Przejdź do treści

„Nie musisz być ciągle online ani mieć z tego powodu wyrzutów sumienia” – mówi psycholożka Katarzyna Kucewicz

Katarzyna Kucewicz
„Nie musisz być ciągle online ani mieć z tego powodu wyrzutów sumienia” – mówi psycholożka Katarzyna Kucewicz / Pexels
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

„W normalnych czasach uciekaliśmy się do wymówek typu ‘ciocia przyjechała’, bo mamy trudność, żeby powiedzieć: wiesz, ja muszę teraz zadbać o swoje potrzeby. Obecna sytuacja to dobra okazja, żeby zacząć ze sobą uczciwie rozmawiać”. O kwarantannie i zdrowym rozdziale bycia online i offline – w życiu zawodowym oraz prywatnym – mówi Katarzyna Kucewicz, psycholożka, pedagożka i psychoterapeutka, współtwórczyni Ośrodka Psychoterapii i Coachingu INNER GARDEN w Warszawie.

Anna Jastrzębska: Jest wieczór, a my dalej w pracy. Pani po kilku sesjach z pacjentami, ja po całym dniu pisania.

Katarzyna Kucewicz: Tak – i z tego, co obserwuję w rozmowach z pacjentami, wynika, że w dobie kwarantanny pracujemy dużo więcej. Zaciera się granica fizyczna mojego biurka, przy którym jednocześnie jem śniadanie, bawię się z dzieckiem i pracuję. Zacierają się też granice czasowe. Będąc w „home office”, często nie potrafimy powiedzieć sobie „stop”. Wybija godzina 17 – w „normalnych czasach” wiedzielibyśmy, że wstajemy, zakładamy płaszcz i wychodzimy z biura. Teraz tego nie potrafimy zrobić.

Dlaczego?

Byliśmy przyzwyczajeni do pewnych rytuałów, które zostały nam zabrane. Gros z nas nie wytworzyło sobie jeszcze nowych rytuałów, w tym rytuału wychodzenia z pracy, skoro praca jest w domu. Nie wiemy, co w obecnych czasach oznacza „wyjść z pracy”. Czy obowiązki kończą się wtedy, kiedy wyłączę pocztę, zamknę laptopa, wstanę od biurka? Przez to część z nas jest cały czas w pracy. To jest globalne doświadczenie – w takim samym stopniu, jak globalna jest pandemia wirusa. Na całym świecie ludzie mają z tym kłopot.

Katarzyna Kucewicz – psycholożka, pedagożka i psychoterapeutka, współtwórczyni Ośrodka [link id="21319"]Psychoterapii[/link] i Coachingu INNER GARDEN w Warszawie. / Archiwum prywatne

Z czego to wynika?

Wszyscy – nawet jeśli nie do końca sobie to uświadamiamy – w jakimś stopniu jesteśmy zestresowani pandemią. To, że pewne obostrzenia zostały poluzowane, nie znaczy, że problem zniknął. Jeszcze nie jesteśmy w normalności, ten stan na pewno potrwa, a on jest dla nas bardzo stresujący. Działamy więc trochę na zwolnionych obrotach. Jest nam trudno, wszystkie decyzje, które podejmujemy, wszelkie nasze aktywności są w jakiś sposób naznaczone koronawirusem. To tak, jakbyśmy wspinały się, tańczyły, robiły fikołki czy ćwiczyły jogę, na plecach dźwigając kamień. Przez to tracimy efektywność.

Możemy coś z tym zrobić?

Najprostszą rzeczą jest tworzenie sobie planu pracy, który jest dostosowany do poziomu naszej energii. Jeśli możemy sobie na to pozwolić, powinien to być plan kompatybilny z naszą wydajnością energetyczną. Czyli: jeżeli wiem, że najbardziej wydajna jestem wieczorem, to różnego rodzaju aktywności, które wymagają ode mnie dużego zaangażowania, powinnam przerzucić na tę porę. Tak by rano zająć się lżejszymi czy przyjemniejszymi sprawami.

Warto przyjrzeć się sobie i poobserwować: kiedy jesteśmy najbardziej, a kiedy najmniej produktywni, kiedy mamy ochotę do pracy, a kiedy ta ochota nam opada. Bo to w ostatnim czasie mogło się zmienić. W czasie pandemii i kwarantanny pojawiło się dużo nowych czynników, które mogły przebudować nasze przyzwyczajenia. Obserwuję to u siebie. Zawsze przyjmowałam pacjentów wyłącznie rano. Teraz przyjmuję wyłącznie wieczorami. Zaobserwowałam, że inaczej rozkłada się moja energia i na szczęście mogłam do tego dostosować swój plan pracy.

A co z osobami, które nie mają takiego luksusu?

Powinny nadać jakąś strukturę swojej pracy. Ustalić zasady: np. maila sprawdzam wyłącznie o 13, 16 i 18. Tak, wiem, to wydaje się trudne, ale w wielu przypadkach byłoby możliwe, jeśli byśmy dbali o konsekwencję. A często po prostu tego nie robimy, bo a to jeszcze zerkniemy na maila, a to popatrzymy na wiadomości na czacie…

… a to obejrzymy jakieś śmieszne wideo z kotami. I tak z godz. 17 robi się 19, a my ciągle przed komputerem.

Tak, bo wciąż jesteśmy pod wpływem stresu, a organizm po wpływem stresu jest bardziej podatny na dystraktory. Co oznacza, że jeśli siedzę i piszę ważnego maila, a cały czas świeci mi telefon, dostaję powiadomienia (bo nagle ja albo mój kot staje się gwiazdą Instagrama), to wtedy naprawdę trudno jest się skupić. Normalnie jest to wymagające, a co dopiero kiedy jesteśmy w ciągłym stresie. Dlatego radziłabym, żeby na czas pracy wyłączyć dystraktory.

Wcale nie tak łatwo jest dziś wyłączyć media społecznościowe, bo przecież za ich pośrednictwem też pracujemy. A wiadomo – jeśli zajrzę na Facebooka, żeby sprawdzić wiadomości związane z pracą, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że zostanę tam na dłużej.

To jest duża pokusa, bo Internet wciąga, wszelkie media społecznościowe, aplikacje są tak skonstruowane, żeby nas pochłaniały. Tu nie ma mocnych – trzeba zastosować pewien rygor i dyscyplinę. Umówić się samemu ze sobą i – co nawet ważniejsze – wywiązać się z tej umowy. Nie oszukiwać siebie. Bądźmy dla siebie dobrym szefem, traktujmy się poważnie, traktujmy to umawianie się ze sobą, jakbyśmy umawiali się z szefem.

To, że pewne obostrzenia zostały poluzowane, nie znaczy, że problem zniknął. Jeszcze nie jesteśmy w normalności, ten stan na pewno potrwa, a on jest dla nas bardzo stresujący. Działamy więc trochę na zwolnionych obrotach.

A co, jeśli ten nasz szef wewnętrzny ciągle nam każe być czujnym, ciągle każe nam być na bieżąco?

Jeśli czujemy ciągłą pokusę czy przymus sprawdzania telefonu, to warto byłoby się zastanowić, co za tym stoi. Bo sprawdzanie wiadomości z pracy wcale nie jest tak bardzo podniecające. Często nie idzie za tym ekscytacja, pobudzenie, ciekawość, tylko lęk. Sprawdzamy maile z pracy po godzinach, bo czegoś się boimy. Bo może źle coś zrobiłam i obawiam się krytyki, bo może przyjdzie jakaś przykra odpowiedź, bo może coś przegapię – nie odczytam jakiejś wiadomości, odczyta ją koleżanka i to ona dostanie fajniejsze zadanie czy zlecenie. Lęk jest często podstawą naszego nerwowego sprawdzania telefonu. Dobrze w takiej sytuacji zastanowić się: czego ja się boję. Zwizualizować sobie te obawy, nazwać je konkretnie po imieniu i racjonalnie określić, na co mamy wpływ, co możemy zrobić, a co jest poza naszą kontrolą.

„Gdy siedzę w biurze i idę do toalety, to nikt nie ma żadnych pretensji. Jak siedzę w domu, to panikuję, kiedy idę wstawić wodę na herbatę, bo może szefowa napisze, a ja nie odpowiem w 20 sekund, tylko zajmie mi to 5 minut”. To jeden z komentarzy, jakie znalazłam ostatnio w sieci.

Myślę, że w obecnej sytuacji w dużej mierze chodzi o to, że boimy się utraty pracy. Gdzieś z tyłu głowy mamy wizję, że zbliża się kryzys, będzie zapaść gospodarcza, szykują się masowe zwolnienia a bezrobocie wzrośnie dramatycznie. Oglądamy wiadomości, śledzimy newsy, docierają do nas sygnały, że ktoś znajomy już stracił pracę… Nawet jeśli słyszymy: twoja branża nie upadnie, nawet gdy szef uspokaja, że nie ma o co się martwić, to jesteśmy tym lękiem podszyci. Przesiąkamy tragedią, która jest wokół. Bo Covid-19 jest naszą wspólną, globalną traumą. Wszyscy ją w jakimś stopniu przeżywamy, nawet jeśli sami nie zachorowaliśmy i nasi najbliżsi nie zachorowali. Przeżywamy tragedie ludzi, który pandemia dotknęła pośrednio, którzy stracili pracę lub mają trudności z prowadzeniem biznesu.

Covid-19 zachwiał naszym fundamentalnym poczuciem bezpieczeństwa. Przecież gdybyśmy sobie rok temu wyobraziły taką sytuację, że świat się zatrzymał, staną na głowie, to pomyślałybyśmy, że to kolejny odcinek „Black Mirror”.

Aurelia Szokal / Joanna Grzyl, moments by joanna https://momentsbyjoanna.com/

Jak sobie radzić z tym brakiem poczucia bezpieczeństwa w kwestiach zawodowych?

W czasie pandemii, gdy pracujemy zdalnie, szczególnie istotne jest to, by pilnować swojego krytyka wewnętrznego. Bo wiele osób myśli: teraz muszę się wykazać. Szef mnie nie widzi, więc muszę mu udowodnić, że nie leżę przed komputerem i nie oglądam Netflixa, tylko ciężko pracuję. Myślę, że część osób z niskim poczuciem własnej wartości teraz może naprawdę „popłynąć”, przesadzając z pracą, próbując udowodnić, że nie są na wagarach. A jeśli pracują ponad swoje siły, to są na dobrej drodze do wypalenia zawodowego. Szybko dopadnie je przesycenie i zmęczenie.

A co ze sferą prywatną? Obostrzenia się poluzowały, ale mnóstwo spotkań bez telefonu czy komputera wciąż jest niemożliwych. Wiele z nas ćwiczy, randkuje, komunikuje się w ten sposób – w związku z tym spędzamy w sieci więcej czasu niż przed kwarantanną. Gdy dostaję wiadomość i nie odpiszę na nią od razu, czuję dużą potrzebę tłumaczenia się – bo osoba, która do mnie napisała, wie, że najprawdopodobniej siedzę właśnie w domu, z dostępem do internetu.

Sama też się z tym spotkałam – gdy pewnego razu powiedziałam, że będę musiała przełożyć spotkanie online, usłyszałam: jak to, przecież powinna pani siedzieć w domu, to co pani będzie robić? (śmiech) Tak jest, że skoro jesteśmy uziemieni, to innym może wydawać się, że musimy odebrać każdy telefon, musimy być na każde zawołanie… Potrzebujemy chwili dla siebie, chcemy posiedzieć w ciszy, a czujemy, że nie możemy odwołać spotkania, które mamy zaplanowane online, bo przecież nie musimy nagle nigdzie pojechać, nie musimy pilnie załatwić żadnej „ważnej sprawy”.

No właśnie, ja czuję, że obecnie nie mam żadnych dobrych wymówek. (śmiech)

Myślę, że to jest świetna okazja do tego, żeby poćwiczyć asertywne komunikaty. Ta globalna kwarantanna może być dobrą okazją do tego, żeby spróbować zacząć szczerze ze sobą rozmawiać. Często wstydzimy się powiedzieć ludziom: wiesz, nie spotkam się teraz z tobą, bo potrzebuję pobyć sama, bo potrzebuję trochę odpocząć. Często uciekamy się do wymówek po tytułem „ciocia przyjechała”, „muszę gdzieś wyjść, coś zrobić”, bo mamy trudność, żeby powiedzieć: teraz muszę zadbać o swoje potrzeby.

Sprawdzanie wiadomości z pracy wcale nie jest tak bardzo podniecające. Często nie idzie za tym ekscytacja, pobudzenie, ciekawość, tylko lęk. Sprawdzamy maile z pracy po godzinach, bo czegoś się boimy.

Może nie chcemy sprawić przykrości komuś, kto jest sam i może potrzebować kontaktu z nami?

Miałam niedawno bardzo ciekawą rozmowę z panią, która żaliła się, że dziś „do rządów doszli introwertycy”, że ona jako ekstrawertyczką, czuje się w mniejszości i ten „lockdown” jest dla niej katastrofą. Dzwoni do swoich przyjaciół, prosi: spotkajmy się w maseczkach, wyjdźmy gdzieś, bo zwariuję – a po drugiej stronie słyszy krytykę. Znajomi pytają: o co ci chodzi, przecież to jest taki wspaniały czas, by zająć się sobą, by pobyć w domu. A ona nie chce siedzieć w domu, chce dawnego życia, w którym wychodziła na miasto, chodziła do restauracji, wyjeżdżała…

Rzeczywiście, kwarantanna to trudny czas dla ekstrawertyków.  Ale wszyscy – i ekstrawertycy, i introwertycy – mają prawo do tego, by zatroszczyć się o siebie zgodnie ze swoimi potrzebami.

Może też zdarzyć się tak, że martwimy się o rodziców czy bliskich, z którymi widujemy się rzadziej niż zawsze? Obawiamy się, że jeśli na chwilę się wyłączymy, to coś się stanie, nie będziemy mogli szybko zareagować, pomóc.

Myślę, że ten lęk wyrasta poza pandemię. Nie mieszkając z rodzicami czy innymi bliskimi, wiele osób ma obawę, że jeśli coś się będzie działo, nie zdążą zareagować. Wiele z nas ma w sobie taki imperatyw, że zawsze musimy być pod telefonem, zawsze musimy być dostępni – nierzadko rodzina wcale na nas tego nie wymusza, sami sobie to robimy. Bo mamy potrzebę kontroli. A przecież nie możemy skontrolować wszystkiego, to iluzja.

Warto mieć pokorę wobec różnych sytuacji życiowych, bo choćbyśmy chcieli nad wszystkim zapanować, nie zawsze nam się to uda. Pandemia koronawirusa jest tego najlepszym przykładem. Zaplanowaliśmy sobie wyjazdy, majówki, wakacje – ile z tych planów dziś zostało?

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: