Przejdź do treści

„Za spektakularnymi efektami i wielkimi sukcesami często jest bardzo mroczne tło”. O kulcie bycia wiecznie zajętym mówi Dagmara Kokoszka-Lassota

Dagmara Kokoszka-Lassota / fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?

Wszyscy pędzą, nikt nie ma czasu. Każdy robi nadgodziny. Nie da się teraz wykonywać jednego zawodu. Jeżeli chcesz być kimś i usłyszeć pytanie, „jak ty to wszystko łączysz i kiedy znajdujesz czas na kolejne zadania?”, to musisz jeszcze pisać bloga, prowadzić podcast, chodzić na siłownię i oczywiście – wszystkimi życiowymi i zawodowymi aktywnościami podzielić się w mediach społecznościowych. Czy jednak naprawdę jesteśmy aż tak zapracowani? A może to tylko pozory? O kulcie bycia zajętym porozmawiałam ze specjalistką ds. psychologii marketingu, trenerką technik pamięciowych oraz koncentracji, Dagmarą Kokoszką-Lassotą.

 

Alicja Cembrowska: Na przełomie XIX i XX wieku ekonomiści przewidywali, że symbolem bogactwa będzie czas wolny, a ostatecznym dowodem na osiągnięcie sukcesu miało być niepracowanie. W 1928 roku ekonomista John Maynard Keynes przekonywał, że ludzie w roku 2028 będą pracować tylko 15 godzin tygodniowo. Coś nie wyszło. Jednym z najpopularniejszych zdań XXI wieku są „nie mam czasu” i kąśliwe pytanie retoryczne „kiedy ty to wszystko robisz?”. My naprawdę jesteśmy tak zapracowani?

Dagmara Kokoszka-Lassota: Myślę, że to nie do końca jest kwestia tego, że za dużo pracujemy, tylko roztaczamy aurę, że za dużo pracujemy. To jest różnica. Pracując w różnych korporacjach i spotykając się z różnymi ludźmi, zauważyłam, jak wielu z nich przyjmuje pozę pod tytułem „jestem bardzo zajęty”. Takimi słowami dajemy komunikat, że nie możemy wziąć na siebie więcej obowiązków, bo już i tak mamy za dużo na głowie, ale też sugerujemy, że inni pracują mniej, być może są mniej poważani niż my, skoro wszyscy najpierw zwracają się do nas z dodatkowymi obowiązkami.

I nieraz faktycznie może tak być, ale na ogół kryje się za tym fakt, że niewiele robimy, a dzięki powtarzaniu, że na nic nie mamy czasu, tworzymy sobie bezpieczną przystań, taką przestrzeń na przeczekanie. W końcu wszyscy się przyzwyczajają, że ta osoba nieustannie podkreśla, ile to ma pracy i przestają brać ją pod uwagę przy nowych zadaniach. Ale wahadło może się też odchylić w drugą stronę i otoczenie może uznać, że sobie nie radzi.

Albo wyjątkowo źle idzie jej utrzymanie życiowej równowagi i jeszcze chwali się, że nie umie znaleźć przestrzeni na odpoczynek. Niemal z każdej strony bombarduje nas przekaz, że wszyscy są tak zmęczeni i zapracowani, ale sama znam kilkanaście osób, które przyznają, że pracują w korporacjach, gdzie obowiązki są podzielone na tylu pracowników, że bywają dni, że nie mają nic do roboty.

Realny efekt naszej pracy to tylko fragment tego, co osiągamy poprzez jej wykonywanie. Lub stwarzanie pozorów jej wykonywania. Ludzie chcą być doceniani, a im więcej pracują, tym teoretycznie mają większą szansę na to, że usłyszą pochwałę czy dostaną premię. Pracowałam w korporacji i zauważyłam, że są osoby, które wpisują w swoje kalendarze niebywale dużo spotkań. Gdy patrzy się na to z zewnątrz, to faktycznie można odnieść wrażenie, że każdy dzień aż puchnie od obowiązków. Dzieje się dużo i szybko. My też tak to odczuwamy, bo nie dość, że sam widok zapełnionego kalendarza, działa na naszą podświadomość, to również same te spotkania wyciągają z nas energię i są czasochłonne. A nie oszukujmy się – często są to spotkania dla spotkań. Sprawę można by załatwić mailem czy telefonem. Jednak „mam spotkanie” brzmi poważnie.

A myślałam, że przesadzam, gdy w przeszłości regularnie musiałam uczestniczyć w spotkaniach, które według mnie nic nie wnosiły. Miałam wrażenie, że odbywają się jedynie po to, by podbić samoocenę niektórych osób. Bo właśnie: bycie zajętym jest powszechnie utożsamiane z byciem ważnym, cenionym i rozchwytywanym. Czy nie jest trochę tak, że to nasze wieczne „nie mam czasu” jest tak naprawdę podkreślaniem swojego statusu?

Jak najbardziej. Nawet jeżeli nie robimy tego świadomie, to oceniamy innych przez pryzmat „przydatności” i kapitału wnoszonego na rzecz społeczeństwa. Dlatego tak powszechna jest krytyka tych, którzy uznawani są za leniuchów i „nierobów” – w różnych kontekstach takie komentarze się pojawiają, ale najogólniej oznaczają, że ta jednostka nie pracuje na wspólne dobro.

Jest też tak, że w pewien sposób każdy z nas ma potrzebę, żeby czuć się ważnym, ale żeby też czuć, że jesteśmy uznani przez innych, że zasługujemy na wszystko, co najlepsze, więc dążymy do tego, żeby to osiągnąć. I często nieważne, jakim kosztem. Po to, żeby czuć, że jesteśmy ważni i potrzebni, często robimy niestety absurdalne rzeczy. Jedną z nich jest to, że bierzemy na siebie bardzo dużo i faktycznie jesteśmy zapracowani. W pewnym momencie fundamentem naszej tożsamości staje się praca, bierzemy wciąż więcej i więcej obowiązków.

Inna strategia to udawanie, że jesteśmy zapracowani, żeby zasługiwać na uznanie, słyszeć, że tak dużo robimy, jesteśmy niezastąpieni i najlepsi. Proszę zauważyć – przecież w naszym kręgu kulturowym, im ktoś robi więcej, tym bardziej klepany jest po główce. Może w ostatnich latach częściej znajdują się tacy, którzy zwracają uwagę na negatywne aspekty pracowania bez opamiętania, ale nadal mocno siedzi w nas poczucie, że ciężka praca to cnota i obowiązek, który trzeba spełniać.

Wyraźnie łączy się to z badaniami z 2015 roku – Organization Science opublikowało raport, z którego wynika, że pracownicy, którzy przyznali, że nie pracowali 80 godzin tygodniowo, byli negatywnie oceniani przez swoich szefów. Ciekawsze jest jednak to, że wystarczyło udawać, że pracuje się tak dużo i jest się zajętym, by zostać docenionym za oddanie i zaangażowanie. Chyba każdy ma w pracy takiego kolegę, co to nie robi nic konkretnego, a wciąż dostaje pochwały.

Oczywiście, ale my też dajemy przyzwolenie na takie „udawanie”. I sami często udajemy. Ludzie wewnętrznie się frustrują, że ktoś się miga od pracy i stwarza pozory zaangażowania, ale akceptują taki stan rzeczy. To taka trochę pochwała sprytu i kombinatorstwa, ale też cichej zgody na takie postawy. Dlaczego? Żeby w stosownym momencie samemu z tego skorzystać.

Z drugiej mamy „kulturę zapierdolu”, której częścią jest to, że nie powinniśmy oglądać się na innych, tylko ciężko pracować, a wtedy na pewno osiągniemy sukces…

Warto na to spojrzeć z perspektywy rozwoju Internetu. W momencie, kiedy wypłynęli pierwsi influencerzy, „ludzie sukcesu”, którzy na swoich najpierw blogach, później w mediach społecznościowych zaczęli pokazywać, ile to oni nie robią, jakie osiągają sukcesy i że ich dni są z gumy, to nagle masowo zaczęliśmy dążyć do takich chorych standardów. Użytkownicy mniej świadomi często nawet nie zdają sobie sprawy, że to kwestia wykreowanego wizerunku, całych zespołów, które takiej internetowej osobowości pomagają.

Tego się nie pokazuje, bo to nie pasuje do wizji sukcesu. Przecież sukces ma jednego ojca lub jedną matkę, a osoba, która go odnosi, jest wyjątkowa, niezwykła, jedyna w swoim rodzaju – chodzi o taki przekaz. Więc jeszcze bardziej podbija się zasługi tej jednej osoby. To ona wstała o 5:00, szła na pieszo w zaspach do szkoły. To ona odkładała każdą złotówkę i nigdy nie kupiła sobie drogich słodkości. To ona sobie odmawiała przyjemności i tylko pracowała, by być tu, gdzie jest. Na ogół w takich opowieściach pomija się wszystkie wątki i wpływy zewnętrzne.

Kolejna kwestia to choroby i zaburzenia. Dopiero od niedawna kolejni influencerzy dzielą się swoimi diagnozami i nagle okazuje się, że po drugiej stronie często są osoby nieneurotypowe, do których tysiące neurotypowych chce doskoczyć. Rośnie grupa twórców, którzy owszem, pokazują, że cały czas są aktywni i coś robią, ale jednocześnie wprost mówią, że mają ADHD – warto zatem mieć na uwadze, że mózg takiej osoby inaczej sobie radzi, ma inne możliwości, a grono odbiorców pędzi, by „mieć tak samo”. Tak się nie da.

Dochodzimy do tego, że są biologiczne aspekty, które mocno wpływają na to, ile jesteśmy w stanie robić. Nasze mózgi pracują na różnych obrotach, w różny sposób. Osiągnięcie tego, co dla niektórych jest codziennością, bywa dla innych nierealne. Włączamy Twittera, YouTuba, Instagrama i wciąż gonią nas reklamy, stories, reelsy, wideo o tym, jaki ktoś jest super i kolejne oferty, kursy i szkolenia, które mają sprawić, że my też będziemy tacy super – przecież od tego można oszaleć. Niestety ludzie nabierają się, że kupując gadżet czy nagrania od znanej osoby w magiczny sposób osiągną to, co ich idol.

Wieczne „nie mam czasu” jest tak naprawdę podkreślaniem swojego statusu. Nawet jeżeli nie robimy tego świadomie, to oceniamy innych przez pryzmat „przydatności” i kapitału wnoszonego na rzecz społeczeństwa. Dlatego tak powszechna jest krytyka tych, którzy uznawani są za leniuchów i „nierobów”

Często nie zauważamy, że to ciągłe robienie czegoś, pokazywanie, jak jesteśmy zapracowani i rozchwytywani, że nagrywamy podcast, jedziemy na sesję zdjęciową, a potem jeszcze zakładamy firmę i klepiemy pięć wpisów na media społecznościowe, to nie tylko strategia budowania wizerunku, ale też ciągłe podbijanie swojego ego. Niektórzy eksperci mówią, że żyjemy w czasach narcyzów.

To niestety się nakręca i będzie nakręcać. Teraz niemal każdy chce być gwiazdą. Ludzie próbują dosięgać do tych, których oglądają w sieci, bo oni stają się wyznacznikiem sukcesu. A to na ogół są jedynie wykreowane wizerunki. Powoli zaczyna się to kruszyć i niektóre osoby z wielkimi zasięgami zaczynają mówić o ogromnym zmęczeniu, leczeniu depresji i innych negatywnych konsekwencjach internetowej sławy. Potwierdzenia tego mamy w coraz to nowych statystykach i danych na temat zdrowia psychicznego w niemal każdej grupie wiekowej.

Musimy mówić, że za spektakularnymi efektami i wielkimi sukcesami często jest bardzo mroczne tło. Zmęczenie, wycieńczenie, choroby i zaburzenia. Bywa, że „znani i lubiani” po latach wyznają, że oni właściwie jedynie służyli twarzą, a całą strategię i pracę wykonywały wyznaczone do tego zespoły. Warto zatem zdawać sobie sprawę, że wrażenie, że wszyscy wokół są tacy zapracowani i zajęci, może być złudne i mylne.

Jest w tym jakiś paradoks, bo badania wykazują, że ludzie aspirują do bycia zajętymi, ale jednocześnie uważają, że taka osoba jest mniej szczęśliwa. Dlaczego tak usilnie sami się sabotujemy?

Możliwe, że ma to związek z potrzebą przynależności. Zauważmy, że wokół influencerów tworzą się wianuszki fanów i grupki, które korzystają z promowanych przez nich produktów. Jeszcze mocniej widać to w modnych ostatnio kursach i szkoleniach: jak być szczęśliwszym, jak mieć lepsze życie, jak osiągnąć sukces, jak więcej zarabiać. Ludzi często nawet na to nie stać, ale biorą kredyty, jeżdżą na jakieś spotkania czy organizowane wyjazdy. Dlaczego? Nie tylko dlatego, żeby dostać to, co im ktoś obiecuje, ale żeby poczuć się częścią społeczności, poczuć, że gdzieś pasują i należą.

Niestety, zaspokajanie tej potrzeby w ten sposób najczęściej daje tylko chwilowe spełnienie i pogłębia zagubienie. Potem przychodzą problemy. I nie chodzi tylko o to, że trzeba spłacić kurs za 5 tysięcy. Wiąże się to z pogorszeniem relacji z bliskimi, stresem, potrzebą wzięcia dodatkowej pracy, czyli za tym idzie większe zmęczenie, bezsenność, pogorszenie jakości życia.

Wiele osób nadal wierzy w bajki, że wszyscy mamy równe szanse i ciężką pracą można osiągnąć sukces. Na takich marzeniach się dobrze zarabia.

Dlatego warto przypominać, że nasze mózgi mają limity. Nikt nie jest w stanie pracować 24/7, cały czas być w świetnej formie i osiągać sukcesy w każdej dziedzinie. Mózg, który jest zmuszany do pracy, ale nie dostaje czasu na odpoczynek, w końcu odmówi posłuszeństwa, po prostu nie będzie w stanie działać.

Co się dzieje w takim przepracowanym i wiecznie zajętym mózgu?

Przede wszystkim taki mózg nie ma chwili, żeby się zregenerować. Do tego dochodzi kwestia tego, że nasza praca często polega na wykonywaniu dosyć schematycznych zadań. Na ogół mamy jakąś rutynę dnia i tego, co robimy po kolei. Gdy wpadamy w stan „pracy cały czas”, to mózg zaczyna się nudzić. I ta nuda w końcu dociera do naszej świadomości. Pojawia się brak satysfakcji i zadowolenia. Jeżeli nie dokonamy zmiany, to często niepozorne znudzenie przeradza się w zaburzenia, depresję, poczucie, że nasze życie nie ma sensu, że jesteśmy jak chomik w kołowrotku. Warto zwrócić uwagę, że im więcej pracujemy, tym jesteśmy mniej wydajni.

Ludzie wewnętrznie się frustrują, że ktoś się miga od pracy i stwarza pozory zaangażowania, ale akceptują taki stan rzeczy. To taka trochę pochwała sprytu i kombinatorstwa, ale też cichej zgody na takie postawy. Dlaczego? Żeby w stosownym momencie samemu z tego skorzystać

Naukowcy ze Stanford wykazali, że wydajność znacznie spada po około 55 godzinach pracy tygodniowo. „Pracownicy, którzy pracują przez 56 godzin tygodniowo, mają mniej więcej taką samą wydajność, jak ci, którzy pracują 70 godzin. Więcej godzin nie oznacza większej wydajności” – pisze dr Jaclyn Margolis.

I tutaj chyba dostrzegam jakiś plus z pandemii, w czasie której wielu pracodawców dostrzegło zalety większej elastyczności, jednak to dopiero mały krok. Niestety nadal bardzo mocno i na siłę trzymamy się utartych schematów, a to obniża naszą wydajność. Okazuje się, że wiele obowiązków jesteśmy w stanie wykonać w pięć godzin i nie trzeba ich rozwlekać na osiem. Często nawet nie zauważamy, jak nas męczą takie kwestie, bo zamiast pilnować zegarka, od której do której pracujemy, moglibyśmy po prostu wykonać swoje obowiązki i pójść do domu. Udawanie, ściemnianie, small talki przy ekspresie do kawy, bezcelowe spotkania i jałowe dyskusje odbierają nam energię, którą moglibyśmy spożytkować w o wiele lepszy sposób. Pytanie zatem, czy naprawdę jesteśmy tak bardzo zmęczeni przez pracę…

O tym połączeniu energii i pracy pisze antropolog James Suzman, który wysuwa tezę, że prawdopodobnie nasi przodkowie „nigdy nie rozwinęliby języka, gdyby nie czas wolny zdobyty przez ogień i narzędzia, ponieważ, podobnie jak nasi kuzyni goryle, musieliby spędzać do 11 godzin dziennie na mozolnym żerowaniu, żuciu i przetwarzaniu włóknistej, trudnej do strawienia żywności”. Czyli wiele wskazuje, że bez czasu wolnego nie byłoby postępu.

My w ogóle za mało doceniamy czas wolny, a przecież to ten moment, gdy budujemy relacje, rozwijamy inteligencję emocjonalną, co jest w ogóle bardzo ważne pod kątem i pracy zawodowej, i relacji prywatnych, rozładowujemy napięcia i stres, zaspokajamy potrzeby, których nie zaspokaja praca. To w przestrzeni „czasu po pracy” jest miejsce na spokój, miłość, bezpieczeństwo, akceptację, bliskość, czułość, słabości, wspólne przeżywanie emocji. Gdy odbieramy sobie czas wolny, to odbieramy sobie cały potężny fragment życia, tkwimy w schematach, nie mamy szansy poznawać siebie i innych. Prędzej czy później odbija się to negatywnie na zdrowiu i pracy, w którą się tak angażujemy.

Uważa pani, że zmiana mogłaby zacząć się od zaprzestania mówienia, że nie mamy czasu i jesteśmy zajęci?

Jak najbardziej. Mnie zadziwia, jak wiele osób ma czas siedzieć w mediach społecznościowych, komentować najbardziej błahe tematy, skarżyć się na zapracowanie i brak czasu – i to bardzo często pod artykułami o braku czasu. Następuje jakaś przepychanka, kto pracuje więcej, kto ma mniej wolnego czasu. Może mielibyśmy go więcej, gdybyśmy nie przeznaczali go na takie dyskusje?

To chyba kwestia świadomości, bo wystarczy odłożyć telefon i wziąć książkę lub pójść na spacer z psem, żeby przekonać się, że czas wcale tak nie pędzi.

Myślę, że to też kwestia tego, że my nie jesteśmy uczeni efektywnej pracy. Chodzimy do szkoły, gdzie mamy konkretny schemat: 45 minut nauki, bez względu na predyspozycje i możliwości, pięć dni w tygodniu w określonym schemacie. W pracy na ogół musimy być od 9:00 do 17:00. Na żadnym etapie nie dostajemy narzędzi i wiedzy na temat tego, jak mamy pracować, żeby było to efektywne i zgodne z nami. Nam się systemowo nakazuje wpasowywać w foremki. Jak ktoś się nie wpasowuje, to z czasem zaczyna czuć dyskomfort, wie, że wstawanie wcześnie rano i jechanie do biura mu nie służy, ale nie wie, co mógłby z tym zrobić – głównie dlatego, że nikt nas nie uświadamia, że schemat nie służy każdemu. Nie mamy często narzędzi, żeby z tego wyjść, więc tkwimy w sytuacji, która coraz bardziej nas męczy. To napędza frustrację i potęguje poczucie, że na nic nie mamy czasu.

To w przestrzeni „czasu po pracy” jest miejsce na spokój, miłość, bezpieczeństwo, akceptację, bliskość, czułość, słabości, wspólne przeżywanie emocji. Gdy odbieramy sobie czas wolny, to odbieramy sobie cały potężny fragment życia, tkwimy w schematach

W tym wszystkim są jeszcze „podkręcacze” tempa, czyli ci, którzy robią ponad normę.

Przyznam, że i ja jestem trochę taką osobą. Robię bardzo dużo i często dostawałam sygnał od innych, że zazdroszczą, że tak sobie radzę, że na wszystko znajduję czas i siłę. Ale po pierwsze należę do grupy osób z ADHD, a diagnoza pomogła mi zrozumieć te mechanizmy i bardziej świadomie organizować swój czas. Po drugie – ludzie wokół nie zdawali sobie sprawy, jak sama krzywdzę się takim tempem. Bywałam okrutnie zmęczona, a jednocześnie, co podejrzewam, że może również działać u innych – takie pochwały jeszcze bardziej mnie nakręcały. Zaczęłam czuć presję, że muszę płynąć na tej fali, bo jak spadnę, to na oczach wszystkich. Musiałam utrzymywać poziom, bo wszyscy tego oczekują.

I w końcu życie zaczyna się kręcić wokół spełniania oczekiwań innych, a nie swoich.

To jest efekt braku przestrzeni na autorefleksję – na tym polega największa pułapka. Porównujemy się do innych, patrzymy na „aktywne” życie influencerów, gnamy za tym, bo nie chcemy zostać w tyle. W końcu tak skupiamy się na robieniu określonych rzeczy, że przestajemy zadawać sobie pytanie, czy to jest w ogóle to, czego ja chcę od życia. I być może ze zmęczenia i frustracji kryjemy się za fasadą zbudowaną z „nie mam czasu” i „jestem zajęty”.

 


Dagmara Kokoszka-Lassota – dyplomowana specjalistka ds. psychologii marketingu i sprzedaży oraz cyberbezpieczeństwa. Trenerka technik pamięciowych oraz koncentracji uwagi, trenerka regulacji emocji i technik relaksacyjnych, psychotraumatolog oraz ekspertka ds digital marketingu z ponad 12-letnim doświadczeniem. Prowadzi swój kanał na YouTube #zmiloscidomarketingu, gdzie dzieli się wiedzą zdobytą przez ostatnie lata. Pasjonatka Facebook Ads i psychologii mediów społecznościowych. Od lat prowadzi szkolenia, warsztaty i prelekcje na ogólnopolskich wydarzeniach. Jest właścicielką szkoły pamięci i koncentracji uwagi SPW Zielona Góra. Prywatnie mama trójki dzieci, żona i miłośniczka książek

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?