Przejdź do treści

“Feminatywy obecne są w języku polskim od zawsze” – Martyna F. Zachorska zbija wszystkie argumenty przeciwników “żeńskich końcówek”

Martyna F. Zachorska /fot. archiwum prywatne
Martyna F. Zachorska /fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?

Dawno w polskich mediach tematy związane z jezykiem nie budziły takich kontrowersji, jakie budzą feminatywy. “Lewackie wymysły”, “nowomowa”, “nie da się tego wymówić” to tylko niektóre argumenty przeciwników feminatywów (co samo w sobie brzmi dość dziwnie, jakby ktoś był przeciwnikiem przymiotników). Postanowiłyśmy więc pobawić się w zbijaka. Redakcja atakuje klasycznymi argumentami przeciwników, a zbija je – językoznawczyni Martyna F. Zachorska.

 

Aleksandra Kisiel: Żeby z „wrogiem”, czyli feminatywem, walczyć, trzeba go określić. Zróbmy więc portret pamięciowy tegoż wroga. Dlaczego tak o nim głośno przez ostatnie dwa lata?

Martyna F. Zachorska: Feminatywy to, mówiąc najprościej jak się da, żeńskie formy nazw zawodów i funkcji. Tworzone są (najczęściej) przez dodanie sufiksu kategorii feminativum (czyli tzw. żeńskiej końcówki) do formy męskiej danego wyrazu. Najczęściej – bowiem są również wyjątki, jak „niania” czy „prostytutka” (nota bene przez same zainteresowane uznawane za określenie pejoratywne), które nie mają męskich odpowiedników.

Często zdarza nam się zapominać o tym, że „feminatywy” to kategoria mieszcząca wszystkie żeńskie formy, również te niekontrowersyjne. „Fryzjerka”, „aktorka” czy „nauczycielka” to wszak również feminatywy. Trochę nieścisłym jest więc mówienie, że ktoś „jest przeciwko feminatywom/popiera używanie feminatywów”, ponieważ osią konfliktu są wyłącznie wyrazy oznaczające przedstawicielki zawodów: zmaskulinizowanych, prestiżowych czy też wymagających specjalistycznego wykształcenia. Jakie na przykład? Adwokatka, inżynierka, prawniczka, informatyczka, pilotka i wiele innych.

Polityka mocno polaryzuje – skoro „oni” używają feminatywów, to „my” już nie powinniśmy lub odwrotnie. Moim zdaniem nie powinno tak być – widzialność kobiet w języku jest kwestią uniwersalną, ponieważ służy nam wszystkim.

„Feminatywy to lewacka nowomowa. Trzydzieści lat temu nie było inżynierek i psycholożek”. Faktycznie to taki nowy wynalazek?

Feminatywy obecne są w języku polskim od zawsze. Trudno, żeby było inaczej, wszak w naszym systemie językowym każdy rzeczownik ma określony rodzaj gramatyczny. Czego nie było „od zawsze”, to kobiet wykonujących pewne zawody, czy sprawujących określone funkcje. Dopiero w początkach XX wieku wywalczyłyśmy sobie na przykład dostęp do wykształcenia na poziomie uniwersyteckim, a co za tym idzie, możliwość pracy w zawodach dotychczas zarezerwowanych dla mężczyzn. Nie będzie przesadą, gdy powiem, że dla ówczesnych obywateli naszego kraju była to rewolucja – społeczna, gospodarcza, kulturowa, a jak kulturowa, to i językowa. Dlaczego językowa? Dlatego, że wówczas zastanawiano się, jak nazywać kobiety wykonujące dane zawody. Skłaniano się ku symetryzmowi, czyli tworzeniu form żeńskich od wyrazów występujących dotychczas w formie męskiej. Skoro jest para aktor-aktorka, może być również para profesor-profesorka, czy adwokat-adwokatka. W czasopiśmie „Poradnik Językowy” z 1911 roku czytamy, że jest to kwestia „logiki językowej”, której wymaga „różnica płci”.

“Ja nie kaleczę polszczyzny, więc nie posługuję się wyrazami, których nie ma w słowniku”. To jak te wyrazy, jak samochód, komputer, dyskietka (pamiętacie?) trafiają „do słownika”?

Może to, co teraz powiem będzie „dorosłym” odpowiednikiem usłyszenia w dzieciństwie, że święty Mikołaj nie istnieje, ale cóż, niech będzie: Słowniki nie są niezależnymi bytami, słowniki tworzą ludzie. I to od nich, autorów zależy to, co w danym słowniku się znajdzie. Po pierwsze – słownik, przynajmniej papierowy, ma swoją objętość i trzeba przy kompilacji to uwzględnić, co oczywiście wiąże się z selekcją materiału i zakresem słownictwa, które w tym słowniku się znajdzie. Po drugie – kompilacja słowników to proces czasochłonny, dlatego czasem czekamy dość długo na pojawienie się w słowniku np. popularnego neologizmu. Dziś oczywiście ten czas jest znacznie krótszy ze względu na słowniki online, ale i tak np. „coworking” czy „crowdfunding” pojawiły się w największym amerykańskim słowniku Merriam-Webster dopiero w 2021. Żeby słowo pojawiło się w słowniku, musimy mieć pewność, że nie jest ono jedynie chwilową modą, ale zadomowiło się w języku na dobre. Po trzecie – nawet jeśli feminatywów w słownikach nie ma dziś (wg dr Patrycji Krysiak stanowią one, uśredniając dane z trzech słowników, 30 proc. wszystkich nazw osobowych), nie znaczy to, że tak zawsze było. Wręcz przeciwnie – w Słowniku Warszawskim (lata 1900-1927) znalazło się miejsce i dla „doktorki”, i dla „prezeski”, a nawet dla „gościni”, która zaklasyfikowana została jako forma archaiczna. Z kolei w Słowniku Lindego (wydanie poszerzone przez A. Bielowskiego, 1854) możemy zobaczyć hasła takie jak „adwokatka” czy „filozofka”.

Mając to wszystko na uwadze, gwarantuję, że osoba, o której mówiłaś, posługuje się wyrazami, których nie ma w słowniku. Z całą pewnością w papierowych słownikach nie uświadczysz na przykład „antyszczepionkowca”, a przecież słowo to pojawia się w naszych codziennych rozmowach dość często, zwłaszcza ostatnimi czasy.

FemaleSwitcher

„Ja traktuję moją pracę poważnie. Jestem panią profesor, a nie – profesorą”. Czy feminatywy odbierają powagę stanowisk? I czy wszystkich? Bo nie słyszałam chyba nigdy o pani sprzątaczu, albo o pani pielęgniarzu.

Kwestia powagi form męskich i „śmieszności” form żeńskich jest wyłącznie kwestią osłuchania. Czy naprawdę musimy poczuć się trochę facetami, żeby być traktowanymi poważnie? Poza tym, większość „niepoważnych” żeńskich końcówek staje się nagle „poważnymi” gdy tworzą nazwę innego zawodu. matematyczka vs. informatyczka. Aktorka vs. doktorka. Tancerka vs. żołnierka. Mistrzyni vs. naukowczyni. Albo mój ulubiony przykład: nauczycielka, która w szkole podstawowej i liceum ma żeńską formę, aby na uczelni wyższej nagle przemienić się w nauczyciela akademickiego. Czy ja we wtorki jestem nauczycielką, a w środy nauczycielem, bo jednego dnia prowadzę zajęcia z uczniami, a drugiego ze studentami? Myślę, że w naszym myśleniu mniej jest problemów językoznawczych, a więcej socjologicznych – to, co „prestiżowe” jest podświadomie postrzegane jako „męskie”, nawet jeśli statystyki wskazują na coś zupełnie innego. W 2018 mówiła o tym „Doktorka Nieuczka” – mimo, że wg Naczelnej Rady Lekarskiej w każdej grupie wiekowej wśród lekarzy przeważają kobiety, wciąż mamy problem z uznaniem słów „doktorka” czy nawet „lekarka” za naturalną część języka.

„Chirurżka – przecież tego się nie da wymówić.” Czy feminatywy to jedyna część języka, która polski czyni trudnym z punktu widzenia fonetyki?

Trudnym z punktu widzenia fonetyki czynią język polski min. zbitki spółgłoskowe, a te występują nie tylko w feminatywach. Szczycimy się przecież tym, że nasz język jest pełen „językowych łamańców”, które czyhają na obcokrajowców próbujących wymówić „Szczecin”, „chrząszcz” czy „źdźbło”. Skoro dajemy sobie z tymi wyrazami świetnie radę, to dlaczego mielibyśmy polec na „chirurżce” czy „architektce”? Swoją drogą, nie są to zbyt często używane wyrazy, prawda? Zdecydowanie częściej mówimy o czymś „bezwzględnym”, o kimś, kto jest „tchórzem” czy nawet o magicznej „różdżce”. Równie trudne, a nie narzekamy.

Często zdarza nam się zapominać o tym, że „feminatywy” to kategoria mieszcząca wszystkie żeńskie formy, również te niekontrowersyjne. „Fryzjerka”, „aktorka” czy „nauczycielka” to wszak również feminatywy

A to już nie będzie mit – jak myślisz i pytam tu o twoją prywatną opinię, jako osoby, która zajmuje się językiem, skąd ten paniczny lęk przed feminatywami, jakby co najmniej były agentami wojny hybrydowej z Białorusią na usługach Putina.

Mogę sobie tylko gdybać, a hipotez mam kilka. Myślę, że mamy w sobie sporą dozę puryzmu językowego i wiele naturalnych dla językoznawców zjawisk, takich jak młodzieżowy slang czy zapożyczenia, wzbudza naszą nieufność i sprzeciw, często głośny. Lubimy poprawiać innych, czujemy się upoważnieni do wytykania obcym błędów językowych czy ortograficznych, co często widać w internetowych dyskusjach. Zapominamy, że język jest żywym organizmem i to my go kształtujemy, nie tylko zewnętrzne organy, które mogą jedynie podpowiadać, wskazywać drogę, a decyzje ostatecznie podejmujemy sami. Co do organów – myślę, że warto przypominać, że w 2019 roku Rada Języka Polskiego wydała oświadczenie, które wprost stwierdza, że większość popularnych argumentów przeciwko stosowaniu żeńskich form jest pozbawiona podstaw. RJP prezentuje racjonalne stanowisko wobec feminatywów – dostrzega ich przydatność i zaleca ich użycie, jednakże zastrzega, że decyzja należy do użytkowników języka i nie każdy z nich wyraża życzenie używania danych form.

Kolejną moją hipotezą jest to, że feminatywy straciły swoją dawną neutralność i stały się swoistym markerem przynależności politycznej. Dlaczego? A dlatego, że do masowej wyobraźni wprowadziły je (na nowo) polityczki, takie jak Izabela Jaruga-Nowacka czy Joanna Mucha. Jako społeczeństwo mamy tendencję do nietraktowania polityki poważnie, silnie wartościujemy jej elementy i trywializujemy zachowania polityków. Ponadto polityka mocno polaryzuje – skoro „oni” używają feminatywów, to „my” już nie powinniśmy lub odwrotnie. Moim zdaniem nie powinno tak być – widzialność kobiet w języku jest kwestią uniwersalną, ponieważ służy nam wszystkim.

 

Martyna F. Zachorska – jezykoznawczyni, doktorantka na Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, nauczycielka, tłumaczka z języka angielskiego. Prowadzi badania nad użyciem feminatywów. Popularyzatorka nauki – na Instagramie jako @ksiezniczkazpierniczka

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?