Przejdź do treści

„Okazało się, że potrzeba mówienia o śmierci jest ogromna, tylko dotychczas nie było na nią przestrzeni”. Czym jest ruch „o śmierci przy kolacji”

Czym jest ruch "O śmierci przy kolacji" / fot. getty images
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

W czasie kolacji, na których rozmawia się o śmierci, uruchamia się flow relacyjny i rozmowy same płyną „w noc”. Pierwsza z nich zakończyła się o 4 nad ranem. Okazało się, że potrzeba mówienia o śmierci jest w ludziach ogromna, tylko dotychczas nie było na nią przestrzeni.

 

Rozmawianie o śmierci jest niewygodne. Wprawia w zakłopotanie. Generuje milczenie. Żeby coś powiedzieć, trzeba chwilę pomyśleć, a myślenie o śmierci – swojej własnej, czy bliskich – częściej przestrasza, niż zaciekawia i skłania do refleksji. Łatwiej jest więc unikać tematu niż go podejmować. Nauczyliśmy się milczeć o odchodzeniu międzypokoleniowo, w rodzinach, ze znajomymi i z samym sobą.

Jednym z tych, który zdecydował się zacząć mówić głośno o końcu życia, był Amerykanin Michael Hebb. Ziarenko tej potrzeby zakiełkowało w nim wiele lat wcześniej, w pewien halloweenowy wieczór, kiedy miał 13 lat i dowiedział się, że jego 86-letni ojciec zmarł. Mężczyzna chorował przez kilka lat na Alzheimera, coraz bardziej osuwając się w swój świat, znikał z życia dorastającego syna. Tamtej październikowej nocy, Michael wyszedł z domu, jakby nic znaczącego się nie wydarzyło. Spotkał się z przyjaciółmi, pukał do drzwi sąsiadów i jak inni powtarzał zaklęcie: „cukierek albo psikus”. Uzbierał pokaźną torbę słodyczy. „Nie potrafiłem rozmawiać o swoim żalu ani starcie z rówieśnikami, byłem smutny, zdezorientowany i straszliwie samotny” – pisał Hebb w swojej książce.

Uczucie samotności wzbierało w nim latami. Doświadczenie choroby i śmierci ojca, o której nie rozmawiało się w domu, sprawiało, że czuł się coraz bardziej wyobcowany. Coraz trudniej było mu nawiązywać kontakt z rówieśnikami, dla których strata rodzica były czymś odległym i abstrakcyjnym. „Członkowie mojej rodziny nie rozmawiali ze sobą o tym, co wciąż zaprzątało ich myśli, trzymanie się z dala od siebie było najbezpieczniejszą i najzdrowszą strategią, jaką mogliśmy przyjąć” – wspominał.

To, co zbliżyło Hebba do mówienia o śmierci na głos, była rozmowa z dwiema lekarkami przypadkowo spotkanymi w pociągu z Portland do Seattle, dwadzieścia lat po odejściu ojca. Kobiety wymieniały doświadczenia i spostrzeżenia na temat umierania pacjentów. Uwzględniały aspekt medyczny, kulturowy, finansowy i emocjonalny. Ich słowa rezonowały w nim i budziły wspomnienia. Wtedy połączył informacje, jakie usłyszał, własne doświadczenia życiowe i zawodowe – architekta, artysty i restauratora – i stworzył ruch nazwany „Death over dinner”, czyli „O śmierci przy kolacji”. Na całym świecie odbyło się ich już ponad sto tysięcy.

Anja Franczak, towarzyszka w żałobie

– Mimo prowokacyjnego tytułu […] nie uważam, że należy rzucać się na ludzi i mówić: „Hej, może byśmy tak porozmawiali sobie o śmierci”. Trzeba się o to dobrze postarać, przygotowanie do tej rozmowy wymaga czasu, nawet jeśli czujesz, że nie zostało go zbyt wiele. Ale taka rozmowa wymaga przyzwolenia – wyjaśnia Hebb. Swoich gości zaprasza zazwyczaj mailowo, żeby dać czas na zastanowienie i odpowiedź. Pisze do nich krótką wiadomość, z której pozwala skorzystać każdemu, kto chce zorganizować kolację.

„Być może jest to najbardziej niezwykłe zaproszenie (…), jakie kiedykolwiek wysłałem, ale proszę o okazanie cierpliwości. Sądzę, że czeka nas niezwykłe doświadczenie. Byłbym zaszczycony, gdybyś znalazł_a czas, by zjawić się u mnie na kolacji i włączyć do rozmowy o śmierci. Rozmowa nie ma być makabryczna, lecz bardzo ludzka. Będziemy się zastanawiać nad tym, czego pragniemy, zarówno w życiu, jak i wówczas, gdy dobiega ono kresu. Dzieląc się myślami i uczuciami związanymi z tym tematem, nabierzemy gotowości, by zmierzyć się z własnymi lękami, pozbyć zahamowań, uzyskać głębsze porozumienie i bliższy związek z kochanymi osobami”.

Pierwszą w Polsce kolację, przy której rozmawia się o śmierci, poprowadziła dziennikarka Krystyna Romanowska. Wahała się, bo kilka miesięcy wcześniej zmarł jej tata. Bała się, że smutek i tęsknota za nim są tak wielkie, że zagłuszą zwierzenia przybyłych gości. Jednocześnie obawiała się, że tych zwierzeń nie będzie. Że doświadczenie milczenia o umieraniu i śmierci wybrzmi także przy jej stole. Nic takiego się nie stało. Nawet najbardziej sceptyczni i sarkastyczni wobec tematu otwierali się po pierwszym toaście, od którego zaczyna się każda wieczerza. Uczestnicy i uczestniczki wznoszą kieliszek wina za ważną dla siebie, nieżyjącą osobę. – Za Jurka, który był najlepszym wędkarzem, jakiego znałam – zainaugurowała spotkanie Krystyna Romanowska na pierwszej kolacji. – Zdążyłam tylko tyle powiedzieć, bo głos mi się załamał i przez łzy nie byłam w stanie wykrztusić niczego więcej. To niezamierzone i zaskakujące dla mnie samej wzruszenie zbudowało błyskawicznie most między mną a gośćmi. Łzy są dobrym początkiem – wspominała we wstępie do książki Hebba.

Mosty budują się z łatwością, nawet miedzy najbardziej oddalonymi i poróżnionymi. Na jednej z kolacji usiadły obok siebie dwie osoby, które na pierwszy rzut oka dzieliło wszystko. Jedna z nich to ateistka o bardzo liberalnych poglądach, pracująca w Gazecie Wyborczej, druga głęboko wierząca, bardzo konserwatywna, zatrudniona w jednym z kluczowych dla PiS-u ministerstw. – Miałam wrażenie, że obserwuję nadchodzącą katastrofę – opowiadała Milena Rachid Chehab, inicjatorka tej kolacji. – W pierwszym momencie podjęłam delikatną próbę rozdzielania ich, ale nawet nie zwrócili na mnie uwagi, zajęci rozmową na temat świeczek, które chwilę wcześniej każdy z nas miał wybrać i zapalić za zmarłą osobę. „Będzie co ma być” – pomyślałam wtedy.

Łatwiej otworzyć się przed innymi, jedząc makaron z suszonymi pomidorami i groszkiem cukrowym, popijane dobrym, wytrawnym winem. Ma się wrażenie, że nic złego nie może się wtedy wydarzyć

Krystyna Romanowska

I było blisko, bo wobec doświadczenia kresu własnego życia, śmierci ważnych dla nas ludzi i żałoby po nich stajemy się równi. Podziały znikają, a w ich miejsce pojawia się otwartość i ciekawość. Historie płyną. O bracie, którego nigdy się nie spotkało i nie poznało, bo zginął od bomby, która wybuchła w czasie wojny, na wiele lat przed urodzeniem wspominającego. Brata zna się wyłącznie z pamiętników ojca, który opisał moment czuwania i żegnania się z umierającym dzieckiem, w szpitalu polowym. I dzięki tej opowiedzianej na kartce sztambucha historii odchodzenia, można było poznać ojca od czułej, wrażliwej strony. Bo ta, którą pokazywał światu, była twarda i pozbawiona czułości.

– Organizując kolacje, przy których rozmawia się o śmierci, zawsze zależało mi, żeby towarzystwo przy stole było możliwie różnorodne – dzieli się swoim doświadczeniem Milena Rachid Chehab, która zaprosiła do swojego mieszkania 120 osób na 12 kolacji. – W innych okolicznościach taki ludzki zestaw brzmi jak przepis na klapę, ale w przypadku spotkań, w czasie których rozmawia się o śmierci, to się bardzo sprawdziło. Było dzięki temu inspirująco. Przy jednym stole usiadł chłopak, który dopiero co skończył studia i sędziwy pan, zdający sobie sprawę, że niewiele życia mu zostało. Ludzie wierzący, choć nie tylko katolicy i ci będący daleko od Boga. Biznesmeni i artyści. Lekarze, którzy ze śmiercią mają do czynienia na co dzień i osoby, którym dotąd nikt bliski nie umarł. Nieuleczalnie chorzy oraz ci, którzy wyzdrowieli z choroby nowotworowej. Ci, którzy pochowali rodziców, dziadków, mężów, żony, dzieci i tacy, dla których śmierć jest abstrakcją albo czymś, co wywołuje głównie lęk. Zdarzyli się goście, którzy w czasie drugiej wojny stracili całą rodzinę i osoby, które o śmierciach krewnych wiedzą niewiele. Ludzie, którym niedawno ktoś umarł i którym ktoś właśnie teraz umiera. Ciekawe było to, że te konstelacje ujawniały się dopiero przy stole, gdy zebrani zaczynali opowiadać, odsłaniać się. Nigdy do końca nie wiedziałam, z jakim doświadczeniem przyjdą goście i jakie opowieści wniosą.

Pojawiło się wspomnienie o ciotce, która jawiła się jako kolorowy ptak, a po 90-tce wciąż chodziła na jogę i pilates. Niedługo przed śmiercią podarowała wspominającej ją w czasie kolacji kobiecie kolczyki, które ta zakładała w trudnych momentach życia, żeby dodać sobie otuchy i odwagi. Ktoś przyniósł whisky, kupioną w 1987 roku w Baltonie. Otworzył ją specjalnie na tę okazję, by wznieść toast za zmarłego ojca. – Uruchamia się flow relacyjny i rozmowy same płyną w noc – opowiada Krystyna Romanowska. – Pierwsza kolacja zakończyła się o 4 nad ranem. Ludzie nie mogli i nie chcieli przestać dzielić się swoimi doświadczeniami, spostrzeżeniami. Okazało się, że potrzeba mówienia o śmierci jest w nich ogromna, tylko dotychczas nie było na nią przestrzeni. Poza tym, łatwiej otworzyć się przed innymi, jedząc makaron z suszonymi pomidorami i groszkiem cukrowym, popijane dobrym, wytrawnym winem. Ma się wrażenie, że nic złego nie może się wtedy wydarzyć.

Przy stole toczą się nie tylko rozmowy o bliskich zmarłych. Michael Hebb przygotował scenariusz kolacji, którym można się wesprzeć. Zawiera szereg pytań. Dlaczego nie rozmawiamy o śmierci? Gdyby zostały ci tylko trzydzieści dni życia, jak byś je spędził_a? Jak wygląda dobra śmierć? Jaką piosenkę wybrałbyś_łabyś na swój pogrzeb i kto by ją zaśpiewał? Jak długo powinna trwać żałoba?

– Bardzo podobały mi się pytania o jedzenie. O potrawy, które gotowała dla nas nieżyjąca, ukochana osoba i takie, które zażyczylibyśmy sobie na ostatni posiłek – wspomina Małgorzata Ciszewska-Korona – psychoonkolożka w Fundacji Rak’n’Roll. – W hospicjum ludzie bardzo często proszą pod koniec życia o swoje ulubione smaki. Pamiętam starszą panią z Wołynia. Miała wielkie, niebieskie oczy. Marzyła o drożdżówce. Przynieśliśmy jej taką ze śliwkami i jadła ją z ogromną radością. To był ostatni, świadomy, szczęśliwy posiłek w jej życiu.

Bardzo spodobał mi się też pomysł uczestniczki, która wymyśliła minifundusz, z którego co roku w rocznicę jej śmierci znajomi i bliscy będą mogli pójść razem na lody. Skwitowała ten pomysł słowami: nie wiem, kiedy i jak umrę, ale wiem już na pewno, że po mojej śmierci zapraszam wszystkich na lody, najlepiej jagodowe

Milena Rachid Chehab

– Moim ulubionym pytaniem okazało się to, co ludzie chcą po sobie zostawić i jak chcą być zapamiętani – mówi Milena Rachid Chehab. – Jedna z osób powiedziała, że chce, żeby po jej śmierci ludzie czuli smutek, bo byłby to dla niej dowód, że coś w ich życiu znaczyła, a najgorszym byłaby świadomość, że nikt o niej nie pamięta. Ta wypowiedź zrobiła na mnie szczególnie silne wrażenie. Może, dlatego że te słowa wypowiedział człowiek, który jawi się jako twardziel, mocno stąpający po ziemi, raczej szydzący z innych niż łatwo wzruszający się. Bardzo spodobał mi się też pomysł uczestniczki, która wymyśliła minifundusz, z którego co roku w rocznicę jej śmierci znajomi i bliscy będą mogli pójść razem na lody. Skwitowała ten pomysł słowami: nie wiem, kiedy i jak umrę, ale wiem już na pewno, że po mojej śmierci zapraszam wszystkich na lody, najlepiej jagodowe.

– Dla mnie z kolei istotnym pytaniem było to o doświadczenie związane z kresem życia bliskiej osoby – zamyśla się Krystyna Romanowska. – Wydaje mi się, że ma to związek z tym, że byłam obecna przy śmierci mojej mamy. Odebrałam to jako doświadczenie graniczne. Choć jestem osobą niewierzącą, to miałam poczucie obcowania z absolutem. Czułam obecność energii, która ktoś inny mógłby nazwać duszą. Było w tym coś, co zdecydowanie wykracza poza racjonalne pojmowanie rzeczywistości, poza intelekt i związane jest z tajemnicą śmierci.

Po kolacjach zwykle rozdzwaniają się telefony, w skrzynkach mailowych pojawiają się wiadomości. Większość uczestników i uczestniczek ma potrzebę podzielenia się wzruszeniem, którego doświadczyli. Wdzięcznością za możliwość dotknięcia ważnego tematu, na który nie było wcześniej przestrzeni i ludzi do rozmowy. Wybrzmiewa ulga, szczególnie z ust tych, którzy po raz pierwszy powiedzieli o tajemnicy noszonej latami – przemilczanych, samobójczych śmierciach kolegów, samotności życia z diagnozą nieuleczalnej choroby. Ktoś napisał w mailu: „Nie sądziłem, że można doświadczyć takiej bliskości i intymności z nieznajomymi ludźmi. Chyba nie ma bardziej uniwersalnego tematu niż śmierć. Doświadczenie wspólnej kolacji uwolniło mnie od myślenia, że mam coś więcej w życiu niż ktokolwiek inny. To mi przypomina, żeby jednak zachowywać dystans i pokorę wobec rzeczywistości. Koniec dla nas wszystkich będzie jednakowy. Dziękuję za to spotkanie i za ten wieczór. Jestem poruszony i z tym uczuciem pozostaję”.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: