Przejdź do treści

„Na tych zdjęciach jest wszystko. Miłość rodziców do dziecka i między rodzicami. Autentyczna. Nie ta pozowana” – mówi Ania Wibig, która fotografuje narodziny

Fot. Anna Wibig Obiektywnie Najpiękniejsze
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Lubię wolność tworzenia i to, że sprawy dzieją się same, a ja mogę wychwytywać te najpiękniejsze momenty. W przypadku porodu nie wiadomo, jaka będzie pozycja rodzącej kobiety, jakie to będzie pomieszczenie, czy to będzie dzień, czy noc. Jest tyle zmiennych, że niczego nie można przewidzieć, ale dzięki temu za każdym razem jest inaczej. To pobudza prawdziwy proces twórczy – tłumaczy fotografka Ania Wibig, która tworzy reportaże z narodzin.

 

Ewa Podsiadły-Natorska: Co czujesz, gdy rodzi się dziecko?

Ania Wibig: (cisza) Nie wiem, czy to można wyrazić słowami. To jest tak, że dostaję telefon, wchodzę na salę porodową, zamykają się drzwi i rozpoczyna się moje towarzyszenie rodzącej kobiecie. Wszystko inne znika, świat się zatrzymuje. Jestem tu i teraz. Zupełnie jakby cały świat czekał na te narodziny. Razem z rodzicami przeżywam emocje – przede wszystkim ekscytację, ale też trud porodu, kiedy bóle się nasilają i zastanawiam się, czy mogę w czymś pomóc, może podać wodę, nawet czasem złapać za rękę czy zawołać męża rodzącej kobiety.

I tak się czasem dzieje, że uczestniczysz w porodzie?

Tak, to raczej nie jest możliwe, żeby się całkowicie wycofać. Na początku myślałam, że może powinnam, bo to przecież takie intymne, a fotografka swoją obecnością tę intymność może zakłóca. Tak mi się kiedyś wydawało, tymczasem okazało się, że powinno być wprost przeciwnie. Ja jestem w roli wspierającej, właściwie nie miałam sytuacji, żeby ktoś mi powiedział „udawaj, że cię nie ma”. Są oczywiście momenty, kiedy rodząca kobieta potrzebuje spokoju i należy się wycofać. A kiedy jest już moment kulminacyjny, to są dreszcze, łzy w oczach; ja też rodziłam i emocje z porodu wtedy do mnie wracają. Natomiast fakt, że jestem trochę taka „schowana” za aparatem, pozwala mi złapać dystans i wykonywać swoją pracę.

Długo to robisz?

We wrześniu minie pięć lat. Sfotografowałam wiele porodów i z każdym wiążą się ogromne emocje.

Pamiętasz swój pierwszy reportaż z narodzin?

Każdy pamiętam, nie tylko pierwszy, bo każdy był zupełnie inny, z każdym wiąże się inna historia i inni ludzie, z którymi tworzę więź. Czasem dostaję zdjęcia dzieci, widzę, jak rosną i mówię wtedy: „O, moja Sara” (śmiech). To są moje „fotograficzne dzieci”, ja tak to czuję.

Pierwszy reportaż podszyty był przeogromną ekscytacją, ale też ogromnym strachem, bo nie wiedziałam, co mnie czeka. Jestem samoukiem, obejrzałam masę zdjęć z narodzin stworzonych przez amerykańskich fotografów i fotografki, a do szpitala poszłam z aparatem i ze swoimi wyobrażeniami. Tej kobiecie wcześniej towarzyszyłam w sesji ciążowej i zaproponowałam jej sesję z porodu, choć nie miałam jeszcze żadnego portfolio. Dominika zaufała mi, bo bardzo jej się podobały zdjęcia ciążowe i chciała więcej. Czekałam więc na telefon od niej. Pamiętam, że były urodziny mojej córki, mieliśmy gości, pstrykałam mnóstwo zdjęć. Wieczorem byłam tak zmęczona, że nie miałam nawet siły zgrać kart.

I wtedy ona zadzwoniła.

I zadzwoniła (śmiech). Budzę męża i mówię: „Mateusz, poród się zaczął”, a on: „Jaki poród? Przecież ty w ciąży nie byłaś!”. Wytłumaczyłam mu, że to Dominika rodzi. Teraz jest już do tego przyzwyczajony, często mówię mu, że tu nie możemy pójść albo tam pojechać, bo czekam na poród. Ale pierwszy raz był dla niego szokiem. Pojechałam szybko do szpitala, Dominika była podpięta pod KTG, jej mąż stał na korytarzu. Jak mnie zobaczył, zapytał ze zdziwieniem: „A co ty tu robisz?”.

Nie został uprzedzony?

Został, ale był tak oszołomiony tym, co się dzieje, że zapomniał. Na szczęście wszystko poszło bardzo sprawnie. Poród odbył się wczesnym rankiem, więc światło było naturalne i wszystko wyszło wspaniale.

A jakie porody są trudnym technicznie wyzwaniem?

Fotografia to światło, bez światła się nie da zrobić dobrych zdjęć, a czasem jest go niewiele lub jest słabe jakościowo. Np. w porodach domowych kobieta robi wszystko tak, jak chce – może rodzić w ciemnościach, tylko przy świeczkach, jeśli ma na to ochotę. W szpitalach wygląda to trochę inaczej, choć są szpitale, które zaczynają wsłuchiwać się w potrzeby pacjentek. Przygaszone światło pomaga w porodzie, ale mi fotograficznie nie (śmiech), więc to jest wyzwanie. Dla rodzącej kobiety najważniejszy jest komfort, ale ja też muszę „kombinować”, żeby te zdjęcia powstały – po to w końcu jestem zapraszana na salę porodową.

W jaki sposób kombinujesz?

Czasem próbuję zapalić boczną lampkę, włączyć cotton ballsy (girlandy świetlne – przyp. red.), ostatnią deską ratunku jest lampa błyskowa. Bo jeśli kobieta rodzi przy świeczce, to żaden aparat tego nie udźwignie bez dodatkowego oświetlenia. Kobiety same mi mówią, że tych błysków nie zauważyły, a nawet jeśli, to im one nie przeszkadzały. Do tego dochodzi ograniczenie związane z miejscem. Pomieszczenia bywają ciasne, na sali porodowej może być kilka osób. Zdarza się, że kobieta w ostatniej chwili zmienia pozycję i ja nie jestem w stanie już nic zrobić. W momencie kulminacyjnym rzeczy dzieją się szybko i totalnie poza kontrolą. Jak jest chrzest, kulminacyjne polewanie główki, wiadomo, jak się ustawić. Jak jest ślub, to wiadomo, gdzie kto stoi. A tu nic nie wiadomo. Ale ta nieprzewidywalność i związana z tym adrenalina bardzo mnie w fotografii fascynują.

Unikam fotografii, która mogłaby być traktowana jak rzemiosło. Chodzi o powtarzanie kadrów, odtwarzanie obrazów. Ja się w takiej fotografii nie odnajduję. Lubię wolność tworzenia i to, że wszystko dzieje się samo, a ja mogę to wychwytywać, co oczywiście jest ogromnym wyzwaniem i bywa bardzo trudne. W przypadku porodu nie wiadomo, jaka będzie pozycja rodzącej, jakie to będzie pomieszczenie, czy to będzie dzień, czy noc. Jest tyle zmiennych, że niczego nie można przewidzieć, ale dzięki temu za każdym razem jest inaczej.

Na twojej stronie wyczytałam, że w dokumentowaniu narodzin nie chodzi tylko o to, żeby mieć pamiątkę, ale to są również sytuacje, kiedy np. ojciec dziecka nie może być obecny przy porodzie.

Tak, miałam taką sytuację. Najczęściej zgłasza się do mnie kobieta, która mówi, że pragnie mieć takie zdjęcia albo chce zobaczyć siebie w porodzie. Albo chciałaby zobaczyć wspierającego ją męża, bo ja ze swojego porodu pamiętam, że mąż trzymał mnie za rękę – i nic poza tym. Na zdjęciach jest wszystko. Jest miłość, nie tylko matki czy rodziców do dziecka, ale również między rodzicami. Natomiast kiedyś zadzwoniła do mnie dziewczyna, która powiedziała, że ojciec dziecka nie będzie mógł uczestniczyć w porodzie. Chciała zrobić mu niespodziankę, dlatego mnie zaprosiła. Miałam przez chwilę zawahanie, czy on przypadkiem nie powinien być o mojej obecności uprzedzony, ale zgodziłam się. Byłam jedyną osobą towarzyszącą tej kobiecie w porodzie, a zdjęcia były gotowe już na następny dzień. Radość ze strony jej męża była przeogromna.

Zdarzyła ci się sytuacja na tyle trudna, że ktoś powiedział: „Nie chcę, rezygnuję”, a ty musiałaś się wycofać?

Tak kategorycznie, żeby mi ktoś powiedział „koniec, proszę wyjść”, to nie zdarzyło się. Myślę, że wszystko rozstrzyga się na etapie podejmowania decyzji. Natomiast sam poród nie zawsze przebiega wzorcowo. Czasem konieczne jest uruchomienie pewnych procedur medycznych, bywają trudne momenty i wtedy sama się wycofuję. Zresztą dla mnie, fotografki nie jest ważny każdy szczególik. Jeśli czuję, że to nie jest dobry moment na zdjęcia, to przestaję fotografować. Zresztą w polskich szpitalach na ogół przyjęte jest tak, że się pewnych procedur medycznych nie fotografuje, zwłaszcza jeśli w grę wchodzi zdrowie i życie. Ja też zgadzam się z tym, że co innego jest wtedy najważniejsze.

Czasem kobieta sama do mnie mówi: „Ania, potrzebuję teraz chwilę być sama” – i okej. Zresztą podczas spotkania przed porodem my to wszystko ustalamy. Potrzebujesz chwili dla siebie, potrzebujesz ciemności, potrzebujesz, żebym na chwilę wyszła – mów. Ja wtedy wychodzę i po jakimś czasie wracam, żeby dokończyć swoją pracę. Niektóre kobiety zastrzegają, że chcą mieć zdjęcia z narodzin, ale niekoniecznie chcą widzieć na zdjęciach, jak bardzo je bolało. Jeśli powiedzą mi to wcześniej, to ja w ogóle nie muszę fotografować, gdy jest kulminacja skurczu. Mogę to też pokazać w pewnym niedopowiedzeniu – poprzez detal, a niekoniecznie twarz w bólu. Poza tym skurcze przychodzą…

I odchodzą.

Właśnie. Są skurcze cięższe i lżejsze. A pomiędzy skurczami jest oczekiwanie, radość, ekscytacja. Oczywiście ja nie próbuję pokazać, że czegoś nie ma. Poród to fizjologia, ból. Ale dla mnie to nie jest pierwszoplanowa sprawa i staram się, żeby to było w tle. O tym wszystkim rozmawiamy wcześniej. Pytam, jak kobieta wyobraża sobie nasze zdjęcia, z czym czuje się dobrze, a z czym nie, co chciałaby mieć sfotografowane. Czy chce, aby to były zdjęcia bardzo fizyczne, czy też woli, aby ból pokazany był właśnie w pewnym niedopowiedzeniu. Staram się wyczuć ramy.

Oczekiwania bywają różne?

Pewnie. Niektóre kobiety mówią: „Chcę mieć sfotografowane wszystko, ból, główkę w kroczu, każdy moment, bo mnie to fascynuje”. Jeśli tak pragnie, to ja za tym pragnieniem podążam. Oczywiście zawsze staram się, żeby to były zdjęcia artystyczne, a nie dokumentacja medyczna. To nie o to chodzi. Natomiast nie ma problemu, żeby fotografować tak, jaka jest potrzeba. Ja czasem oddaję kilka galerii, np. dla mamy i dla taty. Bo czasem ona chce zobaczyć fizjologię porodu na zdjęciu, a on nie. Zdarzają się kobiety, które chcą zobaczyć, jak wygląda ich łożysko, a ojca dziecka to nie interesuje. I w porządku – da się to zrobić.

Jesteś towarzyszką tego niezwykłego momentu.

Tak, ale powiem ci, że mężczyźni często na początku są bardzo sceptyczni, mówią: „Co to za pomysł?”, a później pierwsi do mnie piszą, że cudownie, że byłam. Że dzięki mnie nie czuli się tak osamotnieni w poczuciu własnej bezradności. Mieli we mnie psychiczne oparcie, byli bardziej na luzie. Ja nie jestem położną ani doulą, ale wspieram tak po ludzku. Przecież dawniej poród to było wydarzenie zbiorowe – dla rodziny, kobiet z sąsiedztwa, a teraz często wychodzimy z założenia, że to jest doświadczenie bardzo intymne, tylko dla rodziców dziecka. A dobrze mieć wsparcie. Albo kogoś, z kim można pogadać, w końcu porody trwają czasem kilkanaście godzin. Często po wszystkim słyszę: „Ty nie byłaś tylko fotografką. Ty byłaś pozytywną towarzyszką i było super, również dzięki tobie”.

Domyślam się, że to musi być dla ciebie coś wyjątkowego.

Na co dzień robię zupełnie coś innego, w międzynarodowej firmie zajmuję się podatkami. I każde takie zlecenie, gdy mogę zrobić reportaż z narodzin, to jest kosmos, oderwanie się od codziennych spraw. Totalny relaks – przede wszystkim dla głowy. Niektórzy, żeby się oderwać, jeżdżą w góry. A ja jeżdżę na narodziny.

Ania Wibig / fot. Aleksandra Galewska

Ania Wibig – fotografka, prekursorka fotografowania narodzin w Polsce, założycielka Obiektywnie Najpiękniejsze, pierwszej polskiej marki poświęconej reportażom z narodzin. Nagradzana w polskich i międzynarodowych konkursach (m.in. Birth Photography Image Competition, Birth Becomes Her, Birth & Beyond Photography Awards, Child Photo Competition). Jej zdjęcia są publikowane przez polskie i zagraniczne media. Aktywnie działa na rzecz promowania dobrego porodu — wspiera Fundację Rodzić po ludzku i Stowarzyszenie Dobrze Urodzeni.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?