Czy można być szczęśliwym dorosłym bez szczęśliwego dzieciństwa? „Wiedza to za mało, potrzebny jest wgląd emocjonalny”
– Więź między matką a dzieckiem tworzy się do drugiego roku życia. Nic z tego okresu nie pamiętamy, a wtedy decyduje się, jaki związek będziemy budować w przyszłości – mówią Monika Wasilewska, psycholożka, psychoterapeutka i Monika Szubrycht, neurologopedka i dziennikarka, autorki książki „Jak być szczęśliwym dorosłym bez szczęśliwego dzieciństwa”.
Agnieszka Łopatowska: Z jakim bagażem wychodzimy z domu i co w nim wnosimy do naszych związków?
Monika Wasilewska: Z rodziny wychodzimy z zestawem przekazów, czyli pewną narracją o świecie, sobie i innych ludziach. Ta rodzinna opowieść jest obecna w naszym myśleniu, czy sobie z tego zdajemy sprawę, czy też nie. To, w jaki sposób postrzegamy rzeczywistość i panujące w niej relacje międzyludzkie, w dużej mierze zależy od tej pewnego rodzaju matrycy, którą wynieśliśmy z domu. Patrząc na to samo wydarzenie, dwie różne osoby mogą zobaczyć coś zupełnie innego, całkiem inaczej je zinterpretować, a co więcej – przeżywać różne emocje wynikające z tej interpretacji. Przekazy wyniesione z rodzin generacyjnych mogą być różne, bo pochodzą z dwóch różnych gałęzi rodziny (od ojca i od matki), a oni ze swoich domów niekoniecznie wynieśli takie same prawdy o świecie. Najczęściej przekazy pochodzące z jednej gałęzi rodziny są dominujące, co może wynikać z faktu, że jedno z rodziców chętniej opowiada o historii swojego rodu, bądź dziecko jest bardziej związane z daną jego częścią.
Przekazy mogą być zarówno werbalne (przekazywane w postaci przysłów, powiedzonek, ostrzeżeń), czyli rodzice mówią nam na przykład: „uważaj na siebie, świat nie jest zbyt bezpieczny”, „ludzie są źli, nie możesz im ufać” albo „bądź dzielna, do odważnych świat należy”, jak i pozawerbalne. Dziecko obserwuje wtedy zachowania i reakcje rodzica na daną sytuację i, na zasadzie modelowania, uczy się jej. Funkcją przekazów jest utrzymanie w rodzinie równowagi, ochrona jej członków przed ewentualnym zagrożeniem, bądź też udzielenie im wskazówek na życie.
W swoich badaniach zauważyłam, że przekazy można usystematyzować. Jedne zachęcają do ucieczki od rzeczywistości, opowiadają o zagrożeniu i niebezpieczeństwach, jakie ten świat ze sobą niesie. Inne, przeciwnie, zachęcają do walki i odnoszenia sukcesów. Jeszcze inne uczą konformizmu. Dobrze, kiedy przekazy międzypokoleniowe ewoluują, dostosowując się tym samym do zmieniającej rzeczywistości. Nie wszystkie systemy rodzinne tak potrafią, te bardziej elastyczne lepiej radzą sobie ze zmianą dysfunkcyjnych przekazów, te sztywne bronią starych prawd, nawet jeżeli blokują one rozwój i możliwość samorealizacji członków rodziny. Warto zaznaczyć, że nowe przekazy powstają często w wyniku sytuacji kryzysowej, jaką może być na przykład pandemia. Jestem przekonana, że w niektórych rodzinach będzie ona źródłem nowych przekazów.
Monika Szubrycht: Temat przekazów rodzinnych jest tak szeroki, że mogłybyśmy o nich napisać kolejną książkę. Duży wpływ ma na nas przekaz niewerbalny, czyli na przykład to, jak rodzice zachowują się w stosunku do siebie. Mogą nic nie mówić, co bywa dla dziecka czymś jeszcze gorszym niż awantura, po której rodzice się godzą, trzymają za ręce, całują, przepraszają się. Podczas cichych dni dziecko nie wie, co się dzieje, ale wie, że dzieje się coś złego. Mama płacze, dziecko pyta, co się stało, a matka, ocierając łzę i pociągając nosem, mówi: „nic”. To okrutny przekaz, bo powoduje dysonans. Ktoś widzi, że dzieje się coś niedobrego, a jednocześnie jest okłamywany, że tak nie jest. Wzór związku rodziców może wyrządzić wiele szkody.
”Często na terapii ludzie mówią: „wiem, rozumiem, ale czuję inaczej, nic nie poradzę na swoje uczucia”. Zmiana w nich nastąpi dopiero, gdy ta wiedza przełoży się również na tzw. wgląd emocjonalny. Ale wymaga to wielu miesięcy przepracowania intelektualnego, zrozumienia. Dopiero potem jest szansa na odczucie buntu i złości. (...) Żeby dojść, trzeba iść. Wiedza to za mało”
Które przekazy zrobią nam większą krzywdę w tworzeniu zdrowych relacji – te, które powodują lęk, czy pozbawiające nas prawa do uczuć? Na przykład parentyfikowane dzieci mają duże deficyty czułości w dorosłości.
MW: Osoby parentyfikowane, które były zmuszane do emocjonalnej opieki nad rodzicem, niekoniecznie będą miały wielki problem, aby wejść w związek. Ich potrzeba troski o drugiego człowieka może znaleźć świetne ujście w opiece nad partnerem/partnerką. Możliwe są tutaj dwa scenariusze: jeden to taki, że taka osoba wejdzie w rolę „rodzica” w związku, drugi zaś, że zapragnie, aby partner zaopiekował się jej/jego skrzywdzonym wewnętrznym dzieckiem, z deficytem bliskości, czułości i opieki. Obydwa te scenariusze uniemożliwiają stworzenie dojrzałego, partnerskiego związku. W parentyfikacji można osiągnąć bliskość, ale nie w relacji partner-partner, tylko rodzic-dziecko, co wpływa bardzo źle na sferę intymną. Jak żartobliwie tłumaczę: z rodzicem czy dzieckiem się do łóżka nie chodzi. Kiedy traktujesz żonę jak córkę albo męża jak ojca, masz do niego dużo czułości, ale seks na pewno nie będzie udany.
Z kolei osoby, które w domu miały przykłady niezdrowych relacji między rodzicami, lub same doświadczyły innego rodzaju nadużycia z ich strony (pozabezpiecznej więzi), mogą z jednej strony szukać kogoś bliskiego, próbując zaspokoić naturalną rozwojową potrzebę intymności z drugim człowiekiem, ale z drugiej strony ich wewnętrzny sabotażysta będzie robił wszystko, żeby to uniemożliwić. Efekt jest taki, że zakochują się w niewłaściwych partnerach, z którymi nie ma szans na związek, albo wchodzą w związek, który od początku nie daje szansy na bycie udanym. Sabotażysta nie dopuści do prawdziwej bliskości.
MSz: Niedawno rozmawiałam z kobietą, której matka ma narcystyczne zaburzenie osobowości. Jej historia jest wstrząsająca. Przemoc, z jaką musiała sobie radzić od najwcześniejszych lat, była niewyobrażalna. Matka, pomijając bicie pasem i wyzwiska, które były na porządku dziennym, potrafiła rzucić krzesłem w szklane drzwi, które rozbiły się tuż koło głowy córki. To, że jako młodej kobiecie udało jej się zerwać z takim przekazem rodzinnym, zbudować związek, założyć rodzinę i bardzo dobrze funkcjonować w pracy, było cudem. Kiedyś Monika wyjaśniła mi, że żeby dziecko mogło wyjść z trudnego dzieciństwa, musi mieć chociaż jedną „bezpieczną” osobę dorosłą. Zapytałam moją rozmówczynię, czy taką miała. Odpowiedziała, że nie, ale w oczach matek swoich koleżanek widziała, że są kochane i tak wygląda prawdziwa miłość. To pozwala jej dawać uczucie swoim bliskim. Narcystyczni rodzice, nawet gdyby bardzo chcieli, nie potrafią kochać.
MW: Z akademickiego obowiązku dodam, że są trzy typy więzi pozabezpiecznych: lękowo-unikająca, ambiwalentno-unikająca i zdezorientowana. Każda z nich ma swoją charakterystykę. Wielu rodziców z niedojrzałą osobowością, zaburzeniami narcystycznymi, nerwicami, czy zaburzeniami borderline, może zbudować któryś z wymienionych typów więzi. Konsekwencją jest trudność w budowaniu zdrowych relacji, a także zagrożenie przeniesienia tego wzorca na własne dzieci. Nawet jeżeli próbujesz się odciąć od tego modelu, mówisz sobie: „nigdy nie będę w stosunku do moich dzieci taka, jak moja matka była w stosunku do mnie”, i tak możesz popełnić błąd, bo nie wiesz jaka/jaki masz być, tylko jaka/jaki masz nie być. Pamiętać należy także, że więź między matką a dzieckiem tworzy się do drugiego roku życia. Nic z tego okresu nie pamiętamy, a wtedy decyduje się, jaki związek będziemy budować w przyszłości.
Mówimy tutaj o relacjach z rodzicami. Ale może się okazać, że nasze podejście do relacji zostało uwarunkowane kilka pokoleń wcześniej.
MW: Mam takie doświadczenia, że jeśli dysfunkcje pojawiły się w pokoleniach wyżej, a rodzice się od nich odcięli, dokonali zmiany przekazów, ich dziecko jest w miarę chronione. Ale mamy jeszcze jeden aspekt, który w niewielkim stopniu tylko poruszyłyśmy w książce, czyli epigenetykę. Dziedzictwo traum na poziomie komórkowym. To dość nowa dziedzina, ale wiemy już, że traumy zapisują się w części niekodującej DNA. Efekt może być taki, że dziecko, które ma kochającą matkę i ojca, świetne warunki do rozwoju, będzie bardzo wrażliwe, lękowe, pojawią się u niego niepokoje nieznanego pochodzenia. Może się okazać, że to wynik doświadczeń babci czy prababci. Szukanie rodzinnych tajemnic to pewnego rodzaju praca detektywistyczna.
MSz: Ważne jest, żeby wiedzieć, że nawet jeśli dziadkowie żyli czasie wojny i było im ciężko pod każdym względem, nie znaczy, że wnuki czy prawnuki są skazane na nieszczęście. Dlatego mamy psychologię, psychoterapię, żeby móc sobie pomóc. Dużo można zmienić, jeśli pochylimy się nad samym sobą. Kiedy mówimy o bezpiecznych relacjach, bardzo często zapominamy o ważnej kwestii, że żeby zbudować dobry związek, trzeba się najpierw zająć sobą.
Jak z maską tlenową w samolocie – najpierw zakładać sobie, potem dziecku.
MSz: Jeśli ciągle będę szukała spełnienia w czyichś oczach, mogę go nigdy nie znaleźć. Bo jedyną osobą, na którą mam wpływ jestem ja sama. Pewnie, że łatwiej zajmować się cudzymi problemami. Znakomicie doradzimy przyjaciółce i jeszcze poczujemy się przy tym lepiej. Ale zajęcie się własnymi problemami jest trudniejsze, bo wymaga większego wysiłku oraz zmiany naszego myślenia.
Przecież mamy wpływ na to, kogo wybieramy na swojego partnera.
MSz: Czasami ten ktoś może dobrać nas…
Więc jak często wpadamy z deszczu pod rynnę?
MW: Niestety dość często. Zdarza się to, jednak kiedy nie wiemy, na czym polega nasz problem. Nie mamy przepracowanych bolesnych kwestii związanych z naszymi rodzicami. Kobieta wywodząca się z domu, w którym panowała atmosfera miłości i akceptacji, szybko zorientuje się, że z danym mężczyzną coś jest nie tak. Może nawet nie będzie potrafiła tego nazwać, ale będzie czuła, że jej ta relacja nie pasuje. Jeżeli z mieliśmy rodzica oschłego, nadmiernie wymagającego, choć staraliśmy się, udało się nam wycisnąć od mamy jedynie garstkę uczuć, to wtedy trudno nam uznać swoją wartość, właściwie siebie doceniać. A skoro się nie doceniamy, a czasem nawet nie lubimy, łatwo nam związać się z kimś, kto również nie będzie nas doceniał. W takiej sytuacji tylko krok do wejścia w związek przemocowy, łatwo stać się ofiarą przemocy fizycznej, bądź psychicznej.
Poczucie bycia gorszą, niskie poczucie wartości – takie cechy w połączeniu z partnerem narcystycznym, dominującym, nasilają się z czasem trwania związku. Te osoby tkwią w takiej relacji właśnie dlatego, że są zbyt słabe i zbyt niewierzące w siebie, żeby z niej wyjść. Poza tym znają schemat, taki model relacji ich nie odstrasza, jest im bliski. Wpadają w pętlę uzależnienia. Wyciągniecie ich z takich związków jest niełatwe, nawet jeśli na poziomie intelektualnym uświadomią sobie sytuację, w jakiej się znalazły. Emocjonalnie będzie im się trudno z tego wydostać.
”W parentyfikacji można osiągnąć bliskość, ale nie w relacji partner-partner, tylko rodzic-dziecko, co wpływa bardzo źle na sferę intymną. Jak żartobliwie tłumaczę: z rodzicem czy dzieckiem się do łóżka nie chodzi. Kiedy traktujesz żonę jak córkę albo męża jak ojca, masz do niego dużo czułości, ale seks na pewno nie będzie udany”
U osób z taką przeszłością serce i rozum działają zupełnie osobno.
MW: W pewnym momencie mogą zauważyć, co nie działa w ich nowej rodzinie, ale nie potrafią przełożyć tego na emocje. Często na terapii mówią; „wiem, rozumiem, ale czuję inaczej, nic nie poradzę na swoje uczucia”. Zmiana w nich nastąpi, dopiero gdy ta wiedza przełoży się również na tzw. wgląd emocjonalny. Ale wymaga to wielu miesięcy przepracowania intelektualnego, zrozumienia. Dopiero potem jest szansa na odczucie buntu i złości. Pamiętajmy też, że zawalczenie o siebie wymaga siły, a związek przemocowy osłabia i pozbawia zasobów.
MSz: Kiedy byłam bardzo młoda, myślałam, że wiedza to wszystko. Wystarczy wiedzieć, żeby być mądrzejszym, daleko dojść. A tu okazuje się, że nie. Żeby dojść, trzeba iść. Wiedza to za mało. Jeśli ktoś zmusi drugą osobę do terapii, jej terapia się nie uda. Żeby się udała, trzeba mieć gotowość w sobie. Wiedza, którą zdobędziesz to jedno, ale trzeba zacząć działać, żeby zmienić swoją sytuację życiową.
W waszej książce podajecie przepis na fundamenty dobrego związku: wspólny system wartości czy światopogląd, czyli pewne uniwersalia. Co się dzieje, jeśli mamy te same przekonania, ale są one niezdrowe?
MW: Badacze zajmujący się tym problemem, twierdzą, że system dysfunkcjonalny rodziny buduje się w ten sposób, że jedna jednostka dysfunkcyjna spotyka drugą, zazwyczaj jeszcze bardziej dysfunkcyjną. To z teorii, w praktyce obie wnoszą do związku swoje problemy, choćby najbardziej starały się udawać, że tak nie jest. Ciężko, mając dysfunkcyjne wzorce, znaleźć kogoś, kto jest zdrowy, dojrzały i stabilny. Ciągnie nas do innych typów osobowości. Kiedy się już z takim kimś zwiążemy, choć nie jest to łatwe dla obojga, najlepszym sposobem byłoby łączenie terapii indywidualnej z terapią par. W idealnym świecie powinno to jednak wyglądać tak, że każda z tych osób najpierw powinna przejść własną terapię, później spotkać tę drugą, a mając świadomość, że przepracowali już swoje problemy, dopiero decydować się na dziecko.
MSz: Bycie ojcem czy matką jest jedną z najważniejszych ról społecznych. Jednak kiedy się na to decydujemy, nie mamy nawet podstawowej wiedzy dotyczącej rozwoju małego człowieka. Później on, uczęszczając do szkoły, uczy się o budowie pantofelka, a nie o tym, jakie emocje przeżywa, czy jak działa jego psychika. Wyrasta ktoś teoretycznie dojrzały, dostał się na studia, znalazł pracę. A nadal jest niezaopiekowanym dzieckiem, które nie miało okazji dowiedzenia się czegokolwiek o sobie samym. Wchodzi w związek i dziwi się, że nie wyszło. Jak miało wyjść, skoro nie miał odpowiednich zabawek do tej piaskownicy, którą nazywa się związkiem, małżeństwem czy partnerstwem?
MW: Wychowanie do życia w rodzinie tego nie uczy. Od dawna forsuję psychologię jako przedmiot szkolny.
MSz: Co najmniej dwie godziny w tygodniu!
To jakie narzędzia powinny się znaleźć w tej naszej piaskownicy?
MSz: Jest dla mnie bardzo ważne słowo, które brzmi: samoświadomość. Definiuje mnie jako człowieka. Jakim jestem człowiekiem. Co lubię, czego nie lubię. Co mi się podoba. Jakie są moje mocne strony, a jakie słabe. Czego chcę. To pozwala mi wiedzieć, czy dana relacja mi służy, czy ktoś nie przekracza moich granic i czuję się z nim komfortowo. Albo pozwala się zorientować, że manipuluje sytuacją tak, że wydaje mi się, że jest mi dobrze. Jestem pewna siebie, bo mam tę pewność w sobie. To oczywiście będzie się zmieniało na przestrzeni lat, bo nasze życie, przyzwyczajenia i zainteresowania się zmieniają. Ale pewien kręgosłup moralny jest w nas niezmienny i będąc samoświadomym, wiemy, co się na niego składa.
MW: Dla mnie ważna jest integracja pomiędzy trzema strukturami psychologicznymi w nas. Psychoanalitycy powiedzieliby: id, ego i superego, a my możemy powiedzieć: dziecko, rodzic, dorosły. U dojrzałego człowieka te elementy ze sobą współpracują. Żeby być szczęśliwym dorosłym, twój wewnętrzny rodzic, czyli struktura, która cię ocenia, wartościuje, karze i nagradza, musi cię kochać, być responsywna, zaciekawiona twoimi potrzebami i akceptująca je. Jeśli tak jest, dorosły podejmuje racjonalne decyzje, które służą całemu systemowi, dba zawsze o to, żeby mieć odpowiednie zasoby. Rodzic jest wrażliwy i czuły na potrzeby wewnętrznego dziecka, rozróżnia je od lęków. Bez względu na to, na jakim etapie rozwojowym jesteś, jakie zadania przed tobą stoją. Jeśli twój rodzic rozmawia z twoim dzieckiem, dziecko mówi, czego mu brakuje, wtedy rodzic sprawdza, czy jest to potrzeba, czy lęk. Jeśli uzna, że to potrzeba, daje zielone światło, a dorosły decyduje jak ją zrealizować, żeby bilans był na plus.
Jeśli bilans jest na plus, to znaczy, że jesteśmy szczęśliwi?
MW: To moment, w którym jesteśmy nasyceni, więcej nam nie potrzeba. Za chwilę pewnie znowu będziemy czegoś głodni, bo w dążeniu do szczęścia ciągle podnosimy poprzeczkę. Ale ważna jest autorefleksyjność, poszukiwanie siebie. Świadomość swoich potrzeb i komunikacja z samym sobą pozwoli nam na utrzymywanie tego bilansu na wysokim poziomie.
Zobacz także
„Depresja jest za potężnym wrogiem, by pokonać ją ziółkami i jogą” – mówi Asia Okuniewska
Self-care to nie kąpiel z bąbelkami i serial na Netflixie. To życie, przed którym nie musisz się chować
„Bywamy egocentryczni, mamy cechy narcystyczne, a współczesne trendy sprzyjają ich rozwijaniu” – mówi psycholożka Urszula Struzikowska-Marynicz
Podoba Ci się ten artykuł?
Powiązane tematy:
Polecamy
Filip Cembala: „Komu z nas nie brakuje ulgi w czasach zadyszki wszelakiej?”
„Sztukę flirtowania trzeba aktualizować” – mówi seksuolożka Patrycja Wonatowska
„Jeżeli nie słuchasz szeptów swojego ciała, to będziesz musiał usłyszeć jego krzyk” – mówi psychoterapeutka dr Agnieszka Kozak
Jennifer Lopez pierwszy raz o rozstaniu z Benem Affleckiem i swoim stanie psychicznym: „Cały mój pieprzony świat eksplodował”
się ten artykuł?