Na wiosnę o śmierci. „Myślenie o końcu, o tym, że jesteśmy wszyscy śmiertelni, paradoksalnie budzi do życia”

– Jesteśmy zabiegani. Może dobrze na chwilę się zatrzymać i żyć? Śmierć wbrew pozorom jest o życiu. Widzę wśród pacjentów, że moment odejścia jest momentem podsumowania. To może być gorzka lekcja, bo być może było zbyt dużo utraconych wiosen, ale może to być także wspaniałe podsumowanie – mówi Anna Jadwisiak, pielęgniarka hospicyjna.
Anna Korytowska: Rozmawiamy wiosną, to dobry czas na rozmowę o śmierci?
Anna Jadwisiak: Wiosna jest idealnym czasem, trudno myśleć o śmierci tylko w określonej porze roku, bo przecież śmierć i życie dotyczą nas całorocznie. Wydaje mi się, że wiosna jest przebudzeniem do życia. A śmierć, myślenie o końcu, o tym, że jesteśmy wszyscy śmiertelni, paradoksalnie budzi do życia. Oczywiście nie w perspektywie lęku i obawie o upływający czas. Uświadomienie sobie, że nie wiemy, ile czasu nam zostało, i że listopada, czyli momentu, w którym więcej myślimy i mówimy o śmierci, możemy nie dożyć, bywa uwalniające. I o to też właśnie chodzi, żeby nie myśleć, co to będzie, jak to się wydarzy, bo to się wydarzy, tylko rozsmakować życie, wiosnę. Może przeżyć ją inaczej niż do tej pory, pełniej. Jesteśmy zabiegani, nim się obejrzymy, będzie czerwiec, może dobrze na chwilę się zatrzymać i żyć? Śmierć wbrew pozorom jest o życiu. Widzę wśród pacjentów, że moment odejścia jest momentem podsumowania. To może być gorzka lekcja, bo być może było zbyt dużo utraconych wiosen, ale może to być także wspaniałe podsumowanie.
Tych wiosen w pełni przeżytych… Wspomniała pani o lęku przed śmiercią, który towarzyszy wielu osobom. Z czego on wynika?
Śmierć sama w sobie powoduje w nas poczucie lęku, dlatego że nie mamy takiej informacji zwrotnej, jak przez nią przejść. To tak, jakbyśmy od nowonarodzonego dziecka chcieli uzyskać informację, jak było podczas porodu. Narodziny i śmierć są bardzo intymnymi wydarzeniami, do których osoby z zewnątrz nie mają dostępu. I wydaje mi się, że to powoduje lęk.
Jako pielęgniarka hospicyjna jestem z pacjentem do ostatnich chwil, jestem po śmierci z jego rodziną, ale moja wiedza na temat śmierci kończy się na pewnym etapie i nie jestem w stanie jego przekroczyć. Drugi lęk bierze się z czasów, w których żyjemy. Z czasów, które hołdują temu, co piękne i estetyczne. Medycyna się rozwija, wydłużamy życie, wydłużamy nasze piękno, naszą młodość. Nie chcemy słyszeć o chorobach, cierpieniach. Tak, jakby niemówienie miało spowodować, że nie nastąpią. Ale jesteśmy śmiertelni i ta świadomości nieuchronności tego faktu powoduje w nas lęk.
Przeczytałam na pani profilu na Instagramie: „Moja codzienność czasami bywa intensywna, momentami w biegu, ale zawsze z misją”. Pamięta pani moment, w którym odkryła tę misję?
Pamiętam doskonale, chociaż kłóciłam się z nią przez kilka lat. W siódmej klasie szkoły podstawowej powiedziałam do mojej mamy, że chciałabym zajmować się osobami starszymi. Wtedy nie umiałam nazwać jeszcze konkretnej roli. Moja mama zapytała wówczas, czy zdaję sobie sprawę, jaka to jest ciężka praca. I później w szkole średniej miałam różne pomysły na siebie. W końcu poszłam na studia pielęgniarskie. Tam miałam ogromne szczęście do mądrych nauczycieli. Wykładowczyni pani Lucyna Boratyn-Dubiel, z niezwykłą czułością mówiła o pacjencie, a jednocześnie była merytoryczna i przygotowana. Bardzo mnie to zainspirowało. Pracowałam potem w różnych jednostkach i miejscach, żeby odkryć, która droga jest moją drogą. W zawodzie pracuję od 19 lat, w hospicjum od dziesięciu. Pamiętam, że kiedy towarzyszyłam swojemu pierwszemu pacjentowi, jego bliscy mieli dla mnie ogromną wdzięczność za ulgę, którą im przyniosłam. A przecież ja tylko weszłam, dałam im swoją uwagę, bliskość i wiedzę. To było takie dla mnie odkrywcze, aż zadziwiające, że potrzeba tylko tyle. Poczułam, że to właśnie jest moja droga.
Na czym polega pani praca w hospicjum?
Wraz z grupą specjalistów medycznych: pielęgniarek, lekarzy, fizjoterapeutów czy psychologów, zajmujemy się pacjentami, zwykle nieuleczalnie chorymi, w ich domu. Jako pielęgniarka pomagam medycznie, ale także, a może przede wszystkim, towarzyszę. Wchodzę w naturalne warunki życia pacjenta. Wchodzę do miejsc, gdzie czasami wszystko się wali. I to pod względem nie tylko choroby, relacji, ale czasami bardzo trudnych warunków lokalowych, życiowych. Czasami jest tak źle, mimo że pozornie mamy złote klamki i marmury.
Dni z pacjentami są bardzo intensywne. Trzeba sobie też powiedzieć, że to nie zawsze jest łatwa droga. Ale ta podróż od człowieka do człowieka, od jego historii i kontekstu rodzinnego niezwykle mnie buduje. Z każdym rokiem, kiedy poznaję coraz więcej ludzi, historii, trudnych, radosnych, mam coraz więcej wdzięczności do życia i do roli, którą pełnię. Zwykło się kojarzyć, że hospicjum to umieranie i śmierć. Tymczasem w hospicjum chodzi o życie. O dobre ostatnie dni, godne odejście. Życie pełne jakości, bliskości z rodziną. To moment, żeby człowiek, który odchodzi, poczuł się ważny, czasami po raz pierwszy w życiu.
”Pamiętam, że kiedy towarzyszyłam swojemu pierwszemu pacjentowi, jego bliscy mieli dla mnie ogromną wdzięczność za ulgę, którą im przyniosłam. A przecież ja tylko weszłam, dałam im swoją uwagę, bliskość i wiedzę”
To też moment na szczere rozmowy, pogodzenie się?
Spotykam rodziny, które są poranione, tak poblokowane, że nie potrafią ze sobą rozmawiać. Staram się pokazać, że można inaczej. Bardzo miło się obserwuje, kiedy coś się zmienia, że puszczają emocje, że garda opada i dłoń się otwiera. To są czasami bardzo drobne gesty, ale mają ogromne znaczenie. Potem dostaję zwrotne informacje od rodzin, że gdyby nie nasze hospicjum, to nie wiedzą, jak przeszliby ten czas. Bo choruje nie tylko pacjent, a cała rodzina. Z tym, że życie się nie zatrzymuje. A ponieważ chorują coraz młodsze osoby, młode matki, młodzi ojcowie, często ze zobowiązaniami finansowymi, to trudno nam, medykom skupić się tylko na medycznych czynnościach w takiej sytuacji, i to jest też wyzwanie. Przy naszym hospicjum funkcjonuje Fundacja Wsparcia Pacjentów Hospicyjnych i ich Rodzin Vita Res. Staramy się otoczyć opieką całe rodziny tak, jak to tylko możliwe.
Bywa trudno?
Oj tak, bywa czasami trudno. Sama liczba telefonów od pacjentów czy rodzin w ciągu dnia, wizyty domowe, obowiązki administracyjne czy prośby innych o poradę, wsparcie. Ludzie dzwoniąc, mają zaufanie, a ja nie chcę ich zawieść.
Uważam, i mówię to z perspektywy 10 lat, że jestem wyposażona w naturalne dary i talenty, które są̨ oparte na doświadczeniu medycznym, praktycznym. To mi pozwala twardo stąpać po ziemi, ale nie jestem wolna od przeciążenia psychicznego czy emocjonalnego. Przez lata wydawało mi się, że sobie świetnie z tym radzę. Niestety zajadałam emocje. To jest błędna droga.
Dzisiaj z większą troską i uważnością podchodzę do siebie. I dlatego też jeszcze więcej o tym mówię opiekunom czy rodzinom, że brak troski o siebie spowoduje, że za chwilę nie pomożemy nikomu. Ani sobie, ani choremu. Towarzyszenie jest przywilejem, ale to jest też trudna i bardzo wymagająca droga. Trzeba mieć poukładany swój system wartości i swoje podejście do życia, do śmierci, do cierpienia. Świadomość, że nie wszystkim będę mogła pomóc, powoduje, że ściągam niejako z siebie poczucie odpowiedzialności. Fizycznie też bywa trudno, ale mam sposoby, jak sobie z tym radzić.
Czego uczy panią towarzyszenie?
Że najcenniejsze, co mamy od urodzenia, to bliskość. Troska o relacje, o codzienność, o gest, przytulenie, miłe słowo – to nasze główne zadanie na życie. To pomaga nam przejść też przez trudne chwile. Zabiegam o to, żeby w moim życiu było jak najwięcej bliskości i uważności. Obcowanie z chorobą i ze śmiercią uczy i otwiera na życie. Druga lekcja jest taka, że każdy może być wsparciem dla drugiego człowieka, pod warunkiem, że czuje się gotowy. Wszystko bierze się z poziomu serca, wszystkiego innego można się nauczyć. Jeżeli nie ma gotowości, to wtedy nawet jeżeli posiadamy wiedzę czy umiejętności, nie będziemy w stanie być dla kogoś w chwilach trudnych. Stąd też wielu przyjaciół, znajomych odchodzi w kryzysowych momentach, bo nie wiedzą, jak sobie poradzić. Choroba weryfikuje relacje. Moje przyjaciółki, mąż czy starszy syn doskonale wiedzą, jak się mają zachować, gdybym zachorowała. Mam nadzieję, że dożyję w zdrowiu później starości, ale są różne scenariusze. Czasami obśmianie tematu zdejmuje z niego ciężar.
”W hospicjum chodzi o życie. O dobre ostatnie dni, godne odejście. Życie pełne jakości, bliskości z rodziną. To moment, żeby człowiek, który odchodzi, poczuł się ważny, czasami po raz pierwszy w życiu”
Obśmianie i rozmowa?
Tak, właśnie o to chodzi, że my czasami boimy się rozmowy albo ją spłycamy. Warto stanąć jednak na tym grząskim gruncie. Wtedy zwykle coś pęka i pojawia się szansa na to, żeby przejść rozmowę̨. Czasami nie da się jej dokończyć od razu, bo pojawią się łzy czy inne emocje. Ale brak rozmowy powoduje, że nie mamy szans poznać tak naprawdę człowieka, jego pragnień, lęków. Ja mogę zbadać pacjenta, wykonać szereg różnych badań, ale nie poznam jego pragnień i lęków, jeżeli z nimi nie porozmawiam.
Jak zacząć taką rozmowę̨?
Mam różne sposoby w zależności od tego, z kim rozmawiam. Wydaje mi się, że warto czasami zacząć ją trochę z zaskoczenia. W najmniej oczekiwanych momentach zainicjować temat. Czasami wplatam do rozmowy wątek, że chciałabym, żeby na moim pogrzebie oprócz modlitwy i wszystkich innych ważnych dla mnie duchowych aspektów, była muzyka, ale koniecznie świetnej jakości, a nie żeby głośnik trzeszczał. I zwykle wtedy pojawia się śmiech i przestrzeń na dalszą rozmowę. Ale bywa i tak, że ktoś stawia granicę, nie ma w sobie gotowości na pójście dalej. Najlepiej zacząć prosto. Czy czegoś się boisz? Czy boisz się śmierci? Czy boisz się choroby? Jak wyobrażasz sobie swoją starość? Może wyniknąć z tego rozmowa o końcu, ale też ogólnie o życiu.
”Śmierć sama w sobie powoduje w nas poczucie lęku, dlatego że nie mamy takiej informacji zwrotnej, jak przez nią przejść”
Jak jeszcze można oswoić śmierć?
Przychodzi moment, kiedy to się musi wydarzyć, i on zawsze zaskoczy. Myślę, że dobre przygotowanie do śmierci, oswajanie śmierci, to dobre życie. To życie w harmonii, w poczuciu, że naprawdę̨ robię̨ to, co mogę, że wykorzystuję czas. Ale nie gonię. Pacjenci czasami żałują, że chcieli coś zrobić, a nie mieli odwagi. Na przykład nie nauczyli się jeździć na rolkach. Miałam taką pacjentkę, która mówiła, że nigdy nie było dobrego momentu. A potem przyszła choroba i żałowała, że się nie udało. Pacjenci bardzo często żałują straconych chwil. Że za mało czasu spędzali z rodziną. Ich informacja zwrotna jest bardzo prosta: żyj i ciesz się każdą chwilą. Nie staraj się za wszelką cenę wybiegać do przodu i myśleć, co się wydarzy.
Wspomina pani o osobach, którym towarzyszy. Pamięta pani każdą?
Prawie każdą. Czasami bardziej szczegółowo, z problemami rodzinnymi, a czasami mniej. Pamiętam rozmowy, wzruszenia. Są rodziny, z którymi od lat mam serdeczny i życzliwy kontakt, pomimo tego, że ich bliscy odeszli dawno temu. Wiem, że zostawiam trwały ślad w ich pamięci. I dla mnie to jest największa satysfakcja, jeżeli to jest dobry ślad.
To, kim jesteśmy, nie zapisuje się ani w naszych pieczątkach, ani dyplomatach, ani certyfikatach, ani w jakichś zasługach, ale właśnie w pamięci tych, z którymi przychodzi nam w życiu pracować i żyć.
Praca daje pani satysfakcję, wzruszenie. Co jeszcze daje?
Poczucie spełnienia, poczucie wyróżnienia. Mi się podoba, że ja wchodzę w obszary, w które nie każdy może wejść. Nie każdy ma taką gotowość, a ja ją mam. Nie zamieniłabym tej pracy na żadną inną. Praca daje mi też możliwość uwrażliwiania na potrzeby innych ludzi i uważności, która kiedyś naturalnie występowała w rodzinach wielopokoleniowych. Teraz wiele osób jest samotnych. To praca, która daje wiele możliwości, ale trzeba mieć na nią plan.
Zobacz także

„Zastanawiam się, jak bardzo trzeba nam ufać, żeby wziąć do domu dziecko, które umrze”. Rozmowa z Tisą Żawrocką-Kwiatkowską, założycielką i prezeską zarządu Fundacji Gajusz

„Nie ma leku na brak kogoś, kogo się kocha”. Ich bliscy popełnili samobójstwo, oni muszą żyć dalej

29-letnia Zoraya ter Beek nie żyje. Holenderka poddała się legalnej eutanazji, mimo że fizycznie była zdrowa
Polecamy

Czym jest japońskie amae i dlaczego wielka szkoda, że my, Polacy, nie umiemy tak mówić o swoich uczuciach?

Cate Blanchett ma tylko jedno zdjęcie ze ślubu. „Jest niewyraźne, ale dzięki niemu naprawdę pamiętam tę noc”

Zapadł wyrok ws. lekarzy po śmierci 30-letniej Izabeli z Pszczyny. „Zlekceważyli podstawowe przepisy”

„Klasyczny narcyzm”, „Od razu widać, że ma borderline”. W sieci wysyp domorosłych diagnostów. Psycholożka tłumaczy, skąd w nas ta potrzeba
się ten artykuł?