Kiedy zdajemy prawdziwy egzamin z dojrzałości (bo nie na maturze!), mówi psycholożka Maja Pisarek
– Może się zdarzyć, że ktoś nie zda matury w wymarzony sposób. Warto wtedy pamiętać, że im więcej zmagamy się z koniecznością rewidowania planów, z nagłą zmianą okoliczności, tym lepiej radzimy sobie potem w życiu, bo łapiemy więcej zasobów do tego, żeby wychodzić z trudnych sytuacji – mówi Maja Pisarek, psycholożka.
Ewa Koza: Do dziś pamiętam stres, który towarzyszył mi w trakcie matury, czyli wieloetapowego egzaminu z wiedzy zdobytej w szkole. Zastanawia mnie, skąd pomysł, żeby nazwać ją egzaminem dojrzałości?
Maja Pisarek: Podejrzewam, że wynika to z tego, że matura była kiedyś ostatnim egzaminem zamykającym obowiązkowy etap edukacji. Symbolizowała wejście w dorosłe życie i konieczność samodzielnego podejmowania decyzji. Już nie państwo ani rodzice, ale człowiek sam miał decydować, co dalej zrobi z własnym życiem.
Tyle że dorosłość i dojrzałość to nie synonimy.
Zdecydowanie nie. Dojrzałość osiągamy – albo i nie – w wielu dziedzinach życia. Trudno przyjąć, że jeden egzamin dotyczący wiedzy z konkretnych przedmiotów mógłby objąć całokształt naszego funkcjonowania.
Egzaminem dojrzałości będzie podjęcie pierwszej pracy, przejście przez rozstanie z kimś bliskim, kolejnym może być urodzenie dziecka albo zostanie rodzicem. Tak naprawdę, na przestrzeni całego życia zdajemy mnóstwo egzaminów dojrzałości.
Rozmawiałam dziś na ten temat z przyjacielem. Zastanawialiśmy się, kiedy można uznać, że egzamin dojrzałości został zdany ze wszystkiego. Myślę, że warto o tym mówić wyłącznie w kontekście końca naszego życia. Wówczas, o ile mamy czas i warunki do takiej retrospekcji, można zerknąć i sprawdzić, czy faktyczne osiągnęliśmy dojrzałość w każdej przestrzeni swojego funkcjonowania. Dopiero „na mecie” jest szansa, żeby stwierdzić, czy jesteśmy dojrzali na tyle, na ile chcieliśmy. Myślę, że warto zadać sobie pytanie, czy jestem wystarczająco dojrzała na czas, który przeżyłam i na to, czego doświadczyłam. Czy jest to dojrzałość, która pozwala wziąć odpowiedzialność za pewne sprawy, za które w moim wieku pewnie się ją bierze?
”Mamy tendencję do generalizowania, co jest bardzo, bardzo złe. Nawet jeśli ktoś zrobił coś niemądrego, to on też żyje pierwszy raz i nie ma instrukcji obsługi do całego świata. W polskiej kulturze mamy albo sukces, albo porażkę, a w większości europejskich krajów jest sukces albo lekcja”
Wracając do matury, mam poczucie, że samo nazwanie jej egzaminem dojrzałości nakłada na osoby nastoletnie ogromną presję. Co by pani podpowiedziała tegorocznym maturzystkom i maturzystom? Jak spróbować obniżyć poziom stresu?
Przede wszystkim, czy ludzie podchodzą do tego egzaminu czy też nie, gratuluję im miejsca, w którym są i tego, że biorą się z życiem za bary. To wystarczające. Matura jest egzaminem, który otwiera furtkę do pójścia na studia, albo nie. Ale nawet jeśli jej nie otworzy, świat się nie zawali.
Wszyscy znamy ludzi, którzy osiągnęli ogromne sukcesy – i bez matury, i bez studiów. Mieli głowę na karku i dobrze zorganizowali sobie życie.
Moja młodsza córka, zeszłoroczna maturzystka, powiedziała: „Gdybym wiedziała, jak będę się czuła po, to przed nigdy bym tego aż tak bardzo nie przeżywała”. Nie odbierzemy stresu wszystkim, mam jednak ogromną nadzieję, że młodzi ludzie, którzy staną do matury, nie będą mieli poczucia, że w przypadku niepowodzenia, nie mają żadnego planu B czy C. W alfabecie jest mnóstwo literek, w życiu można zmieścić sporo planów.
Matura jest egzaminem, który sprawdza wycinek naszej wiedzy – wyuczonej, nie praktycznej. Egzaminem, który wyrywkowo określa stan wiedzy na dany dzień, aktualny stan zdrowia – fizycznego i psychicznego – i samopoczucia w tym, konkretnym dniu. Przecież możemy obudzić się z gorączka, zasłabnąć czy mieć pierwszy, wyjątkowo trudny dzień miesiączki. Może pojawić się szereg czynników, na które nie mamy wpływu, a my możemy sobie powiedzieć – tak jak biegacz czy inny sportowiec: „Gdybym czuł się lepiej, lepiej by mi poszło”.
Czy wynik z tego egzaminu świadczy, że mam taką wiedzę, że jestem lub nie jestem dojrzała, że się do czegoś nadaję lub nie nadaję? Nie, absolutnie nie! Ale my to wiemy z perspektywy osób, które są po maturze, więc łatwiej nam o tym rozmawiać. Osoby, które dopiero do niej przystąpią, są napompowane presją otoczenia. Zewsząd słyszą: „Ja w ciebie wierzę!”, „Kto jak nie ty!?”.
Jak słyszę: „Kto jak nie ty!?”, odechciewa mi się kontynuowania rozmowy.
Też tego nie znoszę, zwykle odpowiadam, że jak nie ja, to ktoś inny. Uczniowie bardzo często realizują potrzeby swoich rodziców albo nauczycieli, bo nie chcą ich zawieść. „Przecież tyle czasu przygotowywali mnie do tych egzaminów. I co, jeśli teraz zawalę? Wszyscy na mnie polegają, wierzą, że to zrobię”.
A tu nagle klops!
Klops, który może wynikać z tysiąca powodów, kompletnie niezwiązanych z poziomem wiedzy. A ta, jak doskonale wiemy, nie jest tożsama z umiejętnością funkcjonowania w życiu. Znam wybitnych ludzi, którzy zdali egzaminy z najlepszymi wynikami i nie odnaleźli się w dorosłym świecie. Nie potrafią załatwić sprawy urzędowej, otworzyć konta w banku, zdecydować, jakie studia chcą wybrać, czy jaką pracę wykonywać. Nie są w stanie pójść na rozmowę kwalifikacyjną ani odnaleźć się w grupie, żeby pracować zespołowo. O czym to świadczy? O tym, że matura warunkuje przede wszystkim to, czy możemy podjąć studia.
Znalazłam różne definicje słowa dojrzałość. Czym ona jest w rozumieniu psychologicznym?
Dojrzałość psychiczna to równowaga pomiędzy dojrzałością emocjonalną, uczuciową i tą, która dotyczy sprawczości w podejmowaniu samodzielnych, odpowiedzialnych decyzji.
Patrząc na umiejętności emocjonalne, można powiedzieć, że większość naszego społeczeństwa jest niedojrzała. Nawet jeżeli świetnie sobie radzimy z odczuwaniem radości, na którą sobie pozwalamy, to zupełnie nie godzimy się na złość – nie potrafimy jej wyregulować albo w ogóle przeżywać. Bo chcemy być jak ta przysłowiowa zupa pomidorowa, ze wszystkimi dogadani.
I żeby nas wszyscy lubili.
To na pewno nie jest równowaga emocjonalna. Równowaga uczuciowa wiąże się m.in. z prawidłowym wchodzeniem w relacje rówieśnicze i partnerskie. Biorąc pod uwagę, jak dużo mamy rozwodów, jak często zmieniamy dziś partnerów i partnerki, można powiedzieć, że większość populacji jest niedojrzała uczuciowo.
Patrząc na PESEL, widzimy, że większość osób, które weszły w dorosłość i jest dziś powyżej 30. roku życia, potrafi podejmować decyzje na swój temat. Lepsze, gorsze, wiadomo, że nie wszystkie muszą być najlepsze, ale widoczne jest w u nich większe samostanowienie niż wśród osób, które dopiero wchodzą w dorosłość urodzeniową, kończą 18, 20 czy 20 kilka lat. To pokolenie ma bardzo duży problem z podejmowaniem decyzji. Wiąże się to zapewne z wieloma czynnikami, w dużej mierze z pandemicznym osadzeniem w domu i nierobieniem niczego rozwojowego.
Gdy spojrzeć szeroko na dojrzałość psychiczną – czyli emocje, uczucia i samodzielność w podejmowaniu odpowiedzialnych decyzji – nie wypadamy dobrze jako społeczeństwo.
”Dopiero „na mecie” jest szansa, żeby stwierdzić, czy jesteśmy dojrzali na tyle, na ile chcieliśmy. Myślę, że warto zadać sobie pytanie, czy jestem wystarczająco dojrzała na czas, który przeżyłam i na to, czego doświadczyłam. Czy jest to dojrzałość, która pozwala wziąć odpowiedzialność za pewne sprawy, za które w moim wieku pewnie się ją bierze?”
Czym dokładnie jest dojrzałość emocjonalna?
Umiejętnością rozpoznawania własnych emocji i zgodą na nie. Jeżeli przeżywam jakąś emocję, to daję sobie na to przestrzeń, bez względu na to, jak świat na to reaguje. Jeśli jestem zła, to jestem zła. Mam do tego prawo, ale nie mam prawa ranić nikogo tą złością, sama muszę sobie z nią poradzić. Nie mogę się domagać, żeby ktoś to za mnie załatwił. Jeśli potrafię wyregulować swoją złość, to jest moja dojrzałość emocjonalna. Ważne, czy wiem, do jakiego zakresu mogę podnieść swój poziom emocjonalny w konkretnych sytuacjach.
Jeśli zaczynam się śmiać w trakcie seansu w kinie, to mój śmiech nie powinien zakłócać odbioru pozostałym widzom. Wiem, że mogę wpaść w rechot, ale powinnam wpaść w niego na tyle, żeby nie utrudniać innym oglądania filmu. Identycznie jest ze złością, której jako społeczeństwo wciąż się boimy. Przecież mogę się z różnych powodów zezłościć na osobę, z którą współpracuję, czy która jest wyżej w hierarchii służbowej, ale to nie znaczy, że mam zacząć na nią krzyczeć, czy pozwolić sobie na upust emocji, na jaki pozwalam sobie w domu. Bardzo bym chciała, żeby kłótnie nie polegały na tym, żeby obrzucać się błotem, a na wymianie argumentów, ale wiadomo, że to nie jest proste.
Dojrzałość emocjonalna jest też umiejętnością uznania czyichś emocji. Uszanowaniem tego, że – na przykład – nasze dziecko może być na nas złe, a nie, że tylko my, dorośli, mamy prawo do złości.
Gdy robię szkolenia z komunikacji interpersonalnej, zaczynam je słowami: „Na temat komunikacji interpersonalnej zostało powiedziane już wszystko, tylko niewiele osób wdrożyło to w życie. Przyjechałam powiedzieć wam, jak to zrobić, bo jak to wygląda, to już wiecie”. Mamy bardzo duże wymagania względem naszych rozmówczyń i rozmówców – chcemy, żeby nas słuchano – ale my sami jeszcze nie posiadamy umiejętności słuchania, tak jak i zgody na to, że rozmowa może zostać przerwana, bo ktoś nie radzi sobie ze swoimi emocjami. Myślę, że jeszcze dużo wody musi upłynąć w Wiśle, żebyśmy się tego nauczyli. Może wtedy, gdy na maturze będzie egzamin z emocji, będzie nam bliżej do dojrzałości emocjonalnej.
Wracając do złości, mam taką obserwację, że czasem nie oddzielamy emocji od osoby. To, że jestem zła na czyjeś zachowanie, nie oznacza, że uważam, że ta osoba jest zła.
Myślę, że w ogóle mamy tendencję do zero-jedynkowego postrzegania innych, nie tylko w kontekście złości. Jeśli dowiadujemy się, że ktoś zrobił jakąś głupotę, na przykład wziął pożyczkę z wysokim oprocentowaniem, wrzucamy go do worka z etykietką „głupi”, wraz z innymi, naszym zdaniem, niemądrymi ludźmi. Ale nie rozstrzygamy tego, ile razy my zrobiliśmy jakąś głupotę – może nie w kwestii pieniędzy, a w innej dziedzinie. Tymczasem osoba, która bezmyślnie zadziałała w sferze finansowej, może być dobra dla świata, empatyczna, wspierająca, może mieć szereg wspaniałych cech, a my – koncentrując się na jednym, nienajlepszym ruchu – nazywamy ją głupią. Tak ją kategoryzujemy.
Mamy tendencję do generalizowania, co jest bardzo, bardzo złe. Nawet jeśli ktoś zrobił coś niemądrego, to on też żyje pierwszy raz i nie ma instrukcji obsługi do całego świata. W polskiej kulturze mamy albo sukces, albo porażkę, a w większości europejskich krajów jest sukces albo lekcja. Wciąż nie patrzymy na błąd jako na okazję, żeby się czegoś nauczyć – to wywodzi się naszego systemu edukacji.
Uczniowie mówią wprost: „Czujemy się na lekcjach jak na polowaniu”. Uważam, że jest wielu cudownych nauczycieli, ale w polskim systemie edukacji jest tendencja do łapania na błędzie i karania za ten błąd, zamiast pokazywania, że błąd jest elementem nauki i działania. Każde laboratorium, tak jak i każdy badacz, popełni tysiące – jeśli nie więcej – błędów, zanim trafi na prawidłowe rozwiązanie. Dlaczego więc karzemy młodych ludzi za to, że za pierwszym razem popełniają błąd, w konsekwencji którego dostają, na przykład, minus 10 punktów?
Jesteśmy mistrzami świata w wytykaniu cudzych błędów, swoich nie widzimy.
Chcemy się ukryć za pozorną omnipotencją. Poprosiłam kiedyś przyjaciół, żeby – jeśli zobaczą, że udaję wszechwiedzącą – zdzielili mnie patelnią (śmiech). To jest coś, do czego bardzo nie chciałabym dojść, chcę mieć przestrzeń, żeby ciągle uczyć się czegoś nowego.
Długo bałam się wystąpień publicznych, kiedyś usłyszałam, że warto wejść na salę i powiedzieć: „O rety, ale państwa dużo! Nie ukrywam, że obawiam się tego wystąpienia. Bardzo boję się, że zrobię z siebie głupka”. Żyjemy w takim społeczeństwie, że gdy wypowiemy na głos takie obawy, dostaniemy wsparcie. Wielokrotnie usłyszałam: „Pani się nie martwi, pomożemy”, „Spokojnie. Kto z nas się nie myli?”.
Gdy prowadzę warsztaty dla uczniów w szkołach, zapisuję tematy na tablicy tak, żeby z premedytacją popełnić radykalny błąd ortograficzny. Klasa oczywiście żywo na to reaguje, śmiejąc się, że piszę, na przykład, żaba przez „rz”. To jest dobry punkt wyjścia do dyskusji. Pokazuję im wtedy, jak silna jest w nas potrzeba, żeby wytknąć błąd, a nie pochwalić za mnóstwo innych, prawidłowo napisanych wyrazów. Pojawia się refleksja, również u nauczycieli, jeśli uczestniczą w tych warsztatach razem z uczniami. Jesteśmy mistrzami w wytykaniu błędów, łapaniu na potknięciach i pokazywaniu palcami najmniejszych pomyłek. Pewnie dlatego jest tak duża presja wokół matury, bo tylko nieliczni wypadną z długiej listy tych, którzy zdali. Nieliczni będą musieli coś poprawiać. Wtedy często pojawia się poczucie: „Jestem gorszy czy gorsza, bo…”. Tymczasem – jak już mówiłyśmy – wynik jest wypadkową wielu zmiennych.
Trudno oczekiwać, że wszyscy stawią się na egzamin w super nastroju i doskonałej kondycji psychofizycznej.
Miałam podopiecznego, który bardzo dobrze sobie radził w liceum, miał oceny na poziomie 4-5, co w szkole średniej jest bardzo dobrym wynikiem, a maturę pisemną zdał ledwo, ledwo. Pisał egzamin w małej sali. Jego dramatem było to, że ktoś spryskał się perfumami, które powodowały u niego mdłości. Jak mówił, przez cały egzamin walczył, żeby nie zwymiotować.
Ktoś mógłby powiedzieć: „No bez przesady”, ale patrząc na to, że żyjemy w społeczeństwie, które wzrasta w przebodźcowaniu i przestymulowaniu, to była dla tego ucznia sytuacja kryzysowa. Nie za dobrze sobie z nią poradził, w związku z czym ledwo zdał maturę. Na szczęście nie przeszkodziło mu to w planach, ale mogło. To była dla niego dobra lekcja.
Może się zdarzyć, że ktoś nie zda matury w wymarzony sposób. Warto wtedy pamiętać, że im więcej zmagamy się z koniecznością rewidowania planów, z nagłą zmianą okoliczności, tym lepiej radzimy sobie potem w życiu, bo łapiemy więcej zasobów do tego, żeby wychodzić z trudnych sytuacji.
Jeśli okaże się, że mamy jakiś przedmiotem do poprawy, to bardzo wzmocni naszą dojrzałość związaną z kryzysem. Z każdej sytuacji w życiu można wyciągać lekcję. I o tę lekcję ci młodzi ludzie będą dalej od rówieśników, którzy zaliczyli maturę prawidłowo. Czasami nie ma tego złego, żeby na naukę nie wyszło.
Maja Pisarek – psycholożka, psychotraumatolożka, wykładowczyni akademicka na Uniwersytecie Gdańskim, Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim oraz w Wyższej Szkole Biznesu – National Louis University z siedzibą w Nowym Sączu. Autorka wielu artykułów prasowych, ekspertka TVN, współtwórczyni programów profilaktycznych dla uczniów i uczennic z całej Polski. Ponad 20-letni rozwój zawodowy ukierunkował ją na pracę z najtrudniejszymi tematami, takimi jak przemoc, samobójstwa, uzależnienia.
Zobacz także
Nauczycielka obcięła włosy uczennicy. Bo były różowe. „Absurd. I łamanie prawa” – pisze Alina Czyżewska
Fobia szkolna – co zrobić, gdy dziecko nie chce iść do szkoły? Jak mu skutecznie pomóc?
Marcin Szala: „To, że u nas nie ma pokoju nauczycielskiego, nie oznacza i nie powinno oznaczać, że nauczyciel jest kumplem”
Polecamy
Renata Szkup: „Siedemdziesiątka to nie koniec kariery, ale początek wielkiej przygody”
„Wielu Polaków boi się mówić po angielsku – szczególnie wśród innych Polaków”. Jak skutecznie nauczyć się angielskiego, mówi Arlena Witt
Magdalena Popławska o samodzielnym macierzyństwie: „Chcę żyć na własnych zasadach. Nie mieć wyrzutów, że nie spełniam oczekiwań innych”
„Mam wspomnienie strasznego pragnienia”. Pokolenie 30- i 40-latków o tym, czego brakowało im w szkole
się ten artykuł?