Przejdź do treści

„Spróbujmy w ratowniku zobaczyć człowieka” – mówi Justyna Dżbik-Kluge, współautorka książki „Ratownik. Nie jestem bogiem”

Justyna Dżbik-Kluge / fot. mat. prasowe
Justyna Dżbik-Kluge / fot. mat. prasowe
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Każdy ratownik musi wypracować swój sposób radzenia sobie ze śmiercią, z którą styka się na dyżurze. Gdyby ratownicy przeżywali każdą śmierć tak jak śmierć kogoś bliskiego, to nie mogliby wykonywać tego zawodu. Chirurgowi też nie może przy każdej operacji trząść się ręka – uważa Justyna Dżbik-Kluge, współautorka – z Jarosławem Sowizdraniukiem – książki „Ratownik. Nie jestem bogiem”.

 

Ewa Podsiadły-Natorska: Ile godzin rozmawiałaś z Jarkiem podczas pracy nad książką?

Justyna Dżbik-Kluge: Wiele. To były miesiące rozmów na Zoomie. Poznaliśmy się, gdy w Radiu Zet prowadziłam audycję, w której w czasie pandemii Jarek jako ratownik medyczny był ekspertem. Poza anteną opowiadał mnóstwo niesamowitych historii ze swojej pracy. Wtedy pojawił się pomysł wspólnej książki.

We wstępie piszecie: „To jest książka o tym, co widzi ratownik, gdy przyjeżdża na wezwanie”. Co widzi – i co na tobie zrobiło największe wrażenie?

To jest niesamowity zawód. Ratownik przyjeżdża na miejsce zdarzenia i do końca nie wie, co zastanie. Gdy Jarek opowiadał o swoich doświadczeniach, myślałam: „To tak wygląda? Jak jeden człowiek może sobie z tym poradzić? W jaki sposób 'czyści głowę’, jak pozbywa się napięcia?”. Największe wrażenie zrobiła na mnie historia, która książkę otwiera, czyli opowieść o trzydziestokilkuletniej kobiecie, która miała bardzo poważne przerzuty nowotworowe i umarła u siebie w domu w otoczeniu rodziny. Dostrzegłam w niej siebie, bo sama mam dwóch synów i trzydzieści parę lat. Bardzo płakałam, kiedy opisywałam historię tej kobiety. Musiałam przerywać pisanie. Jarek w ogóle opowiada historie, w których wszyscy możemy się przejrzeć. Możemy zobaczyć swoich dziadków, którzy odchodzą. Rodziców, którzy chorują. Możemy zobaczyć swoje dziecko, z którym jedziemy na SOR, bo coś mu się stało.

Ja z waszej książki pamiętam kobietę w ósmym miesiącu ciąży. Jarek i drugi ratownik byli przekonani, że chodzi o typowe dolegliwości końca ciąży, a okazało się, że kobieta kilka razy dźgnęła się nożem, bo odszedł od niej narzeczony. Dziecka nie udało się uratować.

O tak, ratownik od dyspozytora dostaje lakoniczną informację, do kogo jedzie – czy to jest wypadek, czy ból brzucha – ale czasami po przyjeździe na miejsce jest kompletnie zaskoczony. W książce pojawia się opowieść o fabryce pod Wrocławiem. Jarek dostał wezwanie, że coś stało się jednemu z jej pracowników, trzeba tam pojechać, zszyć rany. Na miejscu okazało się, że temu mężczyźnie… bezpieczniki wybuchły w twarz. Scena jest jak z horroru, a oni nie mają sprzętu, żeby mu pomóc, bo dostali informację prawdopodobnie niegroźnym urazie, tymczasem rana wymaga szycia, przemieszczenia fragmentów żuchwy, zębów. Facet nie ma pół twarzy. W takich chwilach ty jako ratownik – na bazie swojej wiedzy i sprzętu, który masz przy sobie – musisz podjąć decyzję, co z człowiekiem zrobić.

Ratownicy czują się bohaterami?

Wiesz, jeśli w jakimkolwiek zawodzie poczujesz się bohaterem, to lepiej, żebyś ten zawód zmienił. Warto zawsze mieć w sobie pokorę. W przypadku ratowników jest to trudne, bo oni mierzą się z sytuacjami na styku życia i śmierci. Z jednej strony oczekujemy od nich, że będą bohaterami, a z drugiej strony potrafimy traktować ich bardzo źle; kiedy była pandemia, mazaliśmy im samochody farbą i pisaliśmy, że roznoszą zarazę. „Używamy ich” tak, jak jest nam wygodnie, choć ogólne oczekiwanie wobec ratowników jest takie, że mają nas uratować teraz, tutaj, zaraz, mają pomóc naszym krewnym. Nie zapominajmy przy tym, że to jest bardzo odpowiedzialna praca; my jako dziennikarki co najwyżej zrobimy literówkę albo pomylimy czyjeś nazwisko, a oni jeśli pomylą leki, mogą zrobić komuś krzywdę. Dla mnie więc ratownik jest cichym bohaterem. Człowiekiem, który mobilizuje się, żeby kogoś uratować, choć koszty bywają wysokie. To jest grupa zawodowa wyjątkowo narażona na wypalenie zawodowe. Wielu ratowników ucieka w alkohol i inne używki.

Jarek przyznał się, że popełnił kiedyś błąd?

Jarek ma wyśrubowane standardy i wysokie wymagania, przede wszystkim wobec siebie. Brał udział w zawodach ratowniczych i często je wygrywał, jest typem prymusa, co nie znaczy, że nigdy się nie potknął. Przyznał się do kilku błędów z początków kariery zawodowej. Nie są to oczywiście błędy, które kosztowałyby czyjeś życie. My w naszej książce częściej rozmawiamy o rzeczach, które z punktu widzenia pacjenta mogą być trudne do przyjęcia. Dla mnie też były. Np. podawanie placebo. Jarek mówi o tym, że gdy ratownik jedzie kolejny raz do tej samej pacjentki, to zamiast leku wstrzykuje jej pod skórę sól fizjologiczną, która nic nie da, ale też nie zaszkodzi. A pacjentkę uspokoi. Czy to jest błąd? Nieetyczne zachowanie? A może ratownik, gdy dostaje jednej nocy piąte wezwanie do tej samej osoby, której tak naprawdę nic nie jest – a mógłby w tym czasie ratować kogoś innego – powinien umieć sobie z tym poradzić?

W książce piszecie o czymś, co w slangu ratowników nazywa się „pół godzinki dla rodzinki”. O co chodzi?

Gdy ratownik przyjeżdża do domu, w którym umiera człowiek i widzi, że nie jest w stanie mu pomóc, robi „udawaną” reanimację, żeby rodzina miała poczucie, że zrobił wszystko, co mógł, żeby uratować tego człowieka. Żeby później nie było żalu, pretensji. To jest mechanizm w pewnym sensie patologiczny. Rozmawiając o tym z Jarkiem próbuję jednak zrozumieć, z czego może wynikać.

Jeśli w jakimkolwiek zawodzie poczujesz się bohaterem, to lepiej, żebyś ten zawód zmienił. Warto zawsze mieć w sobie pokorę

Według ciebie z czego?

Z tego, że jesteśmy społeczeństwem oczekującym i wymagającym. Wszystkiego chcemy teraz, zaraz, dla nas i wszystko się musi udać. Są pacjenci uparci, którzy przychodzą np. po skierowanie do okulisty. „Nie chcę badań, chcę skierowanie i pani doktor ma mi je wypisać”. Lekarze stają się wykonawcami tego, co sobie wymyślimy. Ratownicy też słyszą: „Sąsiadkę matki to ratowali trzydzieści minut, a moją tylko trzy”. Albo: „Wujek Google mówi, że w tej sytuacji trzeba podać taki lek, a pan podał inny”. Odbieramy ekspertom ich eksperckość. Zbyt łatwo oceniamy. Ja nie twierdzę, że każdy ratownik jest bez winy. Zdarza się, że ktoś nie dopełni swoich obowiązków, ale przecież oni są tylko ludźmi, mogą się mylić. Z tego wszystkiego właśnie bierze się „pół godzinki dla rodzinki”. Zresztą w książce jest historia, gdy ratownicy zrobili „pół godzinki dla rodzinki” i niestety uratowali człowieka.

Niestety?

Niestety, bo ten człowiek zmarł niedługo później w szpitalu. Ja niczego nie usprawiedliwiam, tylko próbuję zrozumieć powody. A te bywają różne, złożone, nie zawsze ratownik jest „złośliwą gnidą”.

Jarosław Sowizdraniuk / mat. prasowe

Piszecie – to słowa Jarka – „w tej pracy musisz być nie tylko ratownikiem, lecz również psychologiem”.

Uczy ich tego praca. Zresztą myślę, że każda praca nastawiona na bliski kontakt z drugim człowiekiem wymaga pewnych kompetencji psychologicznych. Ratownicy nie mają specjalistycznych szkoleń psychologicznych, nie uczy się ich empatii, choć to się zaczyna pomału zmieniać. W ogóle w całym systemie ochrony zdrowia. Kiedyś było nie do pomyślenia, żeby psychoonkolog był w zespole leczącym pacjenta. Teraz staje się to normą. Ratownik oczywiście nie musi być psychologiem, ale w ten sposób ułatwia sobie pracę. Kiedyś Jarek dostał wezwanie do mężczyzny, który chodził po placu zabaw z nożem i twierdził, że jest Jezusem. Przyjechała policja, trzeba było mu pomóc. Jarek ma wykształcenie pedagogiczne i czworo dzieci, więc odwołał się do swoich doświadczeń, żeby sobie w tej sytuacji poradzić. Gdy natomiast ratownik jedzie do czyjegoś domu, może krewnym przydzielić proste zadania, żeby czuli się potrzebni i mogli potem powiedzieć: „Ratowaliśmy babcię”. Nikogo nie odsuwasz. To też jest metoda psychologiczna.

Jarek mówi: „Często widzę piękno w śmierci”. Rozumiesz, co ma na myśli?

Tak, bo ja też dostrzegłam piękno w śmierci, gdy pracowaliśmy nad książką. I dla mnie nasza książka jest również o tym. Jeżeli ktoś dostrzega kontekst metafizyczny w czyimś odchodzeniu, to według mnie piękną śmiercią była śmierć kobiety chorej na nowotwór, która odeszła w fotelu w otoczeniu rodziny. To jest w ogóle opowieść o tym, czy mamy szansę wygrać ze śmiercią – i że trzeba umieć podać jej rękę. Oraz o tym, czy uporczywe ratowanie drugiego człowieka ma sens. O starszych osobach, które może wcale nie chcą być ratowane pięćdziesiąty raz z rzędu. Pojawia się więc pytanie, czy nie pozwolić sobie zakończyć życia spokojnie, z godnością, zamiast żyć z rurami, wenflonami. Gdy ratownicy zobaczyli, że stan tamtej kobiety pogarsza się z każdą sekundą, już niczego nie robili, żeby miała szansę pożegnać się z rodziną. I to jest piękno. Oczywiście śmierć zawsze jest tragedią, nie chodzi jednak o jej romantyczną wizję, a o pokorne podejście do śmierci, że po prostu się na nią godzisz.

Jarek opowiada historie, w których wszyscy możemy się przejrzeć. Możemy zobaczyć swoich dziadków, którzy odchodzą. Rodziców, którzy chorują. Możemy zobaczyć swoje dziecko, z którym jedziemy na SOR, bo coś mu się stało

Śmierć ratownikom powszednieje?

Tak i nie. Określenie „powszednieje” oznaczałoby, że przestają się z nią liczyć. Nie sądzę, żeby tak było, choć pewnie to zależy od człowieka. Każdy ratownik musi wypracować swój sposób radzenia sobie ze śmiercią, z którą styka się na dyżurze. Gdyby ratownicy przeżywali każdą śmierć tak jak śmierć kogoś bliskiego, to raczej nie mogliby wykonywać tego zawodu. Muszą dokonać pewnej racjonalizacji. Tak jak chirurgowi nie może przy każdej operacji trząść się ręka. Dla ratowników śmierć jest elementem codzienności, więc pod tym względem można powiedzieć, że im powszednieje, ale nie powiedziałabym, że się nią nie przejmują.

Z waszej książki wyłania się ponury obraz systemu. Jarek mówi, że ratownik dostaje jeden uniform raz na dwa lata… Nowe koszulki kupował sobie sam. Dla mnie to było szokujące.

Dla mnie też. I choć Jarek mówi o tym, co działo się w jego zawodzie kilkanaście lat temu, to na naszych spotkaniach autorskich byli ratownicy, którzy potwierdzali, że dalej tak to wygląda. Gdy Jarek ratował człowieka spod pociągu, ten człowiek stracił nogę. Było bardzo dużo krwi, a krew się słabo spiera, więc koszulka nie nadawała się do użytku. Jarek poszedł do Decathlonu i kupił sobie zestaw pomarańczowych T-shirtów. Nie było naszym celem utyskiwanie na system, ale tak wygląda rzeczywistość.

A jaki jest szacunek społeczny do tego zawodu? Ludzie często bywają wściekli, że karetka przyjechała za późno, że ratownicy się nie postarali… To się zaczyna zmieniać na plus?

Nie byłabym bardzo optymistyczna. Oczywiście my byśmy sobie życzyli, żeby to się zmieniało na plus, ale zmiany społeczne, jeśli następują, to powoli. Ratownik medyczny w pewnym sensie jest zawodem usługowym, tylko to jest usługa bardzo konkretna, związana z ratowaniem zdrowia i życia. A mimo to w ratownikach przestajemy widzieć ludzi. Mam świadomość, że ratownicy są różni; gdy złamałam nogę, grając w kręgle, przyjechało do mnie dwóch ratowników, którzy wyglądali, jakby byli tam za karę. Gdyby nie moi znajomi, to pewnie nie miałby mi kto pomóc się podnieść. Ale fajnie, gdybyśmy spróbowali w ratowniku zobaczyć człowieka. Zastanówmy się: być może to jego piętnaste wezwanie tej samej nocy? Może wrócił z wezwania, w którym nie udało się uratować dziecka? Szukajmy w sobie empatii.

„Ratownik. Nie jestem bogiem”, Justyna Dżbik-Kluge, Jarosław Sowizdraniuk, wyd. Marginesy 2023.

Justyna Dżbik-Kluge – dziennikarka. Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. W mediach od 2002 roku. Moderatorka konferencji, debat, paneli dyskusyjnych. Podcasterka. Producentka i jedna z prowadzących projekt „Korzenie pamięci” Muzeum Powstania Warszawskiego. Autorka. Mama Henia i Mariana.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?