Przejdź do treści

„Musiałam uciekać z Afganistanu, jednak nie przestanę wspierać moich rodaczek, nie pozwolę uciszyć mojego głosu” – mówi Nilofar Ayoubi, afgańska działaczka, która mieszka w Polsce

Nilofar Ayoubi / fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?

Nilofar Ayoubi jest bohaterką książki Marcina Margielewskiego „Wyrwana z piekła talibów”. Afgańska działaczka, biznesmenka, dziennikarka od półtora roku mieszka w Polsce. Jakie są jej doświadczenia jako uchodźczyni w kraju nad Wisłą? Dlaczego musiała uciekać ze swojej ojczyzny i jak wyglądała jej aktywność zawodowa i społeczna, zanim talibowie przejęli władzę w Afganistanie w 2021 roku?

 

Anna Sierant: Jesteś działaczką na rzecz praw kobiet, biznesmenką, aktywistką. Jak sądzisz, w jakim stopniu na to, kim dzisiaj jesteś, wpłynęli twoi rodzice, czy konkretniej: twój tata?

Nilofar Ayoubi: Nie mam żadnych wątpliwości, że w stopniu ogromnym. Mój tata był prawdziwym feministą, choć sam pewnie by tego słowa nie użył. Głęboko wierzył, że kobiety są równe mężczyznom i w taki właśnie – równy – sposób traktował mnie i moje dwie siostry oraz moich dwóch braci. Powiem nawet więcej – czasem traktował nas – dziewczyny lepiej, świadomy, że życie kobiet w Afganistanie jest trudniejsze niż mężczyzn. To mama była bardziej konserwatywną osobą w rodzinie, obawiała się, że jeśli jej córki będą zbyt głośne, śmiałe, niezależne, sprowadzi to na nie kłopoty.

Tata był synem biznesmena, jedynakiem ukochanym przez swoich rodziców, postanowił jednak wybrać inną ścieżkę kariery niż jego rodziciel – został nauczycielem. Wychował kilka pokoleń uczniów, a za każdym razem, gdy jako dziecko szłam z nim do sklepu, na spacer, ten, zamiast kilkunastu minut, mógł trwać nawet dwie godziny. Tata musiał każdego pozdrowić, bywał zagadywany przez swoich uczniów. Uwielbiałam to, mimo że ta nasza wyprawa w ten sposób znacznie się przedłużała.

Wychowałam się w mieście Kunduz, nazywanym „małym Afganistanem”, ponieważ żyją tam przedstawiciele niemal wszystkich grup etnicznych z mojej ojczyzny. Dorastając tam, szybko zrozumiałam, jaką wartość ma tolerancja, a jak katastrofalne skutki może mieć rasizm.

Ważnym, ale i bardzo traumatycznym momentem twojego dzieciństwa było pierwsze spotkanie z talibem. Czy mogłabyś opowiedzieć o tym spotkaniu i dlaczego po nim stałaś się bacha posh?

Pewnego pięknego letniego poranka, gdy miałam cztery lata, bawiłam się z innymi dziećmi przy starym porzuconym radzieckim czołgu, który stał nieopodal naszego domu. Były to czasy jeszcze przed tym, jak talibowie utracili władzę w 2001 roku, więc niektórzy rodzice nie pozwalali swoim pociechom bawić się zbyt długo i samodzielnie na podwórku. Tata jednak, mimo że sam miał obawy, nie chciał, by jego dzieci żyły w strachu. Bawiąc się, jak to dzieci właśnie, nie zauważyliśmy, że obserwuje nas dwóch talibskich żołnierzy. Jeden z nich podszedł do mnie i zapytał, ile mam lat. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że cztery, mimo że wyglądałam na więcej. Bawiłam się swobodnie, bez chusty na głowie, którą dziewczynki miały nosić od siódmego roku życia. Żandarm jednak mi nie uwierzył, wymierzył mi policzek i, zalaną łzami, poinformował, że kłamię, że powinnam nosić chustę, że mój ojciec powinien się za mnie wstydzić.

Gdy uciekłam i wróciłam do domu, tata od razu wiedział, co się stało, nie musiał pytać, czy to talibowie. Wcześniej był pewien, że moja wolność będzie mogła trwać dłużej, chociaż do tego siódmego roku życia. Na skutek tego wydarzenia postanowił jednak, że zostanę bacha posh, czyli dziewczynką, która żyje i zachowuje się jak chłopiec. Najczęściej rodziny decydują się na to, gdy nie mają syna, który pracowałby na ich utrzymanie, wspomagał ojca lub samodzielnie utrzymywał żeńską część rodziny.

Mojemu ojcu chodziło o coś innego – o wolność, jaką dzięki temu mogłam zyskać. I tak wcześniej, według standardów afgańskich konserwatystów, zachowywałam się jak chłopiec. Dzięki swojemu nowemu wcieleniu mogłam wychodzić z domu kiedy chciałam, uprawiać sport, towarzyszyłam tacie nawet w hammamie, czyli łaźni. Są one zawsze podzielone na część dla mężczyzn i kobiet, my oczywiście byliśmy w tej męskiej.

Tata dał mi na imię „Ismarai”, czyli zwycięzca.

Jak wyglądał powrót do życia jako dziewczyna, bo bycie bacha posh musiało się kiedyś skończyć?

Tak, gdy dziewczynka bacha posh zaczyna miesiączkować i pojawiają się inne oznaki dojrzewania, musi na powrót zacząć funkcjonować w społeczeństwie jako osoba płci żeńskiej. Poza tym, że dla wielu fakt, iż dziewczyna menstruuje, oznacza jednocześnie jej gotowość do małżeństwa, to dłuższe udawanie chłopca stałoby się dla niej i jej rodziny niebezpieczne. Łatwiej przecież zauważyć kobiece kształty u nastolatki niż u dziecka. Co więcej, choć tradycja bacha posh jest w Afganistanie praktykowana, to oficjalnie zabroniona. Paradoksalnie, z czasem udawanie chłopca staje się niebezpieczne z powodu innej, przerażającej tradycji, bacha bazi. Oficjalnie zakazanej, ale niestety również praktykowanej – polega ona na tym, że chłopcy o delikatnej dziewczęcej urodzie występują na specjalnych pokazach tańca przed dorosłymi mężczyznami. Mają na sobie damskie ubrania, poruszają się zmysłowo (są tego specjalnie uczeni), a nierzadko po samych pokazach muszą również świadczyć oglądającym ich mężczyznom usługi seksualne… Chłopcy są albo siłą odbierani rodzinom, albo rodziny, w zamian za umożliwiające im przetrwanie pieniądze, zgadzają się na oddanie syna do miejsca, w którym będzie występował. Sama zaczynałam przypominać właśnie takiego ładnego chłopca, poza tym dojrzewałam, więc przyszedł czas na to, bym znów oficjalnie stała się dziewczynką.

Zapewne nie było to łatwe?

Zdecydowanie nie było. Trudno jest zrezygnować z tego, do czego każde dziecko powinno mieć przecież prawo – swobodnej, energicznej zabawy, wychodzenia z domu, brania udziału w życiu poza nim. Pamiętam, że aby zapisać się do szkoły – a wtedy byłam jeszcze bacha posh – musiałam załączyć swoje zdjęcie. Już samo założenie chusty na głowę tylko w tym celu było pewnym wyzwaniem.

Przez to, że żyłam wcześniej jak chłopiec, moja mama rzeczywiście mnie tak traktowała, w domu nie rozmawiała ze mną o miesiączce, o tym, że na moim ciele będą pojawiać się włosy, że rosnące piersi będą boleć i lepiej ich nie bandażować, by ich nie zniekształcić – teraz jest za późno i muszę korzystać z pomocy chirurgów plastycznych. Nasza wiedza na temat dojrzewania była zerowa.

Podobnie jak innych dziewczyn z mojej szkoły, dlatego z kolegą Waisem, a właściwie koleżanką, która również była bacha posh, postanowiłyśmy przeprowadzić wśród innych uczennic kampanię uświadamiającą. Przez kilka godzin zdążyłyśmy poinformować całą szkołę, że krew, która się nagle pojawia, gdy masz kilkanaście lat, nie oznacza utraty dziewictwa, że to po prostu miesiączka. Niestety, żadna z dziewczyn wcześniej o tym nie wiedziała, niektóre zatykały uszy, modliły się, gdy im o tym mówiłyśmy. Ta nasza działalność miała jednak swoje konsekwencje – ojciec mój i Waisa zostali wezwani do szkoły, a nas oskarżono o bluźnierstwo. Gdyby zamiast taty poszła mama, miałabym problemy, jednak ojciec stwierdził, że jest ze mnie dumny i na tym się skończyło.

13 dni przed tym, jak talibowie wkroczyli do Kabulu, otrzymałam od nich groźbę śmierci. Na Twitterze. (...) Zrobili fotomontaż, na którym do zdjęcia powieszonej kobiety przykleili moją głowę i dodali podpis: „Inszallah” („Jeśli Bóg/Allah pozwoli”)

Do sierpnia 2021 roku, czyli objęcia, po raz kolejny, władzy w Afganistanie przez talibów, kobiety cieszyły się spokojniejszym życiem, miały więcej wolności niż teraz. Co udało się tobie i innym kobietom przez te lata wywalczyć?

Myślę, że jednym z naszych największych sukcesów było skuteczne przeprowadzenie kampanii #WhereIsMyName. Gdy rodziłam swojego pierwszego syna, w jego akcie urodzenia nie pojawiło się moje imię – podobnie jak imię żadnej innej matki w Afganistanie nie widniało w aktach urodzenia żadnego dziecka. Sama poznałam imię swojej mamy i babki, gdy byłam już dorosła. Pamiętam, że gdy studiowałam w Indiach i musiałam w jednej z rubryk wypełnić właśnie imię matki, wydawało mi się to niepotrzebną formalnością. Potem jednak zaczęłam zauważać, jak bardzo to niesprawiedliwe – osoba, która chodzi w ciąży, rodzi dziecko, jest potem oficjalnie niewidoczna.

W rozpoczęciu kampanii pomogła mi przyjaciółka, która – choć wychowana w konserwatywnej rodzinie – również głęboko odczuwała tę niesprawiedliwość. Laleh widziała świat zza burki, więc twarzą kampanii zostałam ja. Początkowo ludzie oszaleli, ale nie w tym pozytywnym sensie – nie tylko mężczyźni, ale i kobiety nas krytykowały. Uważano, że jeśli ktoś będzie znał imię matki dziecka, wykorzysta je później do praktykowania czarnej magii. Bo wiedza o imieniu ojca nie mogła przecież do tego prowadzić – podwójne standardy. Działałyśmy przede wszystkim w internecie, swoją aktywność opatrując hashtagiem WhereIsMyName. Dwa razy przeprowadzono zamach na moje życie – raz, gdy byłam z mężem, i raz, gdy pracowałam w moim butiku.

Z czasem jednak kobiety zaczęły nas wspierać, rozumieć, że ich imię w akcie urodzenia dziecka to nie tylko symbol, ale i realna korzyść – dzięki tej informacji matki mogły ze swoimi dziećmi podróżować, zapisywać je do szkół, dowiadywać się o ich stan zdrowia. W końcu, po ponad trzech latach walki, w roku 2020 kobiety zyskały prawo używania swoich imion w oficjalnych dokumentach, ich imiona można było również umieszczać na ich grobach. Wcześniej bowiem widniał na nich np. taki opis: „matka tego syna, córka tego ojca, żona tego męża, siostra tego brata” – w tych opisach, co znamienne, nigdy nie były też wymienione siostry czy córki zmarłej, tylko mężczyźni z jej rodziny.

Gdy zmarła matka mojego męża, nie tylko napisaliśmy jej imię na grobie, ale i dodaliśmy na nim zdjęcie, co zdarza się ekstremalnie rzadko. Niestety, gdy talibowie powrócili do władzy w 2021 roku, to, co udało się osiągnąć, na tę chwilę przepadło.

Nilofar Ayoubi / archiwum prywatne

Gdyby nie przejęcie władzy przez talibów w 2021 roku, działałabyś w Afganistanie dalej. Dlaczego zdecydowałaś się przyjechać do Polski, jak to się stało, że akurat tutaj, i co oznacza dla ciebie data 15 sierpnia 2021?

Za każdym razem trudno mi o tym mówić – 15 sierpnia, gdy byłam w centrum Kabulu, wszystko wydawało się takie, jak wcześniej. Owszem, panował niemały ruch, ludzie gdzieś pędzili, a przechodząc koło banku, widziałam ogromną kolejkę. Nie wzbudziło to jednak u mnie żadnych podejrzeń – byłam w centrum miasta o 9, a nie jestem typem rannego ptaszka, więc stwierdziłam, że pewnie tak codziennie wygląda stolica Afganistanu o tej porze. Jedno z moich ostatnich wspomnień stamtąd jest właśnie takie: ludzie pędzący przed siebie, dzieci w mundurkach biegające przy szkole.

W pewnej chwili zadzwoniła do mnie siostra, mówiąc: „Talibowe są już w Kabulu!”. Nie mogłam w to uwierzyć, byłam zdezorientowana. Owszem, o tym, że Amerykanie wycofują się z Afganistanu, a talibowie są coraz bliżej, już było wiadomo, a jednak stałam przecież w centrum miasta i ich nie widziałam. Gdy siostra powtórzyła, w którym miejscu mają się znajdować, oniemiałam – wymieniła plac około 25-50 metrów ode mnie. Rozejrzałam się dookoła i nadal nic się nie działo.

Do centrum przyjechałam, by wyrobić dla mojego 11-miesięcznego synka dokument tożsamości. Co ciekawe, w biurze były same pracownice i 2-3 pracowników – mężczyźni wcześniej, z obawy przed talibami, nie pojawili się w biurze. Namawiałam te dziewczyny, by uciekały, bo strach pomyśleć, co zrobią talibowie, jak je zobaczą. Ich szefowa, która do dzisiaj działa w Afganistanie, powiedziała, że nie opuści tego miejsca, dopóki nie zabezpieczy przed talibami danych wszystkich osób, zgromadzonych przez lata. Tak też zrobiła.

Musiałam też pomóc moim pracownicom – podjechałam do butiku, szybko schowałyśmy manekiny przedstawiające kobiece sylwetki i zasłoniłyśmy okna, wiedząc, że mogą one „sprowokować” talibów. Znalezienie dla dziewczyn taksówki graniczyło z cudem i tego cudu nie doczekałyśmy. Moje pracownice mieszkały w zachodnim Kabulu i są – jak mój mąż – Hazarkami (ja jestem Pasztunką). To Hazarów talibowie szczególnie nienawidzą, więc kierowcy nie chcieli ryzykować, nawet za dodatkową opłatą. Zrobiłyśmy więc sobie ostatnie wspólne selfie i sama zawiozłam dziewczyny do domów moim ukochanym samochodem – pierwszym, który kupiłam za własne pieniądze i którym zazwyczaj bałam się w ogóle jeździć, żeby nie pojawiła się na nim żadna rysa!

Wychowałam się w mieście Kunduz, nazywanym „małym Afganistanem”, ponieważ żyją tam przedstawiciele niemal wszystkich grup etnicznych z mojej ojczyzny. Dorastając tam, szybko zrozumiałam, jaką wartość ma tolerancja, a jak katastrofalne skutki może mieć rasizm

Musiałaś też zadbać o bezpieczeństwo swojej rodziny…

Tak, trzynaście dni przed tym, jak talibowie wkroczyli do Kabulu, otrzymałam od nich groźbę śmierci. Na Twitterze. Wcześniej udzieliłam bowiem wywiadu, w którym powiedziałam, że jeśli talibowie chcą mnie zamknąć w domu, to muszą mnie najpierw zabić. Zrobili więc fotomontaż, na którym do zdjęcia powieszonej kobiety przykleili moją głowę i dodali podpis: „Inszallah” („Jeśli Bóg/Allah pozwoli”).

Chwilę wcześniej skontaktował się z tobą dziennikarz z Polski.

Tak, człowiek, którego nazywam dziś moim ojcem chrzestnym – dziennikarz Radia 357 Michał Żakowski. Chciał przeprowadzić ze mną rozmowę na temat tego, jak przejęcie władzy przez talibów może wpłynąć na pogorszenie sytuacji kobiet w Afganistanie. Do dzisiaj mam na telefonie nasze pierwsze SMS-y. Michał napisał do mnie 14 sierpnia, odpisałam mu, potem – po 15 sierpnia – nie mogłam być z nim w stałym kontakcie. Ukrywałam się z mężem i dziećmi, w moim domu miałam zainstalowany monitoring i widzieliśmy na nagraniu na smartfonie, że talibowie już tam byli, już go przeszukiwali. Powiedziałam Michałowi o naszej sytuacji, a on był pierwszym zagranicznym dziennikarzem, który zdołał zorganizować dla nas lot. Gdy zadzwonił, powiedział nam, że za dwie godziny mamy być na lotnisku. Zostawiliśmy więc nasz wspaniały dom, naszą wspaniałą pracę, działalność pozazawodową, ten mój wymarzony, wypieszczony samochód i spakowaliśmy siebie i trójką dzieci w dwa plecaki.

Sceny na lotnisku przypominały te z filmu postapokaliptycznego. Talibowie niemal nas zabili – przyłożyli broń do skroni męża – rozpoznali w nim człowieka, który wcześniej zarządzał prywatną telewizją w Afganistanie, działacza, co więcej – był Hazarem, a nie Pasztunem, co dodatkowo pogorszyło sytuację. Cudem udało nam się przedostać przez ich blokadę, a potem dostrzec kobietę w kamizelce kuloodpornej, kasku i z polskim godłem na piersi. I ona nas zauważyła, dotarliśmy do niej i w końcu wsiedliśmy w samolot do Polski, podstawiony dla osób uciekających z Afganistanu przez polski rząd.

Jak oceniasz stosunek Polaków do imigrantów, uchodźców, nie tylko tych z Ukrainy? Jakie są twoje doświadczenia po 1,5 roku w Polsce?

Jeśli chodzi o moje doświadczenie, jest ono wyłącznie pozytywne. Polacy, z którymi miałam kontakt – a są to osoby o różnych poglądach, bardziej liberalnych lub konserwatywnych – przyjęli nas bardzo ciepło. Poza pomocą, którą otrzymałam od Michała, mnóstwo osób pomagało nam załatwiać różne urzędowe sprawy, jedna dziennikarka przyjechała kiedyś do nas w środku nocy. Zorganizowano dla nas 3-pokojowe, nowe mieszkanie, a teraz, gdy otworzyliśmy z mężem restaurację RUMI w Warszawie, część osób – mieszkających w Polsce Afgańczyków – udzieliła nam pożyczek, sami nie mogliśmy jeszcze wziąć kredytu. Nie miałabym możliwości otwarcia własnej działalności np. w Niemczech.

W jednym z wywiadów wspomniałaś, że choć ciałem jesteś w Polsce, to duszą w Afganistanie – wróciłabyś do swojej ojczyzny?

Gdyby nie zależało od tego bezpieczeństwo i życie mojej rodziny, moich dzieci – wróciłabym. Bardzo długo zresztą Afganistanu nie opuszczałam, mimo już wcześniej pojawiających się gróźb. Dopiero gdy talibowie przejęli władzę, gdy niebezpieczeństwo było bardzo blisko i nie było innego wyjścia, uciekłam. Wcześniej mieliśmy nadzieję, że prezydent kraju – jak teraz Wołodymyr Zełenski w Ukrainie – nas nie opuści, że walka o prawa kobiet być może czasowo się zatrzyma, ale że dotychczasowe sukcesy nie zostaną zaprzepaszczone. Prezydent uciekł natomiast kilka godzin po tym, jak zapewniał, że tego nie zrobi, a talibowie – oczywiście wbrew swoim obietnicom – nie pozwalają dziewczynkom się uczyć, ograniczają prawa Afganek.

W Polsce nadal staram się działać na rzecz praw kobiet w mojej ojczyźnie – głównie przez rozpowszechnianie wiedzy o tym, co dzieje się w Afganistanie. Po wybuchu wojny w Ukrainie także włączyłam się w działania na rzecz uchodźców, ostatnio odwiedziłam Nowy Jork, ponieważ Fundacja Humanosh, działająca w Polsce, rozpocznie swoje działania również w USA i ja będę ich partnerem, jestem także stypendystką Center for Leadership, Advanced Leadership Programme. Planowane jest również angielskie tłumaczenie książki o mnie i film dokumentalny mi poświęcony.

Na razie na pewno chciałabym zostać w Polsce, gdzie otrzymałam tyle wsparcia – czy zostanę tu z mężem na zawsze? Nie wiem, ale tu widzę przyszłość moich dzieci.

 

Nilofar Ayoubi – działaczka na rzecz praw kobiet, dziennikarka, biznesmenka. W Kabulu prowadziła kilka firm: kosmetyczną, salon z ubraniami, salon z sukniami ślubnymi, a także sklep oferujący designerskie meble. Stworzyła 300 miejsc pracy dla kobiet przy tkaniu dywanów, które później wprowadziła do sprzedaży. Była CEO „Asia Times Afghanistan” oraz redaktorką „Akhbar Afghanistan”. Założyła grupę działaczek Women’s Political Participation Network, występowała podczas wydarzenia ONZ poświęconego prawom kobiet w 2022 roku, była prelegentką TEDxWarsawWoman. Prowadzi z mężem restaurację RUMI w Warszawie

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?