Mateusz Adamczyk: „Jestem zwolennikiem słowa cipka”. Z polonistą rozmawiamy o tym, dlaczego tak się „cipki” boimy i czy potrafimy rozmawiać o kobiecym ciele
„Broszka”, „psiuta”, „szparka”, „pipka”, a w końcu i „myszka” czy straszliwe „tam na dole”. – Jeśli chodzi o język ogólny, to polszczyzna tutaj trochę kuleje, ponieważ nie wypracowaliśmy określeń na żeńskie narządy płciowe. Najczęściej mamy do wyboru słowa żartobliwe, wulgarne albo medyczne – zauważa Mateusz Adamczyk, polonista, doktorant w Instytucie Języka Polskiego UW, członek Zespołu Retoryki i Komunikacji Publicznej Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN.
Ewelina Kaczmarczyk: Niewiele jest osób, którym słowo „cipka” z łatwością przechodzi przez gardło. Dlaczego tak bardzo się go boimy?
Mateusz Adamczyk: My w ogóle boimy się i unikamy słów, które dotyczą sfery seksu, dlatego, że przez długi czas był to obszar tabu – i znajduje to swoje odzwierciedlenie w języku ogólnym. Znajdziemy w nim bardzo mało nienacechowanych słów, które dotyczą seksualności. Widać więc wyraźnie, że jest to coś, o czym jako społeczeństwo nie chcemy albo do tej pory nie chcieliśmy publicznie rozmawiać. W tej chwili to się zmienia. Między innymi dyskusja wokół słowa „cipka” pokazuje, że narodziła się potrzeba, żeby wypracować język strefy seksu i seksualności – tak, aby móc o tym rozmawiać otwarcie, nie bojąc się na przykład wulgaryzacji.
A jednak wciąż wiele osób unika słowa „cipka”, uważając je właśnie za wulgarne.
Tak, to prawda. „Cipka” to słowo, które dotychczas było używane najczęściej w sposób wulgarny (lub co najmniej rubaszny) i pewnie dlatego wielu osobom wciąż ono przeszkadza.
Osoby przeciwne używaniu tego słowa argumentują również, że ze względu na to, że jest to wyraz zdrobniały, to pociąga za sobą infantylizację. Niektórzy uważają więc, że skoro przez tyle lat ciało kobiece było tabuizowane, a wręcz wykluczane, bo zagrażało męskocentrycznej kulturze, to nie powinno się używać w stosunku do kobiecych części ciała zdrobnień, bo to szkodzi. Jasne, to jest dobry argument. Tyle tylko, że być może niedługo stracimy poczucie, że „cipka” to słowo zdrobniałe – tak jak stało się ze słowem „matka”, choć nie ma tu, oczywiście, pełnej analogii.
Co o słowie „cipka” mówią nam słowniki? Jest uznawana przez nie za wulgaryzm?
I tak, i nie. Niektóre słowniki w ogóle jej nie odnotowują. Nie dlatego, że tego słowa nie było, ale dlatego, że są to słowniki języka ogólnego, które według często przyjmowanej zasady nie notują słów wulgarnych. Na tej podstawie możemy faktycznie wysnuć wniosek, że „cipka” została uznana za wulgaryzm.
Są jednak też takie słowniki, które notują to słowo, między innymi Słownik języka polskiego PWN w wydaniu internetowym. Tam mamy kwalifikator „pospolity” i rzeczywiście wiele osób się na to powołuje, argumentując, że nie jest to wulgaryzm. Tu jednak należałoby się przyjrzeć, jakie rozstrzygnięcie przyjęły osoby redagujące ten słownik, bo czasami jest tak, że kwalifikator „pospolity” leży blisko „wulgarnego”. Na przykład w Słowniku polskich przekleństw i wulgaryzmów mamy hasło „cipa” (w którym występuje także forma „cipka”) opatrzone kwalifikatorami „posp./wulg.”. Trzeba jednak pamiętać też o tym, że ten słownik nie jest najnowszy – pochodzi z 1995 roku. Gdybyśmy współcześnie go tworzyli, to nie wiem, czy ten wyraz otrzymałby taki sam kwalifikator.
A jaka jest etymologia tego słowa?
Niektórzy mówią, że pochodzi od zawołania na kury – „cip, cip”. Ale z etymologią zazwyczaj jest tak, że co najmniej na dwoje babka wróżyła. W przypadku słowa „cipka” trudno jasno określić jego pochodzenie ze 100-procentową pewnością, ponieważ to słowo jest prawdopodobnie bardzo stare. Dotyczy bardzo podstawowego, jednego z najwcześniej ujęzykowionych zjawisk na świecie, jakim jest ludzkie ciało.
”„Srom” dawniej oznaczał „wstyd, hańbę”. To dobry dowód na to, że kobiece ciało było przez wiele wieków wykluczane i spychane do kategorii rzeczy nieczystych”
Ja spotkałam się z informacją, że cipka pochodzi od czasownika „ćpać”, które oznacza „jeść żarłocznie, napychać się”.
To jedna z wielu teorii na ten temat i można powiedzieć, że jest w pewien sposób zasadna. Niektórzy mówią też, że słowo „cipka” ma związek z takimi wyrazami, jak: „dziura”, „ciupa”. To, na co ja bym zwrócił uwagę, to to, że wiele osób odwołuje się do etymologii w kontekście „sromu”, wyjaśniając, że „cipka” jest lepszym określeniem, ponieważ nie jest w tak znacznym stopniu obciążona etymologicznie. „Srom” dawniej oznaczał „wstyd, hańbę” i ma związek z takimi słowami jak „sromać” czy „sromota”. Na marginesie, to dobry dowód na to, że kobiece ciało było przez wiele wieków wykluczane i spychane do kategorii rzeczy nieczystych.
Jednak argument etymologiczny za używaniem słowa „cipka” zamiast „srom” zakłada, że użytkownicy i użytkowniczki języka polskiego znają pochodzenie słów i biorą je pod uwagę, wybierając wyrazy, których chcą używać. Nie sądzę, żeby tak było.
Mimo że wciąż wiele osób nie jest przekonanych do wyrazu „cipka”, to wydaje mi się, że podejście do niego się zmienia. Coraz częściej można go spotkać w różnych tekstach.
Tak, na pewno się zmienia. Przyglądałem się przez jakiś czas temu słowu. Mam jednak taki czysto naukowy dylemat. Z jednej strony rzeczywiście występuje ono w tekstach ogólnych czy też ogólnodostępnych, np. w artykułach czy tekstach na blogach. Dlatego można by sądzić, że skoro się tam pojawia w neutralnych kontekstach, to jest wyrazem powszechnie zrozumiałym i nienacechowanym. Z drugiej jednak strony trzeba pamiętać o tym, że współczesne teksty ogólnodostępne nie są tymi samymi, które można było przeczytać 50 lat temu, kiedy nie było internetu. Wtedy rzeczywiście miało się pewność, że artykuły w gazecie kierowane są do szerokiego odbiorcy – oczywiście jeśli nie była to prasa specjalistyczna. A współcześnie, mimo że niektórzy starają się docierać do szerokiego grona odbiorców, to żyjemy w swoich bańkach. Być może słowo „cipka” funkcjonuje całkowicie naturalnie w kręgach, które uważają, że należy wypracować język dotyczący seksualności i że dobrze jest mówić o seksie otwarcie. Ale nie mamy pewności, że zgadza się z tym ogół społeczeństwa albo przynajmniej jego większa część.
Może być też tak, że portale i edukatorki działające w mediach społecznościowych przez używanie (z pozoru neutralne) słowa „cipka” podejmują działania aktywistyczne. Starają się w ten sposób wpłynąć na kształt języka, między innymi sfer seksu i seksualności, i nie ma w tym nic złego. Nie jest to jednak jeszcze język dotyczący ogółu.
”Żeńskie narządy płciowe, w większym stopniu niż męskie, kojarzą nam się ze wstydem i czymś, o czym nie powinno się mówić. Wynika to przede wszystkim z męskocentrycznej kultury”
To, co jest dla mnie bardzo ciekawe, to to, że słowo „cipka” zaczyna wkraczać nawet do gabinetów ginekologicznych. Jedna z lekarek, z którą rozmawiałam, powiedziała mi, że używa go podczas wizyt pacjentek, dzięki czemu są mniej skrępowane.
To jest świetny przykład tego, że „cipka” wychodzi poza działania aktywistyczne i teksty skierowane do konkretnej grupy osób. Bardzo mnie cieszy też to, że dostaję mnóstwo wiadomości od kobiet, które piszą, że używają słowa „cipka” w rozmowie ze swoimi dziećmi – nie tylko z córkami, ale też z synami. To jest fantastyczne, bo mężczyźni, mimo wrażenia, że są bardzo wyzwoleni seksualnie, z językiem seksualności mają problem – być może nawet większy niż kobiety.
Mimo że mówienie o cipce przychodzi nam coraz łatwiej, to chyba wciąż słowo „penis” wypowiadamy z większą swobodą. Dlaczego mamy większy problem z żeńskimi narządami płciowym w języku?
Bo w większym stopniu niż męskie narządy płciowe kojarzą nam się ze wstydem i czymś, o czym nie powinno się mówić. Wynika to przede wszystkim z męskocentrycznej kultury, która przechowuje także męski strach przed kobiecością. Widać to w symbolice obecnej w rozmaitych kulturach. Dobrym przykładem jest Freudowska interpretacja mitu o Meduzie. Odcięta przez Perseusza głowa mitologicznej Gorgony, przedstawiana z wężowiskiem zamiast włosów, jest dla wiedeńskiego badacza symbolem waginy. W męskim spojrzeniu na kobiece genitalia jest to miejsce wybrakowane, pozbawione penisa i budzące strach. Dodatkowym zagrożeniem jest umiejętność Meduzy do zamieniania wszystkiego w kamień za pomocą jednego spojrzenia. W konsekwencji mamy do czynienia z występowaniem podwójnie wzmocnionego tabu kobiecego ciała: związanego z brakiem penisa oraz z niebezpieczeństwem, jakie niesie w stosunku do potencji męskiego członka.
A jakie mamy w polskim języku zamienniki słowa „cipka”? Jest bogaty, jeśli chodzi o nazywanie kobiecych narządów płciowych?
Jeśli mówimy o polszczyźnie prywatnej, to ona jest przebogata, bo daje nam dużą przestrzeń do tworzenia nowych określeń. Natomiast jeśli chodzi o język ogólny, to często mówi się, że polszczyzna tutaj trochę kuleje, ponieważ nie wypracowaliśmy tego typu wyrazów. Najczęściej mamy do wyboru słowa żartobliwe, wulgarne albo medyczne.
Czyli mamy na przykład „broszkę”, „psiutę”…
„Szparkę”, „pipkę”, „piczkę” i różne wyrazy pochodne. Są też odniesienia do zwierząt i tu mamy np. „myszkę”, „kurkę”, „jeża”. A bardziej zmedykalizowane określenia to na przykład „wagina” czy „srom”.
A „wulwa”? Ostatnio sporo się o niej mówi jako o lepszej alternatywie dla sromu.
Pewnie będzie tak, że przyjmie się w języku to, co nam się bardziej spodoba. Spotkałem się też z takimi komentarzami na temat słowa „wulwa”, że co prawda jest nienacechowane, ale brzmi „zagrażająco”. Często kobietom kojarzy się negatywnie – z lawą, czymś, co wybucha. Sam jestem zwolennikiem wyrazu „cipka”.
Pytanie, czy rzeczywiście potrzebujemy umówić się na jedną „obowiązującą” nazwę, czy może lepiej pozwolić każdemu określać żeńskie narządy płciowe po swojemu?
W języku ogólnym – czyli tym, którego używamy, żeby porozumieć się ze wszystkimi innymi osobami mówiącymi po polsku w sytuacjach oficjalnych – dobrze by było się na coś zdecydować. Niekoniecznie musi być to jedno słowo, na przykład „cipka”. To może być kilka określeń, ale dobrze by było, żebyśmy znowu nie musieli i nie musiały używać wyrazów, które pochodzą z naszych prywatnych słowników. Po pierwsze, to zawsze wywołuje w nas niepokój o to, jak ten nasz prywatny wyraz zostanie odebrany. A po drugie, istnieje ryzyko, że druga osoba może nas po prostu nie zrozumieć i zareagować w inny sposób, niż byśmy chcieli i chciały.
To, że obecnie trwa dyskusja na temat odpowiedniego określenia na żeńskie narządy płciowe, jest bardzo dobre, bo niemówienie o seksie albo rozmawianie o nim wyłącznie w sposób wulgarny, medyczny czy żartobliwy niesie za sobą bardzo konkretne konsekwencje w rozwoju psychoseksualnym. Więc dla naszego własnego zdrowia powinno zostać wypracowane jedno lub kilka określeń, które będą nam odpowiadały.
”Co to w ogóle znaczy „tam na dole”? To jest miejsce nienazwane, a to, co jest nienazwane, jest nieujęzykowione czy nieupojęciowione, czyli nie możemy o tym mówić. To nie żyje, nie funkcjonuje”
Chyba każde słowo będzie lepsze od, niestety wciąż często używanego, określenia „tam na dole”.
No właśnie, co to w ogóle znaczy „tam na dole”? To jest miejsce nienazwane, a to, co jest nienazwane, jest nieujęzykowione czy nieupojęciowione, czyli nie możemy o tym mówić. To nie żyje, nie funkcjonuje. Język powołuje do życia zjawiska, które wokół nas istnieją, pozwala nam je zobaczyć – w tym sensie, że włącza je do dyskursu. Jeśli mówimy „tam na dole”, to pozostawiamy jakąś pustkę, która może się wypełniać różnymi skojarzeniami, nie zawsze takimi, jakimi byśmy chcieli i chciały. Nie powinno się tego robić bezrefleksyjnie, wrzucać tam byle czego, bo wtedy powstanie językowy śmietnik. Nie wiem, czy chcemy, żeby strefa seksualności była pojemnikiem, do którego wrzucamy cokolwiek. Może lepiej zaprowadzić tam porządek.
W jednym z artykułów na temat nazw kobiecych narządów płciowych spotkałam się ze stwierdzeniem, że język polski jest „ułomny” pod tym względem. Rzeczywiście za to, że brakuje nam takich określeń, należy winić nasz język?
Nie, w żadnym wypadku. To my jesteśmy temu winni. Mam wrażenie, że często personifikujemy język, żeby zrzucić z siebie odpowiedzialność za to, jak mówimy. Nierzadko słyszę, że język na coś pozwala albo nie. To jest bzdura, bo język pozwala nam właściwie na wszystko. To od nas zależy, jak on wygląda. Nie ma więc co uskarżać się na język, tylko brać się do roboty, obserwować, proponować i dyskutować. Byle się nie kopać, bo to nie posłuży nikomu i niczemu.
Mateusz Adamczyk – polonista, doktorant w Instytucie Języka Polskiego UW, członek Zespołu Retoryki i Komunikacji Publicznej Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN. Jest laureatem nagrody Kuźni Mistrzów Mowy Polskiej 2021 i popularyzatorem wiedzy o polszczyźnie. Prowadzi kanał na YouTubie i profil na Instagramie. Omawia tam zagadnienia związane z językiem oraz szeroko pojętą komunikacją. Naukowo interesuje się kulturą języka polskiego, semantyką i leksykologią.
Zobacz także
„Nie chcę rozmawiać o swojej miesiączce jak o czymś odrażającym, bo przecież taka ona nie jest. To normalna funkcja biologiczna mojego ciała” – mówi Clara Henry, szwedzka blogerka, autorka książki „Tak, mam okres, a co?”
Piotr Jacoń: „Świat jest pełen tak zwanych wspaniałych rodziców tak zwanych nieudanych dzieci”
Blake Lively lekceważy problem przemocy domowej. Internauci odpowiadają: „Bycie ofiarą jest częścią twojej historii”
Polecamy
„Za dużo wymagamy”. O tym, dlaczego coraz więcej osób ma problem ze znalezieniem partnera, rozmawiamy z Moniką Dreger, psycholożką
„Sztukę flirtowania trzeba aktualizować” – mówi seksuolożka Patrycja Wonatowska
Renata Orłowska: „My, osoby z niepełnosprawnościami, jesteśmy wykluczane nawet przez grupy, które same walczą z wykluczeniem”
Gwiazda „Bridgertonów”: „Kocham kobietę, mówię o tym głośno i jestem z tego dumna”
się ten artykuł?