Trochę straszno, trochę śmieszno, czyli pogotowie w PRL. „Ja w wojsku i od mojej mateczki nauczyłem się, żeby nie dyskutować”
Karetki były tak ciasne, że kroplówkę czasem trzeba było wystawić za okno. Ubrania nie chroniły sanitariuszy, portki łatwo było rozedrzeć przy byle okazji. Defibrylator ważył kilka razy więcej niż dziś używane sprzęty. Karetki jeździły przez pół Polski z jednym papierkiem, a w stanie wojennym wielu sanitariuszy drżało o własne życie. Brzmi jak najgorszy koszmar? Piotr Markowski i Zbigniew Lewicki swoją pracę w PRL-owskim pogotowiu wspominają jednak z rozrzewnieniem. Czasy były inne. Jak zapewniają byli sanitariusze – ani lepsze, ani gorsze. Na pewno warte zapamiętania. Przeczytajcie ich wspomnienia.
Paluszek i główka? To po karetkę
Teraz za nieuzasadnione wezwanie karetki grozi grzywna w wysokości 1500 zł. W czasach PRL-u żadnej kary nie było, z jednej prostej przyczyny: każde zgłoszenie było uzasadnione i każde trzeba było przyjąć.
alt=”” width=”850″ height=”850″ />
– Kiedyś było tak, że lekarz lekką ręką dawał zlecenie na karetkę. Jeździło się we wszystkie strony. Do dużego miasta, na przykład do Warszawy czy Szczecina, dziennie wyjeżdżało kilka ambulansów na konsultacje – opowiada w rozmowie z Hello Zdrowie ratownik medyczny Zbigniew Lewicki, który w 1973 r. rozpoczął pracę we wrocławskim pogotowiu.
W samym Wrocławiu dziennie było około 300 przewozów sanitarnych na ok. 24 karetek transportowych. Podobne sytuacje zdarzały się też w zespołach pogotowia lotniczego.
– Proszę sobie wyobrazić, dzwoni z kliniki jakiś profesor i mówi, że pilnie potrzebuje przewieźć zaświadczenie do Białegostoku. I użył samolotu, który z papierkiem poleciał na drugi koniec Polski. Jakie to były koszty! – mówi 63-letni pielęgniarz Piotr Markowski, który od 1977 r. pracował w zespole karetki, a później jako pielęgniarz w załodze śmigłowców, również we Wrocławiu.
A kursy do samych pacjentów? Był odgórny nakaz: przyjmować wszystko. – Jechało się do urazu palca i biegunki od czterech dni, kaszlu, temperatury – opowiada Lewicki. Jak wspomina Piotr Markowski, jego dyrektorka powiedziała, że mają jechać na wezwanie, nawet jeśli „pacjent zadzwoni i powie, że go bolą włosy”. – To była taka bzdura komunistyczna – rzuca.
Wśród sanitariuszy byli tacy, którzy sprzeciwiali się błahym powodom wzywania karetki. Ale wdawanie się w dyskusje z pacjentami bywało bardzo ryzykowne.
– Ja w wojsku i od mojej mateczki nauczyłem się, żeby nie dyskutować: czy uzasadnione czy nie. Część moich kolegów dostało za to po buzi. Wszczynały się awantury, szarpaniny – opowiada Lewicki.
Nysa, warszawa i fiat
W czasach PRL-u zawód ratownika medycznego jeszcze w ogóle nie istniał. O tym, jaki zespół i w jakim składzie pojedzie na miejsce, decydował dyspozytor Pogotowia Ratunkowego.
Zespoły dzieliły się na reanimacyjne (potocznie zwane „erkami”, w których jeździł czteroosobowy skład: lekarz anestezjolog, kierowca, sanitariusz, pielęgniarka lub pielęgniarz), ogólnolekarskie (z lekarzem, sanitariuszem i kierowcą na pokładzie), pediatryczne oraz zespoły przewozowe sanitarne, w których karetką jechał tylko kierowca albo kierowca z sanitariuszem.
Karetki były znacznie mniejsze niż teraz. Zdarzało się, że kroplówkę trzymano w ręce wystawionej przez okno karetki, bo wewnątrz nie było już miejsca. Pacjentów transportowano ambulansami dwóch marek: Warszawa (pełniły rolę karetek ogólnych i wyjazdowych) i Nysa (jeździły jako przewozówki i erki). Później warszawy wyparły Fiaty 125p.
– Jeśli chodzi o karetki typu warszawa czy Fiat 125p, to było one bardzo ciasne – praktycznie trzyosobowe z dodatkowym miejscem dla leżącego pacjenta. Często moi koledzy, gdy brali pacjenta, to siadali na noszach, a pacjenta sadzali na fotelu. Ja zawsze się z nimi kłóciłem, mówiąc, że miejscem pacjenta są nosze – opowiada Zbigniew Lewicki.
Sanitariusze z przypadku
Teraz sanitariusze wspierają służby medyczne, wykonując bardzo podstawowe, niezastrzeżone dla innych zawodów medycznych zadania. W PRL-u sanitariusze jeździli w karetkach. Do zawodu często trafiały osoby bez żadnych szkoleń medycznych i doświadczenia. Była to niejednokrotnie ich pierwsza praca albo dodatkowe zajęcie, dzięki któremu mogli trochę dorobić.
Jak mówi Lewicki, dla sanitariuszy początkowo były prowadzone jedynie wewnętrzne szkolenia. Podkreśla, że rotacja na tym stanowisku była bardzo duża. Niektórzy szkolili się na własną rękę, czytali książki, chodzili na kursy. Jednak byli też tacy, którzy trafili do pracy w pogotowiu z przypadku i szybko „odpadali”, bo po prostu się do niej nie nadawali. Wśród sanitariuszy byli na przykład cinkciarze. Do pogotowia trafiali głównie po zaświadczenie o zatrudnieniu – w czasach, kiedy obowiązywał w Polsce nakaz pracy.
– Mieli dwa dyżury w miesiącu i to im wystarczyło. Dostawali pieczątkę w dowodzie i gdy ich kontrolowała milicja, to nikt nie mógł się przyczepić – wspomina Piotr Markowski.
Dopiero później dla sanitariuszy wprowadzono półroczną szkołę policealną, która pozwała stać się, jak to mówi Lewicki, „wykwalifikowanym pracownikiem”. Teoretycznie była to jedynie możliwość, a nie obowiązek. Jednak, jak zaznacza były sanitariusz, ci, którzy z niej nie skorzystali, byli zwalniani. Potem pluli sobie w brodę, bo sanitariusz, biorąc dodatkowe dyżury, na przykład na dyspozytorni, mógł naprawdę nieźle zarobić. – Niektórzy dyżurowali na okrągło, niemalże mieszkając na pogotowiu – śmieje się Piotr Markowski.
Daleko od europejskich standardów
Gdy pada pytanie o największe różnice między pracą w pogotowiu w PRL-u i obecnie, Markowski bez wahania mówi: sprzęt.
– Nie odczuwałem, że czegoś brakowało. Zawsze było w bród sprzętu i nikt nie robił żadnych ograniczeń. Natomiast jego jakość była za komuny troszeczkę inna niż na Zachodzie. Defibrylator był tak wielki i ciężki, że często musiały go nieść dwie osoby. A dzisiaj jest wielkości pudełka do butów, a nawet mniejszy – podkreśla pielęgniarz.
Wspomina, że gdy przychodziło zgłoszenie, że ktoś jest nieprzytomny, często goniło się z takim defibrylatorem na czwarte piętro albo i wyżej – Wniesienie go to był wyczyn – śmieje się po latach.
W PRL-u ciężko było rozpoznać z daleka służby medyczne, które przyjeżdżały na pomoc. Nie miały odblasków, tak jak jest to dzisiaj, tylko białe spodnie i fartuch. Albo zapinany na guziki z przodu, albo wiązany z tyłu.
– Teraz kurtki i spodnie ratowników są wykonane ze specjalnych materiałów, które chronią ich przed urazami. W wodzie im nie przemokną, a gdy zahaczą o coś nogawką, to nie rozetną sobie skóry. A kiedyś ten strój był bardzo delikatny. Nie był w ogóle przystosowany do warunków, w których się pracowało – mówi Piotr Markowski.
Czasem taki uniform był sporym utrudnieniem dla sanitariuszy. Markowski nie najlepiej wspomina jeden ze swoich pierwszych wyjazdów „na erce”.
– Trzeba było wejść po drabinie na wysokość trzeciego piętra, bo ktoś w czasie malowania toksyczną farbą stracił przytomność. W jednej ręce miałem walizkę z lekami, a drugą trzymałem się drabinki. Wiał wiatr i ten fartuch tak mi zawiało na głowę, że nie potrafiłem sobie z tym poradzić. Bo albo bym się puścił, albo bym puścił torbę – opowiada.
Stan wojenny okiem sanitariusza
Gdy wprowadzono stan wojenny, Zbigniew Lewicki akurat miał dyżur w pogotowiu.
– To były dramatyczne sytuacje, gdy widzieliśmy, że wojsko i milicja strzelają. Kiedyś rozpędzony SKOT wojskowy (Średni Kołowy Opancerzony Transporter – przyp. red.) jechał prosto na nas, na ambulans. Innym razem zostaliśmy obrzuceni nocą kamieniami, bo mieliśmy włączone niebieskie migacze. Kazali nam je włączać, żebyśmy mogli się szybciej przemieszczać, ale to był błąd. Bo gdy było ciemno, ludzie myśleli, że to milicja. Dużo karetek w ten sposób zostało rozbitych – opowiada Zbigniew Lewicki.
Ambulansy w stanie wojennym były zatrzymywane, żeby sprawdzić, czy nie przewożą kogoś, kto walczy z reżimem. Tak było na przykład z Władysławem Frasyniukiem. Ratownik medyczny wspomina, że strach było wtedy gdziekolwiek jeździć.
– Kiedyś dostaliśmy zgłoszenie do osoby postrzelonej. Stało tam pełno wojska, milicji z bronią, widać było łuski. Funkcjonariusz powiedział do nas: „Wy zaraz też możecie być zastrzeleni”. I skierował pistolet w naszą stronę. To było przerażające. Gdybym mógł, to bym poszedł wtedy na jakieś zwolnienie albo uciekł, zwolnił się – mówi Lewicki.
Sanitariusze, gdy tylko mogli, wyrażali swój sprzeciw przeciwko ówczesnym władzom. Pogotowie lotnicze na przykład na swoim pokładzie transportowało tzw. bibułę, czyli ulotki „Solidarności”. – Na szczęście samolotów nikt nie kontrolował – śmieje się teraz Markowski.
Polecamy
„A wy wiecie, kogo trzymacie pod ramię? Anioła”. O Wojciechu Aniele, który nie czekając na interwencję z nieba, ruszył na pomoc powodzianom
Kierowca MPK zobaczył dławiące się dziecko. Zatrzymał autobus i ruszył na pomoc. „Nie tylko peleryna zrobi z ciebie supermana”
Tragiczna śmierć wybitnej sportowczyni. W jej tchawicy odnaleziono kawałki pokarmu
„Elektryczny bandaż” przyspieszy gojenie ran. Do aktywacji potrzebuje tylko kropli wody
się ten artykuł?