Przejdź do treści

Sanatoria dziecięce kiedyś i dziś. Jakie historie kryją się za ścianami uzdrowisk dla najmłodszych?

Dziecięce Sanatorium Przeciwgruźlicze w Istebnej fot. NAC
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Piękne krajobrazy, czyste powietrze i gromadka wesołych kompanów. Wyjazd do sanatorium wielu małym kuracjuszom może kojarzyć się z koloniami. Jednak od beztroskiego wakacyjnego wypoczynku wiele go różni. W ostatnich latach dziecięce sanatoria nie cieszyły się dużą popularnością. Teraz, kiedy w dobie pandemii jest im jeszcze trudniej, my postanowiliśmy cofnąć się do czasów ich świetności.

 

W dobie pandemii koronawirusa rodzice walczą, aby przebywać wraz z dziećmi w szpitalach i sanatoriach. Dla wszystkich bowiem wydaje się oczywiste, że dziecko potrzebuje wsparcia w trakcie długiego pobytu poza domem. Trudno więc nam wyobrazić sobie, że dzieci kiedyś były zamykane w ośrodkach zdrowia na długie miesiące. Większości z nich nikt też nie odwiedzał. Przeczytajcie, jak przez lata zmieniła się sanatoryjna rzeczywistość.

11.1957 r. [link id="21732"]Sanatorium[/link] w Konstancinie – Jeziornej. Oddział ortopedyczny. Fot. Eustachy Kossakowski / Forum

PRL-owski „raj dla dzieci”

W podłódzkim sanatorium dla dzieci w 1962 roku przebywała Maria Kalinowska, która miała wtedy 9 lat. Jak wspomina swój pobyt?

W uzdrowisku dziecięcym byłam ok. 2-3 miesiące. Dla mnie pobyt tam był dużą traumą. Przeżyłam go chyba gorzej niż wcześniejszy pobyt w szpitalu. Na szczęście planowano remont ośrodka, więc skrócono nam turnusy. Trafiłam tam z powodu choroby stawów – powikłania po szkarlatynie, na którą w tamtych latach wciąż chorowało i umierało wiele dzieci. Przez to drugiej klasy szkoły podstawowej nie ukończyłam w szkole, tylko w sanatorium. Ośrodek gwarantował zajęcia lekcyjne dla wszystkich dzieci, tworzyliśmy też teatr – wspomina w rozmowie z Hello Zdrowie była kuracjuszka.

11.1957 r. Sanatorium w Konstancinie – Jeziornej. Oddział ortopedyczny fot. Eustachy Kossakowski / Forum

Sanatoria dziecięce, nazywane „rajem dla dzieci”, prężnie funkcjonowały w czasach PRL pomimo wielu trudności. Nie tylko bowiem brak sprzętu i wyposażenia utrudniał powrót do zdrowia pacjentów.

Sanatorium w Sokolnikach, w którym byłam, znajdowało się nieopodal Łodzi. Aby się tam dostać, musieliśmy jechać najpierw autobusem do Łodzi, tam przesiąść się w kolejny autobus i następnie iść 3 km przez las, bo nie było żadnego połączenia. Moi rodzice mieli w tamtych czasach motor, jednak pokonanie na nim tylu kilometrów było nierealne – opisuje pani Maria.

Podłódzkie Sokolniki-Las to jedna z kilku założonych w okresie międzywojennym miejscowości o charakterze miasta-ogrodu. Co ciekawe, od lat sytuacja z dojazdem do miejscowości jest trudna. Osoby niezmotoryzowane i dzisiaj mają taką samą trasę do pokonania jak w `62 roku. Choć swego czasu pojawił się przewoźnik, który oferował kursy do słynnej miejscowości, przez pandemię koronawirusa zrezygnował z nich.

Centralny Zaklad Leczniczo-wychowawczy Uniwersytetu Jagiellonskiego dla dzieci chorych na jaglice w Witkowicach fot. NAC

Kalinowska pobytu w sanatorium nie wspomina zbyt dobrze. Jako jedynaczka była wystraszona ilością dzieci, brakiem indywidualnego podejścia i prywatności.

Najgorszym wydarzeniem dla mnie było kropienie wszystkim głów na wszy. Jedno dziecko miało wszy, więc leczyli wszystkich pacjentów, nie sprawdzając, kto je ma a kto nie. Nigdy nie miałam wszy, wtedy nawet nie wiedziałam, co to jest, więc byłam tym jako 9-letnia dziewczynka mocno upokorzona. Pamiętam, że było mi bardzo wstyd. Nie pamiętam też, żeby w tym sanatorium były prysznice, więc pewnie musieliśmy myć się w miskach – wspomina.

Sytuacji nie ułatwiał również fakt, że była tam sama przez długi okres czasu. Rodziców mogła zobaczyć jedynie raz w tygodniu. Niewiele osób mogło sobie na taki luksus pozwolić.

Rodzice mogli przyjeżdżać na odwiedziny tylko w niedzielę i nie mieli wstępu do budynku. Wizyty więc odbywały się w lesie na kocach. Miałam to szczęście, że moi rodzice odwiedzali mnie co tydzień. Oboje mieli pracę, więc było ich na to stać, ale do niektórych dzieci nikt nie przyjeżdżał.

To był `62 rok, ludzie byli biedni. Pamiętam, że kiedyś moja mama przywiozła mi świeże ogórki i obierała je dla mnie. Dziewczynka, do której nikt nie przyjechał, zaczęła jeść skórki, które moja mama wyrzucała. Mama poczęstowała ją, ale widok jej jedzącej skórki po ogórku bardzo mną wstrząsnął i zapadł w pamięć – mówi pani Maria.

Czy pobyt w sanatorium poprawił zdrowie pani Marii? – Kiedy miałam wracać do domu, przyjechała po mnie mama. W trakcie jazdy pierwszym autobusem do Łodzi zaczęłam się dusić i w taki sposób trafiłam z powrotem do szpitala. Tak mi właśnie pomógł pobyt w sanatorium – podsumowuje.

11.1957 r. Sanatorium w Konstancinie – Jeziornej. Oddział ortopedyczny – szkoła fot. Eustachy Kossakowski / Forum

Sanatoria w latach 90-tych okiem pielęgniarki

Sytuacja sanatoriów dziecięcych nie poprawiła się zbytnio także w latach 90-tych. W 1989 r. nastąpił przełom polityczno-ekonomiczny, który zapoczątkował trudny okres w funkcjonowaniu gospodarki Polski. Ucierpiało na tym także lecznictwo uzdrowiskowe.

W sanatorium było bardzo skromnie. Pokoje były wieloosobowe, bez łazienek, z jedną dużą łazienką na korytarzu, przedzieloną osobno dla dziewcząt i dla chłopców, z której można było korzystać codziennie. W każdy piątek wieczorem odbywała się też grupowa kąpiel, taka jak w łaźni.

Wyposażenie ośrodka również było skromne. Nie mieliśmy wtedy takich sprzętów, jakie obecnie można zobaczyć w każdym gabinecie lekarskim. Dzieci niepełnosprawne nie miały żadnego zaopatrzenia. Nie było pieluch jednorazowych, więc używałyśmy pieluch tetrowych z ceratami. Całość opieki to była praca pielęgniarek – opowiada w rozmowie z Hello Zdrowie Małgorzata Kulczycka.

Pani Małgorzata jest przełożoną pielęgniarek w krasnobrodzkim Sanatorium Rehabilitacyjnym. Pracuje tam od 1993 roku i na swojej skórze odczuła wszelkie zmiany, jakie zaszły od tego czasu.

Centralny Zakład Leczniczo-wychowawczy Uniwersytetu Jagiellońskiego dla dzieci chorych na jaglice w Witkowicach fot. NAC

„Kto więc chce leczyć się idealnie, ma u nas borowinę, sole i pływalnie”

Obecnie kuracjusz ma do wyboru wiele zabiegów w ośrodku, a wszystko zależne jest od jego stanu zdrowia. W Sanatorium Rehabilitacyjnym w Krasnobrodzie dzieci mogą korzystać z elektroterapii, termoterapii, hipoterapii, laseroterapii, krioterapii, magnetoterapii i wielu innych. Prowadzone są także zajęcia ekologiczne przy współpracy parków krajobrazowych. Kiedyś przeprowadzano jedynie podstawowe zabiegi i ćwiczenia.

Zabiegi zdrowotne były bardzo okrojone. Przeprowadzano inhalacje, okłady wodne i przede wszystkim leczyło się powietrzem. Duży nacisk kładło się wtedy na to, żeby leczyć klimatem, w szczególności dzieci z chorobami górnych dróg oddechowych – wyjaśnia Kulczycka.

Istniały także zabiegi, których dzisiaj nie znajdziemy w ofercie ośrodków.

Przeprowadzano też kilka zabiegów, których dzisiaj już się nie wykonuje. Jednym z nich był okład parafinowy, który działał rozgrzewająco i pomagał m.in. na stawy. Polegał on na tym, że w specjalnym piecu rozgrzewało się parafinę, ciepłym woskiem polewało się ręce lub nogi dziecka i kiedy parafina zastygała, zdejmowało się ją. Obecnie w zamian stosuje się np. okłady borowinowe czy żelowe. Zabieg z parafiną był dość niebezpieczny, bo można było dziecko lub siebie poparzyć.

To, czego także dzisiaj już się nie stosuje, to pędzlowanie migdałków płynem Lugola. Dzieci podchodziły grupowo, pędzel maczało się w płynie i pędzlowało kuracjuszom gardła w celach odkażania. Rano każda grupa dostawała też Visolvit albo witaminę C – opisuje pani Małgorzata.

1974 r. Zabiegi dla dzieci w sanatorium w Rabce. Fot: Miroslaw Stankiewicz/TVP/EAST NEWS

Trzy tygodnie minęły jak dni

Liczba kuracjuszy przebywających w sanatoriach także znacznie się zmieniła.

W tamtych czasach do sanatorium na turnus przyjeżdżała około setka dzieci. Teraz kuracjuszy jest znacznie mniej. Bezpieczeństwo jednak zawsze było zapewnione, dzięki licznej kadrze pielęgniarek i wychowawców. Przy takiej liczbie dzieci trzeba było żyć według zasad. Dzieci były podzielone na grupy, które miały swoich wychowawców. Plan dnia był jasno określony: pobudka, zabiegi, szkoła, zajęcia pozaszkolne i cisza nocna – dodaje pielęgniarka.

Centralny Zakład Leczniczo-Wychowawczy Uniwersytetu Jagiellońskiego dla dzieci chorych na jaglicę w Witkowicach fot. NAC

W 2019 roku w krasnobrodzkim sanatorium przebywało 700 dzieci w wieku 7-18 lat i 96 młodszych dzieci pod opieką dorosłych, jak podaje dyrektor ośrodka Barbara Kowal. W tamtych czasach turnus kuracjusza mógł trwać nawet 6 miesięcy. Dzisiaj pobyt dziecka w sanatorium trwa 21 dni, w szpitalu uzdrowiskowym 27 dni.

Kiedy zaczynałam pracę turnusy trwały 8 tygodni i to lekarz z sanatorium decydował, czy dziecko potrzebuje kontynuacji leczenia. Jeżeli widział wskazanie, to dziecko mogło przebywać w ośrodku nawet przez pół roku. Bez możliwości wyjazdu na chwilę do domu. Nie było wtedy żadnych przepustek. Wyglądało to całkowicie inaczej niż teraz. Dziecko było oddawane do sanatorium i rodzice mogli je odwiedzić, ale to były rzadkie wizyty co 2-3 tygodnie – mówi pani Małgorzata.

Wizyty rodziców także wyglądają inaczej. W ośrodku w Krasnobrodzie istnieje oddział dla matki z dzieckiem w wieku 3-6 lat, w którym dzieci przebywają pod opieką rodziców lub dziadków. Natomiast starsze dzieci w wieku 7-18 lat przebywają same, ale rodzic może dokupić sobie pobyt, aby być z dzieckiem. Niestety obecna sytuacja zmusiła sanatoria do zwiększonego reżimu bezpieczeństwa.

Obecnie jednak w związku z pandemią zaostrzyliśmy przepisy i wprowadziliśmy ograniczenia. Także, jeśli chodzi o ilość dzieci w ośrodku. W tym momencie mamy zapełnionych 1/3 miejsc. Wszyscy w ośrodku też mieli przeprowadzony test w kierunku koronawirusa – mówi Barbara Kowal.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

i
Treści zawarte w serwisie mają wyłącznie charakter informacyjny i nie stanowią porady lekarskiej. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem.