Przejdź do treści

„Nasz mózg się zmienił, więc nie możemy sobie nawet wyobrazić, jakimi kategoriami myśleliśmy jako nastolatkowie” – mówi Mikołaj Marcela

Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Wyborcza.pl
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Warto pozwalać dzieciom na robienie rzeczy szalonych i nietuzinkowych. Paradoks polega na tym, że kiedy jesteśmy dziećmi, próbuje się naszą oryginalność zamknąć w pudełku, a w dorosłości się nas za nią wynagradza i ją podziwia – mówi Mikołaj Marcela, autor książki „Wszystko, czego ci nie mówią, gdy jesteś nastolatkiem”.

 

Ewa Bukowiecka-Janik: Dorośli lubią powtarzać, że „teraz młodzież jest inna niż kiedyś”. Prawda to?

Mikołaj Marcela: Młodzież jest zawsze inna niż ta, kiedy poprzednie pokolenie było młode. W latach 60. narzekano, że młodzież idzie w kierunku frywolności i wyzwolenia. W latach 80. mówiono o tym, że młodzież oszalała na punkcie MTV i że to nienormalne, by ciągle oglądać teledyski i wzorować się na gwiazdach muzyki. W latach 90. pojawił się internet i gry komputerowe, więc dorośli z przerażeniem patrzyli, jak to zmienia dzieciaki. Potem były smartfony, TikTok… Nawet w XIX wieku była wielka histeria społeczna, że młodzież zaczytuje się tanimi powieścidłami. To się nigdy nie skończy.

Narzekamy na młodzież, bo jej nie rozumiemy. To inni ludzie niż dorośli – na innym etapie rozwoju, inaczej patrzący na życie, podejmujący inne decyzje. Ma to związek bezpośrednio z różnicami na poziomie biologicznym i neurobiologicznym – rozwojem mózgu, układu hormonalnego, nerwowego. To narzekanie pokazuje też, że my dorastaliśmy w innym świecie niż nasze dzieci. Warto, żebyśmy sobie to uświadamiali.

A to nie jest trochę tak, że to właśnie czasy się zmieniają, a nie ludzie? Że 50 lat temu młodzi ludzie mieli dokładnie te same potrzeby, co teraz, tylko okoliczności były inne?

Nie jestem ekspertem od ewolucji człowieka, ale wydaje mi się, że mimo wszystko trochę się zmieniamy. Być może nie doceniamy tego, że czasy i okoliczności jednak nas kształtują. Młodzi ludzie zawsze próbują adaptować się do środowiska. Poza tym inne wymagania stawiane są teraz młodym ludziom, niż to było kiedyś. Młodość to czas, gdy przygotowujemy się do wejścia w dorosłość, a z dekady na dekadę oznacza to trochę co innego. Wtedy odcinamy się od rodziców, od ich wyobrażeń o dobrym życiu. Do pewnego momentu to oni są dla nas całym światem, a w okresie nastoletnim zdajemy sobie sprawę, że za chwilę to my będziemy decydować o sobie.

U młodzieży przeobraża się kora przedczołowa, co z jednej strony powoduje, że jesteśmy mniej empatyczni, skupiamy się na sobie, a z drugiej to sprzyja testowaniu granic. Towarzyszy temu podwyższony poziom dopaminy, który może skłaniać do ryzykownych decyzji, mniej w tym racjonalnego myślenia i konsekwencji. Do pewnego stopnia w wieku nastoletnim codziennie jesteśmy trochę inną osobą, nasz świat wewnętrzny może zmieniać się z dnia na dzień. To denerwujące i stresujące przeżycie, ale też niezwykłe. Z tego wynika kreatywność młodych ludzi, ich niezwykłe pomysły i inicjatywy. Oni często nie wiedzą, że czegoś nie można, że się nie da, więc robią to. Jeśli nie docenimy ich potencjału, stracą ten cenny zasób.

Z drugiej strony każdy z nas przez to przechodził, więc mimo odmiennych okoliczności, mamy narzędzia, by rozumieć ten trudny proces.

Tak, ale przeżywaliśmy to 10, 20, 30 lat temu. Pamiętamy z tego okresu sporo, ale znacznie bardziej w naszej pamięci zapisuje się kształt świata i problemy, z którymi się mierzyliśmy, niż to, jacy byliśmy wówczas. W związku z tym, kiedy młodzi ludzie dzisiaj stosują inne rozwiązania na te same problemy, niż my stosowaliśmy, widzimy w tym zagrożenie, coś złego, nienormalnego. Nasz mózg się zmienił, więc nie możemy sobie nawet wyobrazić, jakimi kategoriami myśleliśmy jako nastolatkowie.

Pamięć nie jest pasywnym zapisem faktów, tego, co się działo – czymś, co można byłoby przyrównać do zarejestrowanego filmu. Kiedy sobie coś przypominamy, w dużym stopniu to konstruujemy. Pamiętamy wydarzenia, ale zmieniamy przeszłość tak, by wspomnienia pasowały do całego obrazu. I wypełniamy je już jako dorośli, z obecnej perspektywy. Stąd też może się brać konflikt dorosłych z młodzieżą – z jednej strony pamiętamy, jak to było, z drugiej nie uświadamiamy sobie, że mogło być inaczej, niż pamiętamy.

Można coś z tym zrobić?

Można rozmawiać. Jeśli jesteśmy obecni tu i teraz w świecie nastolatków, mamy szansę zobaczyć, z czym się mierzą, co ich trapi, jaka jest ich perspektywa. Rozumienie to uczestnictwo w świecie. Jeśli patrzymy na coś tylko z zewnątrz, pozostaje nam ocena ze swojej odległej perspektywy.

A może narzekając na młodzież i oceniając ze swojej perspektywy, chcemy tak naprawdę ją chronić? Bo wiemy, jakie błędy można popełnić, jak to się może skończyć, więc wydaje nam się, że takie przestrogi coś dadzą.

Tak, to jest strategia, która ma pomóc, ale mało skuteczna. Niestety robimy wiele szkodliwych rzeczy z dobrymi intencjami. Wiek nastoletni to czas złych decyzji, ale to właśnie na nich się uczymy. Wydaje nam się, że ostrzegając dzieci, prawiąc im morały, oszczędzimy im cierpienia, tymczasem doświadczenia to okazja do nauki. Jednocześnie ze szkoły m.in. wynosimy przekonanie, że błędy i porażki są czymś, czego powinniśmy unikać. A to powinna być okazja do rozmowy, by jak najwięcej dobrego wyciągnąć z tych życiowych lekcji. Jeśli przekujemy błędy nastolatka w szlabany i kary, to zachęcimy go tylko do poszukiwania innych dróg do osiągnięcia swojego celu czy spełnienia swojego pragnienia, niekoniecznie konstruktywnych. Zadaniem rodziców jest tak naprawdę tworzenie bezpiecznej przestrzeni do eksperymentowania.

À propos błądzenia w młodości, to przychodzi mi do głowy przekonanie, które chyba w ostatnich latach nieco się zmieniło. Mianowicie: wybór studiów. Nam mówiono, że to najważniejsza, kluczowa decyzja, która zaważy na naszym życiu. We wczesnych latach 2000. dorosłym wydawało się, że wykształcenie załatwia sprawę pt. „dobra przyszłość”. A potem okazało się, że polskie uczelnie „produkują” magistrów i nie ma to nic wspólnego z ich dalszym losem na rynku pracy. Okazało się też, że można się przebranżowić albo spełniać w pracy bez wykształcenia.

Dlatego w swojej książce zachęcam młodych ludzi, by z ograniczonym zaufaniem podchodzili do rad dorosłych ws. studiów. Dobrym pomysłem może być np. gap year na przemyślenie, co chcemy dalej zrobić. Wielu dorosłym jawi się to jako „strata roku”, a może to być czas, który uchroni młodego dorosłego przed stratą czasu na nietrafionym kierunku. Poza tym jako wicedyrektor dwóch kierunków na Uniwersytecie Śląskim obserwuję, że studenci nierzadko dziś odchodzą ze studiów i szukają dalej. Takie decyzje przez starsze pokolenia też są kojarzone z porażką, rezygnacją przez słabość, a nie z chęcią poszukiwania siebie. Jestem tutorem na indywidualnych studiach międzyobszarowych i pracowałem ze studentami, do których rodzice przestawali się odzywać, gdy ci rezygnowali np. z prawa czy psychologii na rzecz kulturoznawstwa czy sztuki pisania. Rodzice miewają też plan na swoje dziecko: kancelaria czy gabinet lekarski do przejęcia.

Młodzi ludzie potrafią mniej tego, co my uznajemy za wartościowe, a nie dostrzegamy, że potrafią i wiedzą inne rzeczy. To właśnie należy docenić i wykorzystać. Jeśli będziemy mierzyć młodych ludzi własną miarą i kształtować ich na „młodych zdolnych” według modelu sprzed 20 lat, zrobimy im krzywdę

Moja mama była okulistką z doktoratem, a tata jest fizykiem jądrowym. W podstawówce byłem świetny z chemii i matematyki, z fizyki miałem ocenę celującą w pierwszej klasie liceum. Potem z tych przedmiotów zacząłem dostawać niższe oceny, a rozwinąłem się w kierunku humanistycznym. Zostałem finalistą olimpiady filozoficznej, poszedłem na międzywydziałowe indywidualne studia humanistyczne. Skończyłem polonistykę i filozofię, co w 2010 roku nie było sukcesem w oczach wielu ludzi. Raczej oznaczało dla nich to wizję bezrobocia. Zrobiłem doktorat z literaturoznawstwa, o potworach… Można powiedzieć, że moi rodzice powinni być załamani, bo ich syn poniósł edukacyjną porażkę.

Tymczasem oni ze wszystkiego się cieszyli i wspierali mnie za każdym razem, gdy podejmowałem kolejną decyzję. W tym czasie chciałem być też perkusistą i nawet to było dla nich okej. Nigdy nie dali mi do zrozumienia, że coś zawalam, że ich zawiodłem. Myślę, że to jest odpowiedź na pytanie, jak wspierać nastolatka i młodego człowieka w rozwoju – nie przywiązywać się do tego, co samemu się robi w życiu, nie przekładać tego na dziecko, lecz motywować, by zgłębiało ono to, co je aktualnie interesuje, nie oceniać tego i nie traktować rezygnacji jako porażki. Mój epizod z perkusją trwał 5 lat, grałem w dwóch czy trzech zespołach, z jednym nawet wydaliśmy płytę we włoskiej wytwórni. To mi wystarczyło do samorealizacji i było fantastyczną przygodą. Fakt, że teraz nie gram, nie oznacza, że coś straciłem.

Trudno mieć pretensje do naszych rodziców, że wkładali nam do głów przekonanie, o którym pani wspomniała. Za ich czasów tak było – wysokie wykształcenie niemal gwarantowało zawód, etat, zarobki, prestiż i emeryturę, co w czasach ich wczesnej młodości oznaczało godny byt, a nawet cel każdego człowieka. Najważniejsza była stabilizacja. Ten priorytet się zmienił, bo czasy się zmieniły. Obecnie wiele firm, zwłaszcza tych innowacyjnych, nie wymaga wykształcenia, a umiejętności. Coraz rzadziej zagląda się w CV, by zerknąć na ukończoną uczelnię – liczy się to, co człowiek potrafi, w czym się specjalizuje przez praktykę i doświadczenie.

Studia mają za to inną zaletę – tworzą środowisko. Młodzi ludzie, wychodząc z licealnej klasy złożonej z losowo wybranych osób, mają szansę trafić na studiach na ludzi o podobnych zainteresowaniach, może na bardziej wyrównanym poziomie. Wydaje mi się to bardzo ważne, bo to tak naprawdę początek samodzielnego dorosłego życia, w którym ciężko być samemu.

Zdecydowanie. To bardziej decyzja o tym, jak zacząć, niż wybór przesądzający. Już teraz wiadomo, że nasze dzieci będą pracować w zawodach, które jeszcze nie istnieją, więc przygotowując je do dorosłości teraz, one wejdą w nią i tak spóźnione. Dlatego tak ważne jest pomóc dzieciom się rozwijać. Wielu nauczycieli i wykładowców narzeka, że teraz uczniowie i studenci wiedzą i potrafią mniej, niż my w ich wieku. Że z roku na rok jest coraz gorzej. Tymczasem młodzi ludzie potrafią mniej tego, co my uznajemy za wartościowe, a nie dostrzegamy, że potrafią i wiedzą inne rzeczy. To właśnie należy docenić i wykorzystać. Jeśli będziemy mierzyć młodych ludzi własną miarą i kształtować ich na „młodych zdolnych” według modelu sprzed 20 lat, zrobimy im krzywdę.

Właśnie dlatego, że wielu nas – dorosłych wtłaczano w koleiny rozsądnego, dobrego wyboru według naszych rodziców, teraz obserwujemy falę przebranżowień, a także odkryć podczas sesji terapeutycznych i coachingowych, co chcieliśmy robić przez całe dotychczasowe życie. Potrzebujemy lat doświadczeń i zmagań, żeby się uwolnić i zacząć działać po swojemu. Obecnie tylko 13 proc. ludzi na świecie deklaruje, że lubi swoją pracę, a niemal 90 proc. jej nie lubi albo nawet nienawidzi.

Czy to w ogóle jest uczciwe? Takie stawianie nastolatka przed „najważniejszym wyborem”. Przecież nie mamy wtedy narzędzi do tego, żeby decydować o reszcie swojego życia.

Nawet pod względem neurobiologicznym to jest niemożliwe. W tym wieku mózg człowieka nie potrafi przewidzieć konsekwencji swoich wyborów. Wymaganie od nastolatka, by wyobraził sobie, co chce robić za 10 lat, jest absurdalne. Za mało o sobie wiemy, więc celem powinno być odkrywanie siebie, a nie podążanie za czyimiś radami bez refleksji i samodzielności. Moment, w którym klaruje się wizja siebie w przyszłości, to zazwyczaj okolice 30.

W książce poruszasz bardzo ciekawą kwestię pasji i entuzjazmu. Określenie „pasja” wydaje się ciężkie, zobowiązujące. Sama mam wiele zainteresowań i wiele czynności budzi mój entuzjazm, a trudno byłoby mi powiedzieć, że mam jakąś konkretną pasję.

Pasja kojarzy się z czymś, w czym jesteśmy ekspertami i czemu poświęcamy bardzo dużo czasu. Entuzjazm po prostu rodzi się w nas i chcemy za nim podążać, być częścią jakiegoś procesu. Gra na perkusji i samo zainteresowanie muzyką nie było nigdy moją pasją, ale zajmowanie się tym budziło we mnie wielki entuzjazm. Uwielbiałem to zgłębiać i dzielić się tym. Myślę, że mamy problem z rozdzieleniem tych dwóch terminów i niepotrzebnie nadużywając „pasji”, nakładamy na nasze zainteresowania jakąś presję. Skoro „pasja”, to musi trwać, naznacza nas na całe życie. Jeśli to porzucisz, to znaczy, że to nie jest wiele warte.

Tymczasem podążając za entuzjazmem i pozwalając sobie na ewoluowanie tych zainteresowań, rozwijamy się i poznajemy siebie. Zdobywamy nową wiedzę, idąc niesztampową ścieżką, tak naprawdę przez całe życie. Ma to nawet swoją nazwę: lifelong learning. Na szczęście świat coraz bardziej docenia „dziwaków” i geeków, którzy wymykają się znanym szufladkom i definicjom.

Rodzice oburzają się na wizje przyszłości swojego dziecka jako youtubera, który zarabia dużo, niekoniecznie dużo robiąc, i jednocześnie nie widzą, co dziecko chce im w ten sposób przekazać. Wielu dorosłych daje się w pracy wykorzystywać albo musi pracować na dwóch etatach, żeby się utrzymać, i zgadza się na to, choć odbiera im to radość życia

To jest chyba trochę tak, że skoro mamy śmiałość mówić, że coś jest naszą pasją, a nawet zainteresowaniem, inwestujemy w to, to powinniśmy się przyłożyć. To z kolei sprawia, że jeśli tego nie robimy, czujemy wstyd i zniechęcamy się do działania. Zamiast zostawić to zajęcie na poziomie entuzjazmu, robimy z tego wyścig po najwyższą notę.

Takie są powszechne przekonania – jeśli chcesz się czymś pochwalić, powinieneś być na ponadprzeciętnym poziomie, by innym zaimponować, wyróżnić się, aby dostać „papier” na eksperta. Tymczasem zainteresowania spełniają swoją funkcję, gdy czerpiemy z nich radość i sukcesy na miarę swoich potrzeb, nie w porównaniu z kimś.

Warto zadać sobie pytanie, po co się tym zajmujemy. Ja np. interesuję się gotowaniem i zdrowym odżywianiem, mam sporą wiedzę, natomiast nie zrobię sobie kursu z dietetyki, m.in. dlatego, że pewnie z wieloma rzeczami, których by mnie uczono, bym się nie zgodził (śmiech). Wolę wytyczać własną ścieżkę dla siebie i lubię to, że będąc laikiem, widzę więcej, mam świeżą perspektywę. Dobrym przykładem jest zawód nauczyciela. Jestem po specjalności nauczycielskiej, jestem też nauczycielem mianowanym i mam za sobą ponad dziesięć lat doświadczenia w pracy z młodymi ludźmi na różnych poziomach systemu edukacji. Nie jestem jednak z wykształcenia pedagogiem, choć mam poczucie, że to mój zasób, nie brak. Dzięki temu mogę spojrzeć na kształcenie nauczycieli w Polsce i ich metody krytycznym okiem, bo nie nasiąkłem nimi, studiując pedagogikę. Zresztą wiele książek o edukacji, które uznaje się za cenne i przełomowe, są autorstwa ludzi, którzy nie byli pedagogami. To osoby, które mogły spojrzeć z boku i odkryć coś nowego.

Poza tym ludzie, którzy bez wykształcenia, tylko na bazie swojej „zajawki”, zgłębiają jakiś temat, mogą wykazać się bardziej kreatywnym myśleniem i mają nierzadko większą wiedzę aktualną w stosunku do systemu edukacji. Np. dzieci informatyków, które obcują z technologią i poznają ją wcześniej niż uczy tego szkoła, często mają większą wiedzę niż nauczyciele i potrafią znaleźć błędy w podręcznikach.

Warto pozwalać dzieciom na robienie rzeczy szalonych i nietuzinkowych. Paradoks polega na tym, że kiedy jesteśmy dziećmi, próbuje się naszą oryginalność zamknąć w pudełku, a w dorosłości się nas za nią wynagradza i ją podziwia.

Było niedawno badanie, które pokazało, że zatrważająca (dla większości rodziców) część nastolatków marzy, by zostać youtuberem albo influencerem. Co o tym myśleć? To dla wielu nie brzmi „poważnie” i ambitnie.

We mnie nie budzi to szczególnych emocji. To taki sam trend, jak ten, gdy kiedyś wszyscy chcieli być psychologami, niezależnie od tego, czy się do tego nadają. Marzenia dzieciaków wynikają z tego, w którą stronę idzie świat i pamiętajmy o tym, że idzie on w stronę influencerów i youtuberów nie za sprawą działalności dzieci, ale dorosłych. To my kreujemy rzeczywistość i rynek pracy, który nas tak przeraża. Jeśli zastanawiamy się, skąd takie wybory i marzenia dzieci, miejmy świadomość, że sami jesteśmy za to odpowiedzialni.

Poza tym nie uważam, by wybór działalności internetowej to był zły pomysł. Jeśli ktoś się w tym odnajduje, potrafi podzielić się czymś wartościowym – wiedzą, zainteresowaniem, a przy okazji czuje się dobrze przed kamerą, to czemu nie? Zamiast się frustrować, że dzieci podziwiają influencerów, pokażmy im tych, którzy robią coś dobrego. Bo takich nie brakuje, a my dziś potrzebujemy i dobrych psychologów, i odpowiedzialnych influencerów.

Dużo ważniejszą kwestią jest to, czy dziecko marzy o byciu youtuberem, bo taka jest społeczna presja grupy rówieśniczej i moda, która mu imponuje, czy rzeczywiście jest to jego pomysł i coś zgodnego z jego osobowością. To marzenie może wiązać się też z dość niefortunną obowiązującą obecnie definicją szczęścia i sukcesu. Myślę, że wiele młodych ludzi marzy o karierze w sieci, by być lubianym i podziwianym, mieć dużo pieniędzy, bo to oznacza sukces i szczęście. Jeśli jako dorośli zgadzamy się na taką definicję, niekoniecznie realizując ją w zawodzie influencera, to pchamy dziecko w tym kierunku.

Ponadto od 30 lat żyjemy w rzeczywistości kapitalistycznej i to ona ukształtowała nam definicję sukcesu. Z naszym doświadczeniem wiemy już, że warto się od tej definicji odbić i nie pozwolić, by nasze szczęście i poczucie sukcesu w życiu zależało od statusu materialnego, o czym piszę też całkiem sporo w mojej nowej książce. I warto o tym z dzieckiem rozmawiać, pokazywać mu, że w tym modelu można fajnie żyć, nie biorąc udziału w tym wyścigu po więcej. Można sobie znaleźć swoją niszę, swój sposób na szczęście, a podążanie za entuzjazmem jest do tego narzędziem.

Jeśli pozwolimy dziecku robić rzeczy, które mają dla niego sens, które są dla niego ważne, zbliżymy je do odkrycia własnego sensu życia – oderwanego od presji, wyobrażeń innych i oczekiwań społecznych. Bez tego trudno jest skorzystać ze swojego potencjału. Robienie ceramiki, programowanie, uprawa warzyw czy zajmowanie się budownictwem powinny być dla nas równorzędnymi zajawkami, a nie podzielonymi na prestiżowe, opłacalne i niegodne uwagi.

Marzenia dzieciaków wynikają z tego, w którą stronę idzie świat i pamiętajmy o tym, że idzie on w stronę influencerów i youtuberów nie za sprawą działalności dzieci, ale dorosłych. To my kreujemy rzeczywistość i rynek pracy, który nas tak przeraża

A może to jest tak, że dzieciaki marzą o byciu influencerami i łatwej kasie, bo buntują się przeciwko „kulturze zapierdolu”, o której dużo się ostatnio mówi? Może widzą swoich rodziców, którzy wychodzą z domu na długie godziny i wracają umordowani, w dodatku najpewniej robią w tym czasie jakieś nudne rzeczy, może po prostu chcą inaczej.

To też wpisuje się w kwestię konfliktu pokoleń. Rodzice oburzają się na wizje przyszłości swojego dziecka jako youtubera, który zarabia dużo, niekoniecznie dużo robiąc, i jednocześnie nie widzą, co dziecko chce im w ten sposób przekazać. Wielu dorosłych daje się w pracy wykorzystywać albo musi pracować na dwóch etatach, żeby się utrzymać, i zgadza się na to, choć odbiera im to radość życia. Część z nich nawet tego nie dostrzega, za to dzieci widzą to z boku i stąd mogą się brać ich pomysły na swoją przyszłość.

Od młodego pokolenia zdecydowanie możemy uczyć się krytycznego stosunku do pracy. Poza skrajnymi przypadkami ignorowania obowiązków, to bardzo cenne lekcje. Młodzi ludzie nie dają się już wrabiać w 16-godzinny dzień pracy. Nie żyją w rzeczywistości, w której trudno o pracę, mają znacznie większy wybór niż mieli ich rodzice, zatem dorastają w poczuciu, że od pracy można wymagać, a nie tylko podporządkowywać się wymaganiom. I to jest słuszne podejście.

Powinniśmy też zmieniać wyobrażenie o „dobrej pracy”. Dobra praca to nie jest „praca marzeń”. Szukanie pracy marzeń często kończy się wielkim rozczarowaniem, bo coś, co nam się wydawało super interesujące, okazuje się wyjątkowo niewygodne pod innymi względami. To klasyczne oczekiwania kontra rzeczywistość. Moim zdaniem za mało mówi się młodym ludziom, że mogą pracę skroić na miarę według swoich potrzeb, tylko wymaga to umiejętności przejmowania inicjatywy. Nie bać się, szukać nowych rozwiązań i nie zgadzać na wszystko z obawy, że ktoś nas oceni czy wyrzuci. Jeśli do swojego zajęcia będziemy podchodzić poważnie i odpowiedzialnie, dobry pracodawca to doceni. To bardzo ważna część mojej książki.

Zadedykowałbyś tę książkę sobie 15-letniemu?

Tak, choć wtedy mało czytałem, bo system edukacji skutecznie mnie do tego zniechęcał. Szczególnie ważna byłaby dla mnie część o mózgu. Myślę, że dodałoby mi to pewności siebie i utwierdziłoby w przekonaniu, że nie dzieje się ze mną nic złego i to nie ze mną jest coś nie tak, tylko z systemem edukacji oraz oczekiwaniami niektórych dorosłych. Przydałoby mi się wtedy też kilka narzędzi do dbania o higienę psychiczną, o których piszę.

Chciałbym bardzo podkreślić, że nie jest to wyłącznie książka dla nastolatków, ale też ich rodziców, by mogli spojrzeć na swoje rodzicielstwo trochę z boku. To ważne, bo zaryzykuję stwierdzenie, że otwarci wspierający rodzice to połowa życiowego sukcesu. To prezent na resztę życia, którego nie da się przecenić.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?