„Niektórzy uważali, że AIDS jest karą boską”. Remigiusz Ryziński o pierwszych przypadkach HIV i AIDS w Polsce
– W Polsce też ludzie umierali na AIDS, bywało że podawano jako przyczynę śmierci raka, zawał serca, po to, żeby uniknąć stygmatyzacji po śmierci. Gdyby ludzie znali prawdę, baliby się przyjść na czyjś pogrzeb. Chcieli zrozumieć niezrozumiane, ale podchodzili do tego w bardzo okrutny sposób – opowiada Remigiusz Ryziński, autor książki „Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów”.
„Hiacynt” to masowa akcja Milicji Obywatelskiej, której oficjalnym celem było przeciwdziałanie rozwojowi epidemii AIDS na terenie Polski, kontrola „wysoce kryminogennego” środowiska oraz walka z prostytucją wśród tak zwanych żulów oraz ochrona samych homoseksualistów. Akcja polegała na zbieraniu materiałów o polskich homoseksualnych mężczyznach i ich środowisku, trwała od 1985 do 1987 roku. W praktyce oznaczało to masowe zatrzymania, przesłuchania, zbieranie „haków”, przemoc. Homoseksualistów nazywano „zboczeńcami”, „odmieńcami”, „chorymi”.
Agnieszka Łopatowska: W 1985 roku zdiagnozowano w Polsce pierwszy przypadek zakażenia wirusem HIV, a rok później pierwszy przypadek AIDS. Jak to wpłynęło na decyzję o rozpoczęciu akcji „Hiacynt”?
Remigiusz Ryziński: Oficjalnie głównym powodem, dla którego powstała akcja „Hiacynt”, były szczególnie liczne w latach 80. morderstwa i rozboje w środowisku homoseksualistów. Drugim elementem było pojawienie się nieznanej i śmiertelnej choroby, którą identyfikowano wprost z mężczyznami homoseksualnymi, którzy – jak wierzono – mieli „roznosić” wirus HIV w społeczeństwie. W pismach, do których dotarłem w Instytucie Pamięci Narodowej, przewidywano, że choroba, która jak sądzono dotyczy zwłaszcza mężczyzn homoseksualnych, poprzez kontakty z biseksualistami przeniesie się na kobiety, a z nich na mężczyzn heteroseksualnych. Uznano de facto, że AIDS jest niebezpieczne dlatego, że zagraża mężczyznom hetero, czyli tym, którzy trzymają władzę.
To, co interesowało władze, to usprawiedliwienie działań wobec homoseksualistów za pomocą strachu wobec śmiertelnej choroby, czyli uznanie ich za naturalnych wrogów społeczeństwa. Mężczyźni, których dzisiaj nazwiemy MSM – to jest ci, którzy uprawiają seks z innymi mężczyznami, nie tylko homoseksualni – nie stosowali zabezpieczeń. Od lat siedemdziesiątych, a więc czasu wybuchu wielkiej wolności seksualnej, która przyszła ze Stanów Zjednoczonych z historiami o dzieciach kwiatach i rewolucji Stonewall, geje emancypują się, wychodzą z ukrycia. Mimo że sytuacja na świecie wciąż nie jest różowa, to bywa, że na Zachodzie geje nie muszą się bać, nie muszą się ukrywać, mają swoje kluby, mają możliwości spotkań. Ci, którzy są w Polsce, nie mają takiej przestrzeni, wykorzystują to, co jest im dane przez społeczeństwo, czyli miejsca wykluczone. Parki, skwerki, dworce, toalety, „grzybki”, czyli szalety na świeżym powietrzu. Nikt nie myśli o tym, że seks może skutkować poważną chorobą czy nawet śmiercią. Nadchodzi moment przełomowy dla gejowskiej historii świata, od tej pory już nigdy, aż do dzisiaj, geje nie będą uprawiać seksu bez lęku. Tak się dzieje na poziomie cywilizacyjnym.
Władza miała otwarte pole do działania.
Dostrzeżenie takiego zjawiska w kręgach władzy nie doprowadziło do wsparcia środowiska, np. w edukacji, szerzenia zdrowych zachowań, rzetelnej informacji. Skutkuje to pomysłami innymi, na czele z wykluczeniem mężczyzn homoseksualnych ze społeczeństwa, budowaniem społecznej nagonki. Jest to działanie ukierunkowane w konkretną grupę, ale też indywidualne jednostki, które od tego momentu 7 dni w tygodniu, 24 godziny na dobę czują się zagrożone, żyją w ciągłym zaszczuciu.
”Pojawiały się kuriozalne hipotezy, że skoro choroba jest wysoko śmiertelna, to gdyby pojawiła się w wojskach amerykańskich, ich szeregi zostałyby szybko przetrzebione. Traktowano AIDS jak broń biologiczną myśląc, że wystarczy ją wprowadzić do danej społeczności, żeby ją zdziesiątkować”
Nie można powiedzieć, że działania przeciwko homoseksualistom zaczęły się dopiero wtedy, bo jak wiemy – co najmniej z twojej książki „Foucault w Warszawie”, SB zakładało im teczki już w latach pięćdziesiątych. Ale tutaj pojawił się nowy wróg, którego można było łatwo wykorzystać.
Można tak powiedzieć, chociaż pojawiła się nowa definicja tego samego wroga. Definicja wyczerpująca potrzebę, żeby wzbudzić w społeczeństwie nowy lęk: „to są ci, którzy zagrażają zdrowiu i życiu wszystkich”. W rozumieniu władzy opresyjnej pojawiła się możliwość kontroli totalnej, która została zauważona i natychmiast wykorzystana jako idealna szansa na to, żeby manipulować, stymulować emocjami społecznymi w ukierunkowany sposób wobec jednego, łatwo definiowalnego wroga. Mogło się tak stać z Żydami, Romami, czarnoskórymi, kobietami, a stało się z gejami. Po raz pierwszy od drugiej wojny światowej i tylko w Polsce, na tak wielką skalę.
Na świecie działo się inaczej. Zauważono, że choroba jest groźna i zatacza ogromne kręgi w społeczności MSM, ale nie próbowano stworzyć katalogu gejów i uzasadniać działań służb tym, że mogą być zagrożeniem dla innych. Nikt inny na to nie wpadł, a PRL tak. Żeby ich stygmatyzować, jasno określić, kto jest wrogiem i ukierunkować na niego niechęć społeczną. Udało się. Ludzie zaczęli się bać gejów, chociaż często uważali, że żadnego nie znają. Stworzyć figurę wroga jest bardzo łatwo. Wśród homoseksualnych mężczyzn znajdą się osoby z wirusem, ale to nie oznacza, że wszyscy się nim zarażają, jednak nienawiść skierowana jest właśnie do wszystkich. Manipulowanie tym uczuciem jest czymś okrutnym i nieludzkim, tak jednak robiono.
Jak na te pierwsze przypadki HIV i AIDS reagował personel szpitalny?
Na początku do szpitali trafiali wcale nie geje, ale najczęściej narkomani, którzy używali substancji psychoaktywnych dożylnie. Brak edukacji, globalnego pomysłu na to, co z nimi zrobić, spowodował, że gromadzili się na przykład na dworcach i wymieniali się strzykawkami czy igłami. Dzisiaj dostarcza im się jednorazowy sprzęt. Z dnia na dzień nie przestaną używać narkotyków, ale mogą zachować zdrowie. Wspiera się ich wiedzą, edukacją i pomocą terapeutyczną, a nie piętnuje, wyklucza i stygmatyzuje.
Później do szpitali zaczęły trafiać kobiety. Nie prostytutki, tylko żony mężczyzn biseksualnych. Przede wszystkim próbowano przekonać je, żeby namówiły męża lub partnera do zrobienia testu. Pielęgniarka, która pracowała na takim oddziale w tamtych czasach, opowiadała mi, że ci ludzie robili cuda, żeby do szpitala nie trafić lub by się skutecznie ukryć. Wraz z pojawieniem się HIV, poszła fama w środowisku medycznym, ale również milicyjnym, że choroba jest śmiertelna i może być przekazywana przez dotyk, ślinę, kichnięcie, komary. Że ma bardzo wysoki stopień ekspansji. Wystosowano więc akcję informacyjną do milicjantów, że jeśli mają do czynienia z mężczyznami homoseksualnymi, to za każdym razem należy stosować najwyższe środki ostrożności: rękawiczki, kombinezony, nie wolno bez zabezpieczenia dotykać ciał ofiar, bo w taki sposób można się zarazić wirusem.
Remigiusz Ryziński /fot. Agata Murawska
Jakie były wytyczne dla szpitali?
Wprowadzono zalecenia dla zarządów szpitali, żeby stworzyć oddziały specjalistyczne, odizolować na nich pacjentów i skierować część personelu do pracy na nich. Ludzie zaczęli się jednak buntować. Lekarze i pielęgniarki wiedzieli, że choroba jest groźna. Skoro nie było materiałów, środków ochrony, zaleceń jak prowadzić pacjentów, jakie im wykonywać badania, nie chcieli się nimi zajmować narażając własne życie i swoich rodzin. Pielęgniarka opowiadała mi, że z dnia na dzień traciła przyjaciół, odwróciła się od niej rodzina, bo twierdzono, że ma AIDS, że AIDS „roznosi”. Możemy sobie z łatwością wyobrazić, jak to wyglądało, przypominając sobie to, co działo się, kiedy pojawił się COVID-19 i medycy mieli porysowane samochody, a sąsiedzi nie chcieli się z nimi stykać.
Z czasem pojawiły się testy, o dość jeszcze niskiej czułości wobec wirusa, ale były. Obliczono, ile jest przypadków w całym kraju, specjalistycznym oddziałom przypisano pewne względy. Na początku personel chodził w nich w kaloszach i wielkich fartuchach, bo nie miał innych materiałów ochronnych. Pod chorych podkładali ligninę i wszystko dezynfekowali silnymi środkami chemicznymi. Ponieważ nie było żadnego wsparcia systemowego, radzili sobie też domowymi sposobami. Pojawiły się pieniądze, sytuacja się zmieniła. Wiadomo było, że to zjawisko globalne, którego nie da się już powstrzymać i że trzeba wymyślić metodę postępowania z chorymi, leczenie i testowanie.
Do dzisiaj nie ma leku na AIDS, ale przez te czterdzieści lat świadomość ewoluowała tak bardzo, że młode pokolenie, w tym gejów, którzy zaczynają kontakty intymne, nie ma już w sobie takiego lęku jak niegdyś. Seks i miłość nie kojarzą im się ze śmiercią. Mamy leki, mamy PrEP (profilaktyka przedekspozycyjna – przyp. red.), mamy terapie, które pomagają osobom z wirusem urodzić zdrowe dzieci, mamy w końcu wsparcie psychologiczne oraz świadome społeczeństwo. Niebawem ma się pojawić szczepionka na HIV i skuteczne leki na AIDS. Ale to zajęło czterdzieści lat i w dużej mierze jest efektem pracy u podstaw – lekarzy i środowiska LGBT+ – a nie systemu bazującego na lękach i uprzedzeniach.
Rozmawiamy tuż po trzydziestej rocznicy śmierci Freddiego Mercury’ego, który wiele zrobił dla edukacji o tej chorobie na świecie. Mówiło się wtedy, że gdyby udało mu się przeżyć jeszcze półtora roku, otrzymałby skuteczne lekarstwo, co okazało się nieprawdą.
Jakiś czas później pojawiły się terapie uderzeniowe, złożone z wielu środków, które wyniszczały organizm pod innym kątem, ale przedłużały życie. Mercury, ale i francuski filozof Michel Foucault oraz amerykański aktor Rock Hudson, którzy zmarli na AIDS to figury, o których dzisiejsi dwudziestolatkowie często już nie pamiętają. W Polsce też ludzie umierali na tę chorobę, bywało że podawano jako przyczynę śmierci raka, zawał serca, po to, żeby uniknąć stygmatyzacji po śmierci. Gdyby ludzie znali prawdę, baliby się przyjść na czyjś pogrzeb. Chcieli zrozumieć niezrozumiane, ale podchodzili do tego w bardzo okrutny sposób. Niektórzy uważali, że AIDS jest karą boską. Służby nie miały rozterek, wykorzystały ten społeczny nastrój do kontroli totalnej.
”Przewidywano, że choroba, która jak sądzono dotyczy zwłaszcza mężczyzn homoseksualnych, poprzez kontakty z biseksualistami przeniesie się na kobiety, a z nich na mężczyzn heteroseksualnych. Uznano de facto, że AIDS jest niebezpieczne dlatego, że zagraża mężczyznom hetero, czyli tym, którzy trzymają władzę”
Co zawierają teczki sygnowane „Sprawa operacyjnego sprawdzenia kryptonim ‘AIDS’”?
Głównie zawierają rozkazy dowództwa i próby zracjonalizowania oraz logicznego przedstawienia uzasadnienia podejmowanych działań. W teczkach znajdują się też badania, w tym statystyczne i ich interpretacje w odniesieniu do choroby, jej świadomości i źródeł wiedzy na jej temat, również zagranicznych. Trzeci aspekt, który wydaje mi się najbardziej dojmujący, to próba uzasadnienia tego, czym AIDS może być dla państwa. Miałem wrażenie, że wyglądało to jak próba ujęcia tego zjawiska pod kątem tego, co można z tego mieć. Taka ekonomia choroby i strachu.
Nie – co możemy na nim stracić, ale ile zyskać.
Pojawiały się kuriozalne hipotezy, że skoro choroba jest wysoko śmiertelna, to gdyby pojawiła się w wojskach amerykańskich, ich szeregi zostałyby szybko przetrzebione. Traktowano AIDS jak broń biologiczną, myśląc, że wystarczy ją wprowadzić do danej społeczności, żeby ją zdziesiątkować. Ciekawa była też kwestia krwi. We władzach PRL zastanawiano się, czy przypadkiem Amerykanie nie wytworzyli sztucznej krwi, którą przetaczali ofiarom działań zbrojnych i w ten sposób stworzyli wirusa. Były też sugestie, z których wyciągano wnioski, że kto będzie miał monopol na leki, ten będzie miał światową przewagę, trzeba więc szukać technologii ich produkcji.
Mimo wszystko ktoś gdzieś doszedł do rozumu i zdecydował, że człowiek to człowiek i trzeba rozwój tej choroby zatrzymać. Należy podkreślić, że mimo lęku, pracownicy polskich szpitali stanęli na wysokości zadania i zorganizowali pacjentom dobrą opiekę. Członkowie personelu medycznego, którzy pracowali w tamtych czasach, opowiadali mi historie, które teraz brzmią jak science fiction. Zastanawiano się, co robić z krwią pobraną do badań, gdzie ją zlewać, jak utylizować. Co dawać pacjentom do jedzenia? Gdzie prać ich ubrania? Szpitale miały osobne pralnie dla oddziałów HIV-owych. Przez długi czas nie wiedziano, jak sobie radzić z takimi kwestiami i dochodzono do wszystkiego metodami prób i błędów.
Szybko też zorganizowano akcje edukacyjne.
Z jednej strony były akcje informacyjne prowadzone przez ministerstwo zdrowia i rzeczywiście w przychodnich można było zobaczyć ulotki takie, jak te dotyczące chorób przenoszonych drogą płciową. Jeden z pierwszych artykułów na temat AIDS napisał gej, pod pseudonimem Krzysztof T. Darski, w „Polityce” w listopadzie 1985 roku. Zaczyna się od zdania „AIDS dotarł do Polski”. Dzięki tak poczytnemu magazynowi ludzie dowiadują się o istnieniu choroby. Włączają się jeszcze grupy gejowskie, które próbują przekształcić się w większe organizacje. Te próby oczywiście są przez władze torpedowane. Dopiero w latach 90. zaczyna działać Lambda, która angażuje się w edukację na temat HIV i AIDS. W Gdańsku Ryszard Kisiel produkuje broszurki skierowane do środowiska homoseksualnego, między innymi z informacjami na temat wirusa, rozdaje je znajomym i rozsyła pocztą.
Z perspektywy wielu lat, choć to zdanie niepopularne, możemy stwierdzić, że wynikiem edukacji niekoniecznie jest zmiana zachowań. Na każdej paczce papierosów jest napisane, że palenie zabija, ale ludzie palą. Seks to jedna z istotnych potrzeb człowieka, mimo że ludzie wiedzieli, że może być niebezpieczny, nie zrezygnowali z niego. Edukacja jest podstawą, ale wiara, że tylko ona wpłynie na zmianę procesu, jest dość naiwna. Zwłaszcza, jeśli jest to edukacja zideologizowana. Do tego potrzebne jest wsparcie systemowe, polegające nie tylko na informowaniu o zagrożeniu, ale na zapobieganiu mu i pokazywaniu alternatyw, w tym pełnej inkluzji osób LGBT+. Czego w Polsce do dzisiaj nie ma, ponieważ nadal stygmatyzuje się seksualną i płciową nienormatywność. Osoby LGBT+ stanowią zdrową, normalną część społeczeństwa i należy im się to samo prawo, co każdemu innemu obywatelowi. To nie jest kwestia uznania, tylko prawa. I wtedy będzie można zauważyć gwałtowną poprawę sytuacji. Bo ludzie zaczną się wiązać na wyłączność, tworzyć domy, brać wspólne kredyty, wychowywać razem dzieci, czuć się pewnie, nie bać się, rozwijać. Ale w Polsce nie widzi się tej zależności i to jest przykre.
Myślisz, że „Hiacynt” mógłby się powtórzyć?
„Hiacynt” to bomba z opóźnionym zapłonem. Efekt widzimy do dzisiaj. Nie tylko może się wydarzyć, ale to, co się dzieje obecnie, jest efektem „Hiacynta”. Władza bardzo szybko uczy się, jak wykorzystać metody z przeszłości. To, co „Hiacynt” rozpoczął, nie zostało rozliczone. Rok 1990 niczego nie skończył, społeczeństwo skoncentrowało się na czymś innym: posiadaniu, zdobywaniu dóbr, wolności własnej. Ten podskórny lęk, że jestem kimś nieakceptowanym, nadal towarzyszy gejom. W „Hiacyncie” nie chodziło o to, co można homoseksualistom konkretnie zrobić, ale o to, że oni mają się bać, że społeczeństwo ma się bać. Mają twoje dane, wiedzą o tobie wszystko, w każdej chwili mogą po ciebie przyjść. Jesteś w ciągłym oczekiwaniu. Jak w przypadku panoptikonu, o którym pisał Foucault. W wieży tego idealnego więzienia nie musi być strażnika. Wystarczy świadomość, że on tam może być. Wejdzie do twojej głowy i już w tobie będzie. Z „Hiacyntem” było dokładnie tak samo.
Ciekawe jest też to, że w teczkach nie pojawiają się kobiety. Nie dlatego, że nie było lesbijek, ale ponieważ kobiety nie miały władzy, więc w ujęciu systemu nie liczyły się. W świadomości decydentów mężczyźni mają znajomości, pracują, wyjeżdżają za granicę, a kobiety siedzą w domu i wychowują dzieci. Przez lata kobiety dla władzy miały znaczenie tylko w jednym aspekcie: rozrodczości.
Najchętniej kontrolowanej.
Tak. Kontrola to źródło władzy.
Remigiusz Ryziński – absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego. Prace nad doktoratem prowadził w Paryżu u Julii Kristevy. Habilitował się na podstawie rozprawy o współczesnym francuskim feminizmie. Jest profesorem akademickim, stypendystą m.in. rządu francuskiego, Fundacji Schumana, Fundacji Nippon, Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Miasta Stołecznego Warszawy, a także członkiem rady Ośrodka Badań Społecznych nad Seksualnością przy Uniwersytecie Warszawskim. Zajmuje się feminizmem oraz teoriami gender i queer, tłumaczył Sartre’a, Eco i Kristevę. Autor książek reporterskich, m.in. „Foucault w Warszawie”, za którą otrzymał nominację do Nagrody Literackiej Nike. Laureat nagrody Natwest LGBT+ Diamonds 2018 w kategorii „Ambasador osób LGBT+ w życiu publicznym”.
Zobacz także
„Lesbijka u ginekologa jest jak jednorożec, który się urwał z choinki” – czyli LGBT u lekarza
„Osobom LGBT+ potrzebne jest poczucie, że nie są pozostawione same sobie” – mówi Joanna Dukiewicz, współtwórczyni inicjatywy „Terapeuci dla LGBT+”
„Osoby żyjące z HIV nie zawsze wiedzą, że mogą mieć zdrowe potomstwo”
Podoba Ci się ten artykuł?
Powiązane tematy:
Polecamy
Emma D’Arcy: Zdecydowałom się zrobić coming out, aby pokazać młodym osobom, że jest dla nas przestrzeń i jest jej coraz więcej
ONZ bije na alarm: Liczba aktów przemocy wobec kobiet wzrosła o 50 proc.
„Celem było zrobienie serialu, a to, że przy okazji dostałam obraz solidarnego świata, poruszało mnie do głębi”. O „Matkach Pingwinów” opowiada Klara Kochańska-Bajon
Kino, mecz, pójście na ryby pomagają wychodzić z bezdomności. „Droga do normalności to długotrwały proces, bywa bardzo bolesny, ale często też jest uwieńczony sukcesem”
się ten artykuł?