„Pierwsze 10 dni wspominam jako jeden wielki ból. Gdy kładłam się spać, czułam, jak całe ciało krzyczy”. O trawersie Grenlandii i emocjach po mówi Miłka Raulin
– Jedyne, co widziałam przez cały dzień, to biała przestrzeń, czasem jeszcze narty osoby, która trawersowała przede mną. Mózg pozbawiony bodźców wpada w pewnego rodzaju trans i daje myślom pełną swobodę. Moje odpływały w kierunku domu i bliskich – mówi Miłka Raulin, zdobywczyni Korony Ziemi, która ukończyła trawers Grenlandii. Przed Miłką udało się to zaledwie 10 Polakom, w tym trzem kobietom, z których najmłodsza jest właśnie Miłka.
Marianna Fijewska: 600 kilometrów trawersu z Zachodu na Wschód największej wyspy świata. W jaki sposób przygotowywałaś się do tego wyczynu?
Miłka Raulin: Jeździłam do Szwecji nad Jezioro Grövelsjön, gdzie panują podobne warunki do tych na Grenlandii. Co prawda temperatura w Szwecji zbliża się do minus 26 stopni Celsjusza, a na Grenlandii najniższą temperaturą, jaka przeżyłam, było minus 39, ale zawsze to jakiś trening. Nad Grövelsjön trawersowałam z obciążeniem, czyli z saniami treningowymi, dzięki czemu mogłam odrobinę przyzwyczaić organizm do wysiłku, który mnie czekał. Oprócz tego musiałam przytyć, żeby mieć co spalać i czym się ogrzać. Przed wyprawą udało mi się zyskać cztery kilo, ale i tak ważyłam prawie dwukrotnie mniej niż moje sanie.
To znaczy?
Ja 50, a sanie 96! I to nie jest tak, że trawersując Grenlandię, beztrosko zjeżdża się na nartach. O nie! Przez większość wyprawy sanie trzeba ciągnąć w górę, często po świeżym kleistym śniegu, co powoduje, że wydają się jeszcze cięższe, niż w rzeczywistości są.
W informacjach prasowych dotyczących wyprawy czytamy, że jej uczestnicy to wspinacze, atleci, byli wojskowi i piloci helikopterów. Jak znalazłaś się w tym gronie?
Moim pierwotnym planem było pójście na Biegun Południowy. W 2019 roku poznałam przez naszą wspólną koleżankę Szweda Mikael Strandberga. Mikael miał doświadczenia w syberyjskich wyprawach. Zapytał, czy to ja „zrobiłam” koronę ziemi, zaczęliśmy rozmawiać i w efekcie postanowiliśmy na kolejną wyprawę wybrać się razem. A Grenlandia przyszła do nas sama. Pewnego dnia Mikael rzucił: „Słuchaj, może zamiast tego Bieguna zrobilibyśmy trawers Grenlandii?”. Pomyślałam, że to świetny pomysł i dobre pole przygotowawcze do wyzwania, jakim jest zdobycie Bieguna. Mikael zaczął zbierać ekipę – początkowo na Grenlandię miało jechać 12 osób, finalnie zostało pięć. I tak, byli to wojskowi, wspinacze i atleci, ale przede wszystkim wspaniali towarzysze.
Trawers robiłaś wyłącznie z nimi – paradoksalnie formalnego szefa wyprawy z wami nie było. Zaznaczmy, że Mikael jako były mieszkaniec Grenlandii figurował jako leader we wszystkich waszych dokumentach i pozwoleniach. Niestety już pierwszego dnia miał wypadek. Co się stało?
Mikael tego ranka postanowił wyjść jako pierwszy. Zupełnie sam, nie czekając na nikogo. Niestety poślizgnął się i upadł, dość mocno rozbijając sobie głowę. Gdy do niego dotarliśmy, okazało się, że z rany sączy się krew, a z Mikaelem nie jest najlepiej. Pierwsze, o co zapytał, to czy ktoś pamięta, co się stało. Odpowiedzieliśmy: „Mikael, poszedłeś sam, przecież nie wiemy, co się wydarzyło”. Wtedy kazał sobie zawiązać raki, a do nas dotarło, że jest z nim naprawdę kiepsko. Było jasne, że trzeba go ewakuować. Następnego ranka przyleciał zamówiony helikopter, który niestety spustoszył nasz obóz, rozrzucając lżejsze rzeczy. Nie byliśmy przygotowani na to, że helikopter, którego łopaty kręciły się z prędkością 160 km/h będzie nad nami wisiał przez dobre kilkanaście minut. W miejscu, w którym mieliśmy przymusowy postój, nie było możliwości postawienia tak wielkiej maszyny. Mikaela udało się ewakuować dzięki opuszczanej linie. Niestety w trakcie akcji ewakuacyjnej jego namiot całkowicie porwało, mój ustawiony był bliżej ściany lodowca, więc połamało mi tylko sztyce. Przez kolejne godziny robiliśmy porządek w obozie, szukaliśmy naszych rzeczy i naprawialiśmy zniszczone po ewakuacji namioty. Czekaliśmy też na oficjalny meldunek rządu grenlandzkiego, że możemy kontynuować wyprawę bez Mikaela. Całe szczęście pomimo tego, że Mikael wpisany był jako formalny leader wyprawy we wszystkich dokumentach, otrzymaliśmy zgodę na kontynuację ekspedycji w pomniejszonym gronie, choć mieliśmy obawy, że jednak każą nam zawrócić.
Czy fakt, że byłaś jedyną kobietą, wpływał na to, jak dogadywałaś się z członkami wyprawy?
Myślę, że ten fakt wpływał wyłącznie na moje relacje z Mikaelem. Jeszcze przed wyprawą doszło między nami do spięcia. Początkowo miałam z nim dzielić namiot. Gdy w trakcie wspólnego treningu na jeziorze Grövelsjön Mikael rozrzucił w przedsionku namiotu fusy po kawie, zwróciłam mu uwagę, że warto byłoby utrzymywać porządek w przestrzeni, którą dzielimy. W końcu mieliśmy spędzić we wspólnym namiocie ponad miesiąc! Przygotowałam worek na śmieci i zaproponowałam, żeby nawet ekologiczne fusy traktować jak śmieci. Na moją uwagę zareagował agresywnie i oznajmił, że w swoim namiocie (a praktycznie i faktycznie był to jego namiot) będzie robił, co chce. Czara goryczy przelała się we mnie, gdy w nocy wstał i wysikał się, stojąc właściwie w przedsionku. Na zewnątrz nie było, aż tak złych warunków, żeby nie móc odejść od namiotu i załatwić swoich potrzeb, ale przemilczałam to, bo był wobec mnie agresywny. Potem zrozumiałam, że Mikael traktował mnie gorzej niż innych, ponieważ jestem kobietą.
Ostatecznie, tuż przed wyprawą, poinformował mnie, że nie będzie ze mną dzielił namiotu, więc muszę sobie zorganizować grenlandzkie lokum. I tak oto na wyprawie byłam całkowicie samowystarczalna. Z nikim nie dzieliłam ani namiotu, ani kuchenki, ani innego sprzętu, który normalnie rozkłada się na dwóch uczestników, którzy śpią razem w namiocie. Cała reszta grupy zachowywała się wspaniale i absolutnie nikomu nie przeszkadzała moja płeć. Nikt też się nade mną nie rozczulał. Pomimo swoich zdecydowanie mniejszych rozmiarów i fizycznych możliwości, musiałam ciągnąć za sobą ciężar dwukrotnie większy od masy mojego ciała. Moi koledzy ważący po blisko 100 kilogramów mieli nieporównywanie łatwiejsze zadanie, bo ciągnęli masy zbliżone do swoich mas. Nie miałam na tej wyprawie żadnej taryfy ulgowej.
Brzmi to rzeczywiście niesamowicie, ale poradziłaś sobie! Powiedz, czy codzienna podróż oznaczała również codzienne rozmowy, czy podczas trawersu raczej milczeliście?
Zdecydowanie milczeliśmy. Możliwość rozmowy była wyłącznie podczas postojów, ale czas pozwalał tylko na krótką wymianę zdań. Przecież trzeba zjeść, zregenerować się i natychmiast ruszyć w drogę, zwłaszcza gdy jest bardzo zimno. Należy jednak dodać, że siłą rzeczy stanowiliśmy zespół i cały czas byliśmy bardzo czujni i uważni na to, co się z kim dzieje.
Jak wyglądał wasz typowy dzień?
Budzisz się około 5.30 i od razu gnasz ze swoją łopatką do „toalety”, ponieważ liofilizowane jedzenie, do którego nie jest przyzwyczajony żołądek, bardzo mocno pobudza pracę jelit. Później zbierasz śnieg, który następnie gotujesz na palniku w swoim namiocie. Uzyskana w ten sposób woda powinna wystarczyć na cały dzień, czyli nie może być jej mniej niż 2,5 litra. Cały proces topienia śniegu zajmuje około 45 minut. Później przebierasz się, pakujesz ciuchy i sprzęt do sań. Zwykle udawało nam się wyruszyć o ósmej rano. Codziennie robiliśmy około dwudziestu kilku kilometrów, co dawało 8-10 godzin marszu z jedną 45-minutową przerwą w środku dnia. Wieczorem znów rozbijanie namiotu, gotowanie wody… i bardzo dużo rozmów telefonicznych. To był ogromny plus spania w pojedynkę – mogłam rozmawiać z moim chłopakiem, synem czy rzeczniczką wyprawy bez żadnych ograniczeń.
”Pomimo swoich zdecydowanie mniejszych rozmiarów i fizycznych możliwości, musiałam ciągnąć za sobą ciężar dwukrotnie większy od masy mojego ciała. Moi koledzy ważący po blisko 100 kilogramów mieli nieporównywanie łatwiejsze zadanie, bo ciągnęli masy zbliżone do swoich mas. Nie miałam na tej wyprawie żadnej taryfy ulgowej”
W jaki sposób bycie mamą wpływa na twoje podróże? Pytam, ponieważ myślę, że wiele kobiet mogłoby porzucić marzenia o dalekich i ryzykownych wyprawach w momencie urodzenia dziecka. Ale nie ty.
Dziś Jeremi ma 16 lat, a ja nie planuję przecież wypraw co miesiąc. Zwykle wyjeżdżam raz na rok lub raz na dwa lata, a każda z wypraw zajmuje około trzech tygodni. Trzy tygodnie w skali roku – co to jest dla dziecka? Oczywiście nie mówię o kilkumiesięcznych maluchach, ale o dzieciach, które mogą już zostać same z tatą czy dziadkami. Gdy wyjechałam na Everest, Jeremi miał 12 lat. Nie było mnie w domu przez dwa miesiące, oczywiście bardzo tęskniłam i nieustannie dzwoniłam do niego przez telefon satelitarny, ale wiedziałam, że jest pod opieką rodziny, która nie pozwoli zrobić mu krzywdy. Może raz czy dwa zaśnie z nieumytymi zębami albo zapomni odrobić lekcje, czy pójdzie późno spać… no i co z tego? Takie incydentalne zdarzenia nie mają żadnego wpływu na jego późniejsze życie.
W przeciwieństwie do posiadania nieszczęśliwej mamy, która musiała zrezygnować z marzeń.
Kobiety rezygnują z marzeń, bo mają „wgrany” system opieki, który bardzo trudno chwilowo „wyłączyć” lub chociaż „wyciszyć”. A przecież nie jesteśmy jedynymi opiekunami naszych dzieci. Co więcej, nasza rola nie sprowadza się tylko do bycia opieką. Powinnyśmy dawać dzieciom przykład, że warto mieć pasje i pamiętać, że przecież przyjdzie taki dzień, gdy nasz syn czy córka powie: „Cześć, mamo” i pójdzie swoją drogą w dorosłe życie. Najważniejsze jest to, by jak najlepiej spełnić swój rodzicielski obowiązek, ale i przekazać dziecku wartości – a spełnianie marzeń z pewnością należy do tych najważniejszych.
Myślę, że to bardzo ważne słowa… Miłka, powiedz jeszcze, jak zdrowotnie przeżyłaś ten wyjazd? Ważę tyle, co ty i gdy wyobrażam sobie ciągnięcie 96-kilogramowych sań przez miesiąc… to nie wiem, czy w ogóle bym to przeżyła.
Tę wyprawę naprawdę przypłaciłam zdrowiem. Obciążenie i ogromna wilgotność panująca na Grenlandii, spowodowały u mnie silne bóle stawów. Do dziś mam problem ze stawami skokowymi, co odczuwam za każdym razem, gdy schodzę po schodach. Są nie tylko przeciążone, ale i wyziębione – najgorsze było to, że gdy się poruszałam, mocno się pociłam, do tego dochodziła duża wilgotność powietrza, więc moja stopa moczyła się w bucie, a później marzła i w żaden sposób nie dało się temu zaradzić. Dopadła mnie również rwa udowa i zrobiły się gigantyczne odciski, jakich wcześniej nie miałam. A głupi odcisk, do którego – nie daj Bóg – dostanie się zakażenie, może być powodem dyskwalifikacji z wyprawy. Pierwsze 10 dni trawersu wspominam jako jeden wielki ból. Gdy kładłam się spać, czułam, jak całe ciało krzyczy… i nie było to dobre, zdrowe zmęczenie. Mam nadzieję, że wkrótce dojdę do siebie i nie zapłacę za tę wyprawę stanami reumatycznymi, ani żadnymi innymi długofalowymi konsekwencjami.
”Gdy kładłam się spać, czułam, jak całe ciało krzyczy… i nie było to dobre, zdrowe zmęczenie. (...) Okazuje się, że człowiek jest w stanie przyzwyczaić się naprawdę do wszystkiego. Nie tylko do ekstremalnych warunków. I choć ta wyprawa obciążyła mnie fizycznie, było warto, ponieważ po raz kolejny udowodniłam sobie, że mogę”
A czym ta wyprawa była dla twojej psychiki? O czym myśli człowiek, który trawersuje Grenlandię?
Przez pierwsze dni moje myśli zajmowało złe samopoczucie, później organizm się przyzwyczaił, a ja poczułam totalne odbodźcowanie. Jedyne, co widziałam przez cały dzień, to otaczająca mnie biała przestrzeń, czasem jeszcze sanie i narty osoby, która trawersowała przede mną. Mózg pozbawiony bodźców wpada w pewnego rodzaju trans i daje myślom pełną swobodę. Moje odpływały w kierunku domu i bliskich. Wyobrażałam sobie przyjemne chwile ze swoją rodziną – jadłam coś pysznego z moim ukochanym albo spędzałam czas z synem i wszystkie te wyobrażenia były szalenie wyraziste, niemal rzeczywiste. Często wyobrażałam sobie, jak wskakuję do basenu, albo pływam w jeziorze. Miesiąc trawersu to najdłuższy, jak dotąd czas, gdy nie mogłam wziąć prysznica. Przed wyprawą obawiałam się, że to będzie koszmar, ale nie był. Okazuje się, że człowiek jest w stanie przyzwyczaić się naprawdę do wszystkiego. Nie tylko do ekstremalnych warunków. I choć ta wyprawa obciążyła mnie fizycznie, było warto, ponieważ po raz kolejny udowodniłam sobie, że mogę.
Miłka Raulin (ur. 3 maja 1983 w Gdyni) – polska himalaistka i podróżniczka. Miłośniczka wspinaczki wysokogórskiej i szybownictwa, autorka projektu Siła Marzeń. W 2018 r. została najmłodszą Polką, która zdobyła Koronę Ziemi (35 lat i 19 dni w dniu zdobycia szczytu Mt. Everest, 22 maja 2018) w wersji dziewięcioszczytowej. W 2022 roku jako najmłodsza Polka w historii ukończyła trawers Grenlandii
Zobacz także
„K2 pokazało swoją władzę nad człowiekiem. Będąc tam, zdawałam sobie sprawę, że jeden krok za dużo może kosztować życie” – mówi Magdalena Gorzkowska, himalaistka
„To ciało, które przetrwało lata złego traktowania, nadmiernego objadania się i głodzenia na zmianę”- słowa niezwykłej ultramaratonki przytacza Martyna Wojciechowska
Martyna Wojciechowska: „Jestem uzależniona”. Dziennikarka poruszyła temat, o którym nie mówi się zbyt często
Polecamy
Florence Pugh o nierealnych standardach w Hollywood: „Jestem dumna, że wytrwałam i wyglądam tak, jak wyglądam”
Urlop macierzyński, zwolnienie lekarskie i emerytura dla pracownic seksualnych w Belgii. „To prawo daje narzędzia, dzięki którym możemy być bezpieczniejsze”
Renata Szkup: „Siedemdziesiątka to nie koniec kariery, ale początek wielkiej przygody”
Usłyszała, że powinna pracować w Biedronce zamiast być w Akademii Teatralnej. Dziś jest jedną z najpopularniejszych aktorek
się ten artykuł?