Monika Pastuszko, autorka książki „Matka Polka sika w krzakach”: „Kiedy zaczęłam wychodzić na spacery z dzieckiem, szybko się zorientowałam, że brakuje toalet”
– Gdy wypuszczałam się z wózkiem poza znajome rewiry, dużo czasu traciłam na szukanie toalety – coraz bardziej nerwowo, z niepewnością, czy ona na pewno gdzieś tam jest. Zaczęłam drążyć ten temat i okazało się, że wiele kobiet ma podobne doświadczenia. Szukały toalety, ale jej nie znalazły, więc musiały zrobić coś, czym czuły się zażenowane – opowiada Monika Pastuszko, autorka książki „Matka Polka sika w krzakach. Przygody z dzieckiem w mieście wysokich krawężników, nieczynnych toalet i zepsutych wind” (wyd. Agora).
Ewa Podsiadły-Natorska: Naprawdę pojechała pani do porodu na rowerze?
Monika Pastuszko: Tak (śmiech).
Nie spotkałam dotąd nikogo, kto by tak zrobił.
A ja kiedyś czytałam o polityczce z Nowej Zelandii, która też pojechała do porodu rowerem. Mnie to nie dziwi, bo dla mnie rower też był pojazdem domyślnym. Poza tym znam swoje ciało i swoje możliwości, więc wiedziałam, że to jest ok. Bo dlaczego nie? Jestem doświadczoną rowerzystką i w taki sposób poruszam się po mieście, a w ciąży znacznie ciężej mi było chodzić niż jeździć na rowerze. To był czas COVID-u i nie było wiadomo, czy komunikacja publiczna jest bezpieczna. Roweru nie porzuciłam, choć myślałam, że pewnie w którymś momencie go odstawię, bo przecież brzuch mi rośnie, ale ten moment nie nastąpił, więc w terminie porodu po prostu pojechałam nim do szpitala. Nie chciałabym oczywiście przekazać komunikatu, aby każda kobieta jeździła w ciąży na rowerze, bo to superpomysł – nie, to kwestia indywidualna. Zdawałam sobie sprawę z ryzyka upadku, jeździłam ostrożnie. A jednak w ciąży lekki wysiłek fizyczny jest zalecany, a rower jest takim wysiłkiem. No i robiło mi to bardzo dobrze na głowę oraz na ciało.
Jak ludzie reagowali na widok ciężarnej kobiety na rowerze?
Na ulicach nie słyszałam pod swoim adresem komentarzy. Moja położna cieszyła się, że jeżdżę na rowerze, mówiła: „Super, będzie pani w lepszej kondycji, tylko niech pani uważa, żeby się nie przewrócić”. Natomiast mój lekarz uważał, że to nieodpowiedzialne. „Przecież nie można jeździć na rowerze w ciąży!”. A ja mu tłumaczyłam, że przecież ja jeżdżę, bo tak poruszam się po mieście. Gdy powiedziałam, że jadąc samochodem, też można mieć wypadek, odpowiedział: „Ale jazda samochodem jest czynnością codzienną”. A przecież dla mnie czynnością codzienną była jazda na rowerze! Generalnie w ciąży miałam poczucie, że świat daje mi bardzo dużo zakazów, że nie mogę tego ani tamtego, muszę uważać na to i na tamto. Przestrzeń, w której mogłam coś zrobić, stawała się marginesem. Samopoczucie przyszłej matki jest przecież bardzo ważne, a rower pozwolił mi być sobą. W drugiej ciąży też jeździłam na rowerze. I upadłam, ale w wannie.
W jakim wieku są pani synowie?
Rysio ma 2 miesiące, a Henio 3,5 roku.
Pisze pani w książce, że bez Henia ta publikacja by nie powstała.
Dzięki temu, że go urodziłam, inaczej ujrzałam miasto i inaczej zaczęłam się w nim czuć. Kiedy byłam na urlopie macierzyńskim – choć słowo „urlop” jest nieadekwatne, bo to nie urlop, tylko praca – wychodziłam z Henrykiem na spacery i w mojej głowie pojawiła się myśl o książce, bo doświadczałam rzeczy, o których wcześniej nie miałam pojęcia, choć zajmowałam się wtedy dzieckiem i nie miałam czasu na pisanie. Dopiero jak byłam w stanie wygospodarować kilkanaście godzin tygodniowo dla siebie, zaczęłam o książce myśleć na poważnie.
Jakie doświadczenia ma pani na myśli?
Kiedy zostałam mamą, poczułam, że bycie z dzieckiem w mieście to jest wysiłek fizyczny. Że nawet „głupie” pójście na zakupy oznaczało dla mnie sprowadzenie wózka po schodach, bo w bloku nie było windy ani wózkowni, następnie przedzieranie się pomiędzy sklepowymi alejkami, strącanie wózkiem cen, stanie w kolejce i lęk, czy dziecko się nie rozpłacze i co ja wtedy zrobię…
”To jest życie z zajętymi rękami i cyckiem na wierzchu. Potrzeba do niego dużo ławek, toalet, mało wysokich krawężników. Życie w ciele niedospanym, czasem głodnym, gotowym do zapominania o niewygodach, skupionym na dobru dziecka. To jest też życie na świeżym powietrzu. Blisko dziecka, które cieszy się z prostych rzeczy i proste rzeczy doprowadzają je też na szczyty rozpaczy.”
Gdzie pani mieszka?
W Warszawie, więc większość doświadczeń, które opisuję w książce, jest warszawskich. Choć są też historie z Ostrowca Świętokrzyskiego, z którego pochodzę i w którym często bywałam z małym Heniem. Rozmawiałam również z innymi mamami, socjolożkami i ekspertkami od projektowania przestrzeni, pytałam m.in. o tytułowe toalety – i okazało się, że to są doświadczenia nie tylko moje. Bo kiedy zaczęłam wychodzić na spacery z dzieckiem, to szybko się zorientowałam, że wszędzie brakuje toalet.
I to w Warszawie, gdzie wydawałoby się, że nie powinno być z tym problemu.
Dokładnie, w Warszawie przecież jest naprawdę nieźle z toaletami w porównaniu do innych miast, zwłaszcza mniejszych.
Okazało się, że Warszawa jest dla matek nieprzyjazna?
Nie chciałabym formułować takiej oceny, zobaczyłam jednak, że są miejsca, gdzie ktoś, kto je projektował, nie myślał o tym, że np. będzie tędy przechodzić osoba z wózkiem. No bo jak to w ogóle możliwe, że przy placach zabaw nie ma toalet? Przecież tam się spędza dużo czasu, a toalet potrzebują i dzieci, i dorośli. Co więc się dzieje? Dzieci sikają w krzakach, natomiast dorośli, żeby skorzystać z łazienki, w jakimś momencie zabierają dzieci z placu zabaw i wracają do domu.
Albo też sikają w krzakach.
No właśnie. Plac zabaw jest taką przestrzenią, która z jednej strony jest przeznaczona dla dzieci i pilnujących ich rodziców, a która z drugiej strony została zaprojektowana jakby nie z myślą o nich. Z toaletami było tak, że gdy zaczęłam wychodzić na spacery, byłam tuż po porodzie, więc moje mięśnie dna miednicy były nadwyrężone, dodatkowo dużo piłam, ponieważ karmiłam piersią, więc toalety potrzebowałam częściej. I okazało się, że nie tak łatwo znaleźć ją w pobliskim parku. A kiedy wypuszczałam się dalej poza znajome rewiry, to już w ogóle dużo czasu traciłam na szukanie toalety – coraz bardziej nerwowo, z niepewnością, czy ona na pewno gdzieś tam jest, czy dziś jest otwarta. Zaczęłam drążyć ten temat, rozmawiać z innymi matkami, jak one sobie z tym radzą i okazało się, że wiele kobiet ma podobne doświadczenia. Szukały toalety, ale jej nie znalazły, więc musiały zrobić coś, czym czuły się zażenowane.
A przecież toalety nie są potrzebne tylko matkom, ale też miesiączkującym kobietom, osobom z problemami urologicznymi, gastrologicznymi itp. Zobaczyłam również, że brakuje ławek, przez co czasem trudno było mi nakarmić syna. Tylko ci, którzy kiedyś zajmowali się malutkim dzieckiem, znają to uczucie: idziesz przez miasto z dzieckiem, dziecko zaczyna płakać i płacze coraz głośniej, a tu nie ma gdzie go nakarmić ani przewinąć… Wtedy pomyślałam, że moje dziecko w końcu urośnie, te problemy miną, ale jak mają czuć się osoby starsze czy inne potrzebujące ławki? Albo będące na wózku, gdy winda jest popsuta? To wszystko stanowiło impuls do napisania książki.
”Znam to: co mi z tego, że jest toaleta na stacji metra, skoro żeby tam dotrzeć, muszę zabrać dziecko z placu zabaw, iść parę przecznic i kręcić się w poszukiwaniu windy do podziemi? Gdybym jechała metrem, skorzystałabym, ale kiedy jestem na placu zabaw, to raczej zdecyduję się na powrót do domu. Dystans ten sam.”
Są też dobre przykłady. W wielu miastach przybywa np. podjazdów dla wózków.
Z tymi podjazdami bywa różnie, czasem są za wąskie albo zbyt strome. O kolei też mówi się, że się zmienia, kiedy jednak zaczęłam jeździć z dzieckiem pociągami – które uwielbiam – to szybko się zorientowałam, że np. przedziały dla opiekunów z dziećmi do lat 6 tak naprawdę są atrapą, bo najczęściej nie ma w nich nic, co ułatwiłoby rodzicowi oraz dziecku podróż. Są natomiast podświetlone gniazdka, które skłaniały moje roczne dziecko do wkładania tam palców. Takich przestrzeni, które teoretycznie zostały stworzone dla dzieci oraz rodziców, ale nie są im przyjazne, jest bardzo dużo.
Zwróciłam uwagę na jedno pani bardzo ciekawe spostrzeżenie, z którym całkowicie się zgadzam: „O miastach myślimy jak o wykutych w kamieniu raz na zawsze. Nic się nie da zrobić, jest, jak jest”. A jednak się da.
Porównuję to do zasad dobrej komunikacji, które zakładają, że jeśli coś nam nie pasuje, to trzeba o tym głośno powiedzieć. Inaczej nikt się o tym nie dowie. Z miastami jest podobnie – trzeba mówić o tym, co jest złe i wymaga poprawy. Pomyślałam więc, że trzeba o tym napisać, trochę w sposób zabawny, a trochę dodający otuchy osobom, które na co dzień się z tym zmagają, ale przede wszystkim po to, aby pokazać, że mamy wpływ na to, jak wyglądają nasze miasta. I wiem, że było warto, bo wiele osób po przeczytaniu mojej książki mówi mi: „Zostawiam teraz samochód na chodniku w taki sposób, aby na pewno było miejsce dla osoby, która tamtędy przychodzi albo przejeżdża wózkiem. Wcześniej na to nie patrzyłam_em”. Albo ktoś inny wyznaje w rozmowie: „Chyba zgłoszę, żeby naprawili w końcu plac zabaw pod moim oknem, bo wygląda bardzo źle, a bawią się na nim dzieci”. Bywa też, że ktoś pyta mnie, co może zrobić, bo np. na osiedlu powstały nowe schody, ale bez podjazdu.
”Przestrzenie dla małych dzieci to enklawy, rezerwaty. Wyjątki, w których jest zielono, cicho, czysto. To place zabaw, płatne sale zabaw, parki. Inne przestrzenie są dobre dla dzieci i ich opiekunów tylko z nazwy. Tak jak przedziały PKP, najeżone niebezpieczeństwami i bynajmniej nieułatwiające niełatwego zadania, jakim jest podróżowanie z niemowlęciem czy małym dzieckiem. Nie odpowiadają na potrzeby, bo czy ktoś te potrzeby traktuje poważnie? Po co? Matka Polka sobie poradzi.”
Taka była pani intencja?
Zdecydowanie tak, poprzez książkę chciałam dać ludziom poczucie, że nie są bezradni wobec tego, jak wygląda przestrzeń wokół nich i że może ona wyglądać inaczej. W końcu o tym, jaka ona jest, ktoś decyduje! Podobnie jak my decydujemy o tym, w jaki sposób i gdzie parkujemy samochód. Niektóre miejsca ciężko przebudować albo zmiana trwa latami, innym razem wystarczy jeden mail. Takie doświadczenie opisuję pod koniec swojej książki; moja koleżanka aktywistka zgłosiła za wysoki krawężnik i bardzo szybko go obniżono. Potem sama tam spacerowałam z wózkiem i dzięki niej korzystałam z wygodniejszego chodnika!
Monika Pastuszko – człowiek od miasta i słów, antropolożka kultury. Rozwojem miast zajmuje się od wielu lat: najpierw w ministerstwie i instytucie badawczym, potem w stołecznym ratuszu. Rozmawia, słucha ludzi. W mieście tropi ukryte: nieopowiedziane historie, nierozpoznane doświadczenia. Redaguje, publikuje wywiady, pisze na łamach „Krytyki Politycznej”. Lubi prosty język. Można ją spotkać na warszawskich drogach i w parkach.
Polecamy
„Można być obecnym ojcem, spędzając z dziećmi godzinę dziennie”. Z Jackiem Masłowskim rozmawiamy o „Syndromie tatusia”
„Samotne macierzyństwo może być zwycięstwem życia nad martyrologią” – mówi reporterka Anita Sobczak
Rabat za świadectwo z paskiem to nie jest dobry pomysł. „Każde dziecko jest wartościowe bez względu na uzyskiwane oceny” – apeluje RPD
Zamiast spaceru postaw na rucking. „To świetny trening wzmacniający gorset mięśniowy” – podkreśla fizjoterapeuta Damian Wiśniewski
się ten artykuł?