Przejdź do treści

“Rozalka narodziła się z pytania: co by było ze mną, gdybym przyszła na świat w XIX wieku w pańszczyźnianej rodzinie?”

Renata Bożek - Hello Zdrowie
Renata Bożek /fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?

“Doświadczenia ciała bardzo mnie interesowały. Potrafiłam spędzić trzy dni na szukaniu informacji o tym, jak chłopi radzili sobie choćby ze skracaniem paznokci”. Rozmowa z Renatą Bożek, pisarką i publicystką, autorką powieści “Wyjarzmiona. Czyli historia biednej dziewczyny ze wsi przez nią samą opowiedziana”.

 

Poruszyły mnie „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak, ale dopiero przy lekturze „Wyjarzmionej” naprawdę poczułam grozę życia chłopskiej dziewczynki w XIX wieku.

Przyznaję, że ja „Chłopki” tylko przejrzałam. Po latach zajmowania się tematem wiedziałam, co w nich będzie i nie miałam już siły na te okropności. „Wyjarzmiona” to powieść, a literatura pozwala wejść w życie głębiej niż publicystyka. Chciałam, żeby to była książka przygodowa, a zarazem maksymalnie realistyczna, pokazująca, jak w pierwszej połowie XIX wieku żyło się na wsi, we dworze i w mieście. Wymyśliłam w zasadzie tylko bohaterów, ale już realia ich życia są w znacznej części oparte na faktach. Czytałam w tamtym czasie o chłopach i latach 20-, 30- i 40-tych XIX wieku wszystko, co wpadło mi w ręce. Chyba największe, najbardziej przytłaczające wrażenie zrobiły na mnie pamiętniki Kazimierza Deczyńskiego wydane w 1836 roku i chłopskie pamiętniki z 1933 roku, a zwłaszcza zawarte w nich wstrząsające historie kobiet.

Skąd się wzięła w tobie Rozalka? Chłopska dziewczynka, która żyje w brutalnym świecie bez szans na awans społeczny, ale nie godzi się na taki los?

Pojawiła mi się po raz pierwszy w głowie jako obdarte dziecko patrzące na topiącego się w bagnie powstańca. Ten obraz dał początek książce. Musiałam tę dziewczynkę poznać i bardziej towarzyszyć jej w rozwoju niż tworzyć ją od A do Z. Można to porównać do własnego dziecka, które rośnie i zmienia się nie zawsze tak, jak rodzic by chciał. Idąc dalej tym skojarzeniem, rodzina Rozalki ma coś z mojej. Wspinanie się po drzewach, inteligencję, ciekawość świata i chęć uczenia się dostała po mnie, dziecku z podlubelskiej wsi Karpiówka. Bezwzględność, hardość i upór „dostała w genach” po swoich chłopskich przodkach. Rozalka narodziła się też z pytania: co by było ze mną, gdybym urodziła się na początku XIX wieku, w pańszczyźnianej, niemal niewolniczej rodzinie? Zaczęłam się zastanawiać, czy udałoby się jej wyrwać ze wsi i jak mógł wyglądać jej awans społeczny.

Gdyby była chłopakiem, byłoby jej łatwiej…

Tak, syn chłopa mógł zostać księdzem, lekarzem lub nauczycielem. A córka? Jakie musiała mieć cechy bystra, ciekawa świata dziewczynka, która pragnęła od życia więcej niż ciągłej harówy, przemocy domowej i porodu co rok? W jakiej musiała dorastać rodzinie? W efekcie rodzina Rozalki troszeczkę przypomina moją.

W jakim sensie?

Moja mama była nauczycielką i światłą osobą, która patrzyła na wiejskie zabobony, delikatnie mówiąc, pobłażliwie. Tata był kierowcą ciężarówki, jeździł dużo po Polsce i świecie, lubił zwiedzać i poszerzać horyzonty. Mnie i moich braci, jak już troszkę podrośliśmy, brał w tzw. „trasy”, więc od dziecka wiedzieliśmy, że świat jest ciekawy i dużo większy niż nasza wieś.

Rodzice zaszczepili we mnie silne poczucie sprawiedliwości i równości. I gdy zaczęłam czytać historie polskich chłopów, a przede wszystkim wstrząsające pamiętniki Kazimierza Deczyńskiego, wtedy poczułam autentyczną wściekłość. Na niezawinione cierpienie, które jedni Polacy fundowali drugim. Bo na polskiej wsi pańszczyźnianej ledwo się dało przeżyć jeden dzień, a chłopki i chłopi musieli tak przeżyć całe życie.

W „Wyjarzmionej” matka Rozalki ma dość wysoki status, mąż jej nie bije, czasem tylko walnie po pysku, ale to się nie liczy. Chce, by córka chodziła do wikarego na lekcje, kupuje jej nawet „elimentorz”. Ojciec Rozalki sprowadza z sąsiedniej wsi „niemiecką modę” na kiszonkę dla krów, dzięki której dają dużo mleka zimą. Wieś na to patrzy i puka się w głowę, jaki głupi. Potem sami kiszą. Rodzice Rozalki są pionierami zmian w swojej wsi.

Musiałam dodać to bicie żony po twarzy dla prawdy historycznej. Mój tata mamy nigdy nie uderzył nawet kwiatkiem. Oczywiście do czasów Rozalki się nie porównuję, bo miałam bardzo dobry start, mimo że jak ona pracowałam w polu, nie znosiłam tej roboty i chciałam się wyrwać ze wsi.

Zostając na wsi chłopka na lepszy los, ulgę od nieustannej harówki nie mogła liczyć. Co więc mogła zrobić?

Drogi awansu mogły być tak naprawdę dwie.

Pierwsza: zostanie panną służącą, a potem gospodynią w dobrym domu. W takim scenariuszu dziewczyna też mogła bardzo źle skończyć – zwykle na bruku z bękartem pana domu albo jego syna – ale zdarzały się i pozytywne historie.

Druga droga awansu: chłopska córka mogła zostać pracownicą seksualną, a z czasem burdelmamą. Mogła trafić na dobrego klienta, bardzo często byli to rosyjscy oficerowie, którym w Polsce zaborowej zdarzało się ożenić ze swoimi damami do towarzystwa. Największą karierę tego typu zrobiła caryca Katarzyna I, która najpewniej urodziła się w chłopskiej rodzinie na Łotwie i do końca życia pozostała analfabetką. Wcześnie została sierotą, trudniła się prostytucją i tak trafiła na dwór cara Piotra Wielkiego. Car się zakochał i Katarzynę poślubił, po śmierci męża była samodzielną władczynią. Nie nacieszyła się tym długo, bo zbyt interesowały ją zakrapiane przyjęcia, więc niedługo po 40-tce wątroba odmówiła jej współpracy.

Rozalki ucieczka ze wsi zaczyna się od pracy we dworze, gdzie ma pod opieką starszą dziedziczkę z demencją. Prawie umiera tam… z zimna.

To kolejny ciekawy fakt, bo my mamy wyobrażenie dworu z różnych filmów i lat 20-tych XX wieku, gdzie wszystko ładnie, pięknie, elegancko. Tymczasem w wieku XIX średnia temperatura we dworze w zimie wynosiła 14 stopni Celsjusza, a w pokojach dziecięcych trzy stopnie więcej. We dworze może nie było dymu w pokojach, który stale towarzyszył chłopom w chatach bez kominów, ale zimno w zimie było naturalne. Stąd spanie w czepkach nocnych i szlafmycach, dla nas zabawnych, dla ówczesnych ludzi – oczywistych.

Na czarno-białym zdjęciu Teresa Radecka-Kozłowska leczy zęby pacjentowi w ambulansie dentystycznym, wszystkiemu przyglądają się dwie kobiety

W literaturze jest już jedna słynna Rozalka – siostra Antka z noweli Bolesława Prusa, która nie przeżyła wsadzenia do pieca na trzy zdrowaśki. Wybrałaś to imię celowo?

Raczej podświadomie. Pamiętam, że jako dzieci z tej sceny upieczenia Rozalki w piecu się nabijaliśmy. Bo jak można dać się upiec? To było tak groteskowe, jak z baśni braci Grimm, które mama czytała moim braciom i mi przed snem. Dziś myślę, że ten śmiech był od małego moją reakcją obronną, przykrywał przerażenie. W czasach Rozalki koncept dzieciństwa jeszcze nie został wynaleziony – chłopskie dziecko, jeśli w ogóle dożyło czterech lat, było kolejną parą rąk do pracy, nie miało prawa jeść za darmo.

Wiele dzieci padało za to ofiarami molestowania seksualnego. Rozalka, gdy idzie pracować we dworze, stale musi uważać, by nie dopadła jej zgraja parobków.

Tak jak dzisiaj: im kto ma niższy status, tym bardziej jest narażony na wykorzystanie i przemoc. Do tego dochodziły okrutne metody leczenia niektórych chorób. Na przykład na syfilis, chorobę bardzo powszechną w XIX wieku, pomagać miał seks z dziewicą. W niektórych, nie bójmy się tego słowa, prymitywnych społecznościach jest to praktykowane do tej pory. W mojej książce jest taki motyw na podstawie warszawskiej kroniki kryminalnej z lat 20-tych XX wieku. Oskarżonym był szewc, który zgwałcił 8-letnią sąsiadkę, ale ten proceder trwał długo, tylko wcześniej dzieci, zwłaszcza z biednych rodzin, nie miały nic do gadania.

Takich przemyconych faktów na temat chorowania, leczenia i ciała jest w “Wyjarzmionej” wiele i od niektórych aż skóra cierpnie.

Doświadczenia ciała bardzo mnie interesowały. Potrafiłam spędzić trzy dni na szukaniu informacji o tym, jak chłopi radzili sobie choćby ze skracaniem paznokci. Po prostu je obgryzali. W książce są sceny, gdy mama Rozalki obgryza pazurki najmłodszemu synkowi. Szlachta obcinała sobie paznokcie nożykiem. Chorego zęba się zarzegało – przypalało rozpalonym drutem. Biedacy sprzedawali swoje zęby, z których bogatsi robili sobie sztuczne szczęki.

A co do metod leczniczych, to jedną z najpopularniejszych był osławiony kołtun [tzw. „kołtun polski”, Plisa polonica – sklejony łojem i wydzieliną wysiękową (np. z powodu wszawicy) pęk włosów na głowie, podobny do dreda, powstały na skutek braku higieny. Noszenie kołtuna miało chronić przed chorobami i diabłem, a przesądy medyczne zabraniały jego obcinania – przyp. red.]. Jeszcze w 1855 roku na zjeździe lekarskim w Warszawie połowa lekarzy stała twardo na stanowisku, że kołtun leczy i absolutnie nie wolno go ścinać. Doszło do ostrych kłótni, ale przeciwnicy kołtuna wygrali. Dawną wiejską metodą było leczenie się tłustym rosołem z jeża, kota albo psa; syfilityka zakopywało się na kilka dni nawet po głowę w gnoju. Wyciąg z jałowca przywracał okres, czyli powodował poronienie. Bogaci na niektóre choroby stosowali okłady z cielęciny. Chłopki zagniatały spleśniały chleb z pajęczyną, znały się na ziołach. O dziwo, niektóre z tych metod miały sens, np. chleb z pleśnią – to z pleśni bakteriolog Alexander Fleming stworzył penicylinę.

Znów jest tak, że bogaci chcą mieć jak najmniejszy kontakt z biednymi, rośnie przepaść miedzy „panami” a resztą, czyli ubożejącą klasą średnią i neo-pańszczyźnanym ludem. Więc bardzo nieoptymistyczna puenta jest taka, że możemy się cofnąć do podziałów klasowych z czasów Rozalki, o ile nie będziemy bardzo czujni i nie zawalczymy o swoje.

Rozalka ma wiejskie poczucie gorszości. Czuje też ogromną wściekłość na to, jak są ułożone stosunki między chłopami i dworem. Też to czułaś?

Poczucie gorszości, wstydu z powodu wiejskiego pochodzenia na pewno. Wciąż nie jestem pewna, skąd mi się to wzięło, bo moi rodzice takich kompleksów nie mieli. To po prostu jest w kulturze, pogarda klas wyższych, opiniotwórczych dla wsi. Pamiętam, że jako dziecko prosiłam mamę, żebyśmy z domu z ogrodem przeprowadzili się do mieszkania w bloku, w mieście Kraśniku, siedem kilometrów od naszej wsi. Mama opowiadała o tym tacie ze śmiechem.

Co do złości, to na pewno rodzice zaszczepili we mnie silne poczucie sprawiedliwości i równości. I gdy zaczęłam czytać historie polskich chłopów, a przede wszystkim wstrząsające pamiętniki Kazimierza Deczyńskiego, wtedy poczułam autentyczną wściekłość. Na niezawinione cierpienie, które jedni Polacy fundowali drugim. Bo na polskiej wsi pańszczyźnianej ledwo się dało przeżyć jeden dzień, a chłopki i chłopi musieli tak przeżyć całe życie.

W “Wyjarzmionej” regularnie powraca wątek odebrania sobie życia. Niektórzy, np. wiejski kaleka Władek, którego pijana matka upuściła w niemowlęctwie na ziemię i złamała mu kręgosłup, nie jest w stanie znieść swojego losu, choćby tego, że parobkowie wrzucają mu osy pod koszulę. Rozalka też się w pewnej chwili załamuje i fantazjuje o śmierci. To są bardzo poruszające sceny, które ubierasz w czarny humor.

Inaczej nie dałoby się tego ani pisać, ani czytać. Poczucie humoru jest w mojej książce wentylem bezpieczeństwa. Ale jest tam też mnóstwo wierzeń i przekonań, które z naszej dzisiejszej perspektywy wzbudzają rozbawienie.

W „Wyjarzmionej” śmierć jawi się bohaterom jako kres ich udręki. Jedni czekają, aż Bóg zabierze ich do siebie, inni – topią się w stawach, trują wilczymi jagodami. My wciąż nosimy w głowie bardzo upokarzający obraz chłopa: wół pociągowy, który nie zna innego życia. Ten obraz uzasadnia miejsce chłopa w świecie i niewolnictwo. Zresztą takie były argumenty przeciwko zniesieniu pańszczyzny – co oni zrobią z tą wolnością? Chłopów uważano za tępe, chodzące maszyny do roboty. Z takim samym okrucieństwem traktujemy dziś zwierzęta. Jeśli dojdzie jeszcze do rozwoju cywilizacji ludzkiej, to jego kierunek powinien dotyczyć nadania podmiotowości zwierzętom, uwolnienie ich z jarzma przemysłowej hodowli.

Powiedz proszę na koniec, skąd wziął się tytuł. “Wyjarzmiona” to potężne słowo.

To słowo – dziś zapomniane, a niegdyś normalne – wyszukała moja agentka, Beata Stasińska. Znalazła je w pismach Towarzystwa Demokratycznego o „wyjarzmieniu ludu polskiego”. Dosłownie wyjarzmienie oznacza „uwolnienie bydła z jarzma”, co – w kontekście tego, o czym mówiłyśmy – bardzo do książki pasuje. A co ty w tym słowie słyszysz?

Łukasz Łucza

Sprawczość.

Tak, to też. Ja myślę, że Rozalka miała faktycznie dużo samozaparcia i buntowniczy charakter, ale też mnóstwo szczęścia. Życie każdego z nas jest oparte w dużym stopniu na przypadkach. Trafiamy na właściwą książkę. Mamy fajnego nauczyciela albo ciocię. Ja miałam rodziców, którzy z jednej strony nauczyli mnie solidnej pracy, czy mi się chciało, czy nie, a z drugiej: wspierali, zwłaszcza mama, moją inność i oryginalność.

Musimy też pamiętać, że inny start życiowy ma studentka z profesorskiej rodziny z odziedziczonym po babci dwupokojowym mieszkaniem niż równie zdolna dziewczyna ze wsi, która musi wynająć mieszkanie, a potem ewentualnie kupić jakieś lokum za kredyt do spłacania przez 30 lat. Te dwie osoby różnią się też w kwestii kapitału społecznego, czyli znajomości oraz kapitału kulturowego, do którego wlicza się m.in. obycie w kulturze, znajomość języków obcych, swoboda bywania w tzw. towarzystwie czy podróżowania.

Nie jest tak, jak wmawia nam kapitalizm: jak weźmiesz kredyt, będziesz ciężej pracować, to wszystko ci się uda. Nie, to w ogóle tak nie działa. Możesz sobie pomóc sprytem, ale musisz mieć trochę szczęścia i trochę kapitału. W historii Polski tylko w jednym okresie awans społeczny był naprawdę możliwy – w PRL-u, co świetnie pokazuje Agata Szcześniak w swojej książce „Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce”. Teraz to się coraz bardziej zawęża. Znów jest tak, że bogaci chcą mieć jak najmniejszy kontakt z biednymi, rośnie przepaść miedzy „panami” a resztą, czyli ubożejącą klasą średnią i neo-pańszczyźnanym ludem. Więc bardzo nieoptymistyczna puenta jest taka, że możemy się cofnąć do podziałów klasowych z czasów Rozalki, o ile nie będziemy bardzo czujni i nie zawalczymy o swoje.

 


Renata Bożek (ur. 1970) – prozaiczka i publicystka. Studiowała psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim i nauki społeczne w Szkole Nauk Społecznych w IFiS PAN w Warszawie.  Prezeska Związku Pisarzy ze Wsi, współzałożycielka internetowego pisma literackiego „Pole”. Jej pierwsza powieść Madame Sinobroda (Rebis, 2005) opisuje początki warszawskiego hipsterstwa. Współautorka serii prozatorskiej Związku Pisarzy ze Wsi. Stypendystką Ministra Kultury, Prezydenta m.st. Warszawy i Zaiksu. Mieszka w Warszawie na Grochowie i w rodzinnej wsi Karpiówce w województwie lubelskim.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?