Przejdź do treści

Chwyć za mopa, nie zabijaj, nie wierz w cuda. 10 przykazań polskich neurochirurgów

Marianna Fijewska / fot. Marek Szczepański
Podoba Ci
się ten artykuł?

Neurochirurdzy razem z kardiochirurgami zajmują szczyt lekarskiej piramidy. Pacjenci nazywają ich bogami, a profesja, którą wykonują, kojarzy się raczej z cudami niż rzemiosłem. Przez ostatnie pół roku, przygotowując książkę „Neurochirurdzy. Sekrety polskich wszechmogących”, rozmawiałam z neurochirurgami o ich pracy, życiu, trudach i nadziejach. Z naszych wywiadów wyłonił się portret niezwykle daleki od tego stereotypowego. Zamiast nadętych profesorów, zobaczyłam ludzi pełnych pasji i pokory, którzy za ratowanie ludzkiego życia niejednokrotnie płacą wysoką cenę.

Dźwigaj porażki

Doktor Nikodem nie tak dawno minął trzydziestkę, mimo krótkiego stażu pracy to właśnie on opowiada mi historię, której długo nie mogę zapomnieć: szpital publiczny, długa i skomplikowana operacja tętniaka, na szczęście zakończona sukcesem. Pacjent wybudza się i dochodzi do siebie, a Nikodem z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku wraca do domu. Nazajutrz wyjeżdża z żoną nad morze, ale myślami wciąż jest w szpitalu. Przed zaśnięciem dzwoni do dyżurnego, by zapytać o stan pacjenta. „Wszystko w porządku!” – słyszy. Kładzie się spać, nad ranem, gdy jest już na lotnisku, dziwne przeczucie każe mu wykonać kolejny telefon do szpitala. Tym razem słyszy: „Zsunął się klips, nie mogliśmy nic zrobić, pacjent nie żyje” (operacja tętniaka polega na zaklipsowaniu zmiany — przyp. red.). Doktor Nikodem wsiada do samolotu, choć najchętniej zapadłby się pod ziemię. Przez cały urlop myśli o tym, co zrobił źle. Patrząc w morze, po raz setny zadaje sobie pytanie, czy gdyby wykonał tę operację lepiej, pacjent wciąż by żył?

Urazy i zmiany neurologiczne wiążą się z wysoką śmiertelnością, a co za tym idzie – w zawód neurochirurgia wpisane jest obcowanie ze śmiercią, tak samo jak ból pleców w zawód fryzjera. Historia Nikodema uświadomiła mi niewyobrażalny ciężar, z jakim muszą borykać się lekarze jego specjalizacji.

Nie bądź nadęty, chwyć za mopa

Choć wśród moich rozmówców nie ma nadętych neurochirurgów, nie oznacza, że nie ma ich w ogóle. Przekonałam się o tym na własnej skórze, prosząc jednego z bardzo znanych polskich profesorów o udzielenie wywiadu. Trwał wówczas szczyt jesiennej fali pandemii, a ja (mając w domu dwumiesięczne dziecko), poprosiłam o wywiad w formie zdalnej.

Odpowiedź dostałam już po kilku minutach i gdyby maile mogły krzyczeć, ten krzyczałby z pewnością. Profesor napisał, że wykonuję śmieszną i nieprofesjonalną pracę, a moje umiejętności dziennikarskie znajdują się gdzieś na poziomie najtańszego brukowca, skoro komuś takiemu jak on proponuję wywiad w wersji zdalnej. Mimo mojej natychmiastowej odpowiedzi zamykającej dalszą dyskusję („Ze smutkiem przyjmuję pana odmowę”) profesor napisał do mnie jeszcze wiele maili o tym, jak bardzo jest oburzony moim zachowaniem, dyskutując de facto sam ze sobą.

Było to niezwykle nieprzyjemne doświadczenie, dzięki któremu lepiej rozumiałam, o czym mówią moi rozmówcy, opisując zachowania niektórych kolegów i koleżanek z pracy. Lepiej rozumiałam też opowieść doktora Marcina – polskiego neurochirurga, który od wielu lat pracuje w brytyjskiej klinice. Gdy jako młody lekarz po raz pierwszy wyjechał na staż do Anglii, był świadkiem sytuacji, która wprawiła go w osłupienie. Zobaczył bowiem profesora cieszącego się światowym autorytetem, autora pionierskich metod i podręczników chirurgicznych, który po skończonej operacji, by pomóc salowym szybciej przygotować blok operacyjny na przyjęcie kolejnego pacjenta, chwycił za mopa i zmył podłogę. Zdaniem doktora Marcina, zobaczenie podobnego obrazka – wybitnego profesora z mopem w dłoni – w Polsce byłoby mało prawdopodobne.

Nie zabijaj

Doktor Marcin, o którym mowa w poprzednim akapicie, poprosił mnie, bym zatytułowała nasz wywiad właśnie: „Nie zabijaj”, gdyż jego zdaniem powinno być to najważniejsze przykazanie wszystkich neurochirurgów. Dla mojego rozmówcy te dwa słowa mieszczą w sobie znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać – z jednej strony zawierają oczywistą zasadę wynikającą z Przysięgi Hipokratesa, z drugiej dotyczą także niezabijania godności pacjenta.

Zdaniem doktora Marcina polski system ochrony zdrowia zakłada ratowanie ludzkiego życia za wszelką cenę, nawet gdy to życie już się skończyło. Widać to zwłaszcza na oddziałach neurochirurgicznych, gdzie lekarze zmuszeni są do operowania osób z tak ciężkimi urazami mózgu, że nawet jeśli osoby te będą znów samodzielnie oddychać, czeka je pełne cierpienia wegetowanie, a nie życie. Podobne refleksje wysnuwało wielu moich rozmówców, marszcząc czoło lub zaciskając powieki na wspomnienia operacji, które musieli wykonywać nie z rozsądku, ale z konieczności. Jeden z lekarzy „off the record” powiedział mi nawet takie zdanie: „Jest tylu pacjentów, którym powinniśmy dać odejść w spokoju, zamiast bezsensownie ich operować! Bo po co? Po to, żeby umierali przez następne miesiące lub lata, krztusząc się pierogami, którymi od święta karmi ich rodzina?”.

Nie wierz w cuda

Wielu neurochirurgów, z którymi rozmawiałam, to osoby mocno wierzące i religijne, zdecydowana większość mówiła jednak stanowczo, że w medycynie cudów nie ma, a to, co potocznie cudami nazywamy, to po prostu anomalie, które muszą mieć swoje uzasadnienie w nieodkrytym przez lekarzy czynniku medycznym bądź niemedycznym. Najważniejszym czynnikiem niemedycznym mającym ogromny wpływ na przebieg leczenia pacjenta jest tzw. wola życia. To właśnie wewnętrzna determinacja warunkowana często miłością do bliskich jest w stanie przesądzić o wyniku nawet najtrudniejszej walki o zdrowie. Najbardziej dla mnie osobiście przekonujące wyjaśnienie tego, dlaczego neurochirurdzy wolą nie mówić o „cudach”, przytoczyła bydgoska neurochirurg, doktor Jowita.

Najważniejszym czynnikiem niemedycznym mającym ogromny wpływ na przebieg leczenia pacjenta jest tzw. wola życia. To właśnie wewnętrzna determinacja warunkowana często miłością do bliskich jest w stanie przesądzić o wyniku nawet najtrudniejszej walki o zdrowie

Opowiedziała ona dwie historie – pierwsza wydarzyła się kilka miesięcy temu. Matka wraz z półrocznym dzieckiem uciekała z objętej wojną Ukrainy. Na polskiej autostradzie zdarzył się wypadek – dziecko, które nie było odpowiednio zapięte, wypadło z fotelika na drogę, doznając rozległego urazu mózgu. Doktor Jowita zoperowała dziecko, które następnie trafiło na OIOM. Ku zdumieniu całego personelu, dziecko ustabilizowało się i aktualnie przechodzi rehabilitację, by wrócić do pełnego zdrowia. Druga historia dotyczyła 60-letniej kobiety z niezłośliwym, łagodnym guzem mózgu. Kobieta musiała przejść operację, ale jej życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. Mimo to nieustannie powtarzała, że już z tego szpitala nie wyjdzie, ponieważ wkrótce umrze. Cały personel zapewniał ją: „Nic pani nie będzie!”, ale ona uparcie twierdziła, że czeka ją śmierć. Operacja przeszła pomyślnie i gdy kobieta dochodziła do siebie, nagle doszło do niewytłumaczalnego zatrzymania krążenia. Zmarła, choć nikt nie wiedział dlaczego. Sekcja zwłok również nie wykazała zawału, zatorowości płucnej, ani żadnej innej przyczyny. „Jej śmierć stanowiła dla nas nie mniejsze zaskoczenie niż przeżycie tego malutkiego dziecka. Czy w związku z tym mamy nazywać to cudem?” – zapytała doktor Jowita.

Bądź życzliwy

Uśmiech i życzliwość to w rękach polskiego lekarza czasem skuteczniejsze narzędzie niż skalpel. Dlaczego? Bo polski pacjent cierpi na deficyt uwagi i zrozumienia ze strony lekarzy. Właśnie dlatego, zdaniem wielu moich rozmówców, pierwszy kontakt z pacjentem bądź rodziną pacjenta tak często przebiega w „wojennej” atmosferze.

„Pierwszy kontakt jest najgorszy. Pacjenci są opryskliwi, krzyczą i powiem pani szczerze, że im się nie dziwę. Bywa, że mają za sobą bardzo przykre doświadczenia” – mówi jedna z neurochirurżek, konsultująca pacjentów w klinice. „Niektórzy byli przerzucani od lekarza do lekarza, nikt się nad nimi nie pochylił, nie porozmawiał z nimi, nie wytłumaczył, co właściwie im dolega. Spotykając się ze mną, byli, przekonani, że czeka ich to samo” – tłumaczy.

Z kolei doktor Marcin, który po kilku latach pracy w polskich szpitalach postanowił wyjechać do Wielkiej Brytanii, uważa, że podejście pacjenta do lekarza i lekarza do pacjenta znacznie różni system zachodni od systemu polskiego. Neurochirurg w swojej aktualnej pracy obserwuje wzajemny szacunek i zaufanie. Jak twierdzi, pacjent i lekarz grają do jednej bramki nawet wtedy, gdy nie wszystko układa się pomyślnie: „Miałem pacjentkę, u której po operacji pojawił się niedowład. Ona doskonale wiedziała, że to powikłanie może się pojawić. Nie miała do mnie pretensji, nie mówiła, że spaprałem robotę, ani nie chciała mnie zaskarżyć. Byłem z nią i pomagałem również formalnie. Choć musiała przejść na wcześniejszą emeryturę, jest wdzięczna, że jej nie porzuciłem i przyjąłem odpowiedzialność za niepowodzenie” – podsumowuje lekarz.

Miej czas i uwagę dla pacjenta

Biurokracja, brak zabezpieczenia personalnego i presja czasu narzucona przez szpitalne władze, to chyba największe problemy zgłaszane przez zdecydowaną większość moich rozmówców. Wciąż mam przed oczami przerażające obrazy powstałe w mojej wyobraźni podczas przeprowadzania wywiadów: młody lekarz z warszawskiego szpitala, jeszcze w trakcie szkolenia, a już zostawiony zupełnie sam na oddziale neurochirurgicznym, starsza kobieta jako jedyny neurochirurg w szpitalu okręgowym, lekarz z dwuletnim stażem pozostawiony sam sobie w dużym miejskim szpitalu, bez możliwości choćby konsultacji z innym neurochirurgiem – wszystkie te osoby podczas dyżuru musiały nie tylko opiekować się pacjentami z neurochirurgii oraz konsultować pacjentów z neurologii, ale także być gotowym na to, że w każdej chwili na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym pojawi się osoba na granicy życia i śmierci, wymagająca natychmiastowej operacji.

A co, jeśli w jednej chwili pojawią się dwie takie osoby? Co, jeśli będą akurat w trakcie innej operacji? To oni muszą podejmować decyzję, kogo uratują najpierw i czyje życie jest priorytetem. To tragiczne wybory, przed którymi nie powinien być postawiony żaden człowiek.

Podczas przeprowadzania wywiadów z neurochirurgami prezentującymi różne pokolenia, zauważyłam, że największa rozbieżność między nimi dotyczy zupełnie innego podejścia do pracy. Młodzi częściej traktują neurochirurgię jak pracę – bardzo angażującą, niezwykle ciekawą – ale jednak pracę, podczas gdy starsi profesorowie, pionierzy polskiej neurochirurgii mówią o niej jak o życiowej misji

Współpracuj

Jednym z bohaterów mojej książki jest doktor Łukasz, który po wybuchu wojny w Ukrainie został poproszony o pomoc w kijowskim szpitalu wojskowym. Nie wahał się długo. Po pomyślnej weryfikacji przeprowadzonej przez wywiad ukraiński dołączył do zespołu lekarzy zabiegowych operujących rannych żołnierzy. Wśród personelu medycznego był jedynym Polakiem i jedyną osobą, która nie mówiła ani po ukraińsku, ani po rosyjsku. Mimo to nawet przez chwilę nie odczuł, by bariera językowa stanowiła jakiś problem. „Dogadujemy się, bo chcemy się dogadać. Prawdę mówiąc, jeszcze w żadnym zespole nie było mi tak dobrze” – mówił. Zdaniem wielu moich rozmówców polskimi lekarzami zbyt często kieruje chęć dogryzienia kolegom, zamiast dobro pacjenta. Widać to szczególnie w zespołach, w których współpracować muszą młodzi neurochirurdzy ze starszymi profesorami. Ci drudzy zarzucają tym pierwszym bezczelną roszczeniowość, a ci pierwsi mszczenie się za to, że oni chcą i potrafią walczyć o swoje prawa pracownicze i godne zarobki.

Choć zarówno młodsi, jak i starsi lekarze niechętnie zgłębiali ten wątek, udało mi się dowiedzieć, że wspomniane „mszczenie się” w środowisku neurochirurgicznym przybiera zwykle formę odsuwania młodych od najciekawszych zabiegów i delegowania do powtarzalnych, błahych czynności bądź (co przerażające) układania grafiku w taki sposób, by młody człowiek zapomniał, jak się nazywa. „Zemsty grafikowe są najpopularniejsze” – mówiła mi jedna z lekarek. „Starszy lekarz układa młodszemu grafik na wykończenie – praca do nocy, a później od szóstej rano i koniecznie w święta oraz weekendy, młody gada na starszego za plecami i nakręca się spirala niezrozumienia i nienawiści, a o pacjencie nikt nie myśli”.

Walcz o pacjenta

Podczas przeprowadzania wywiadów z neurochirurgami prezentującymi różne pokolenia, zauważyłam, że największa rozbieżność między nimi dotyczy zupełnie innego podejścia do pracy. Młodzi częściej traktują neurochirurgię jak pracę – bardzo angażującą, niezwykle ciekawą – ale jednak pracę, podczas gdy starsi profesorowie, pionierzy polskiej neurochirurgii, mówią o niej jak o życiowej misji. Być może właśnie ta różnica odpowiada za konflikty opisane w poprzednim akapicie, a być może nie, ponieważ nawet w gronie moich rozmówców znalazł się człowiek kompletnie tej tezie przeczący.

Profesor Paweł należy do grona wrocławskich neurochirurgów i zajmuje wśród nich wysoką pozycję. Jest młody, lecz w swoim życiu zawodowym dokonał wielkich rzeczy, m.in. zoperował pana Darka – pierwszego na świecie człowieka, który wstał na nogi mimo całkowitego przerwania rdzenia kręgowego. Pan Darek lata temu został zaatakowany nożem przez byłego męża swojej partnerki, a jego rdzeń został przecięty. Mężczyzna trafił na wózek inwalidzki, pozbawiony nadziei, że jeszcze kiedyś odzyska sprawność. Aż do momentu, w którym trafił do gabinetu profesora Pawła.

Okazało się, że wrocławski lekarz we współpracy z brytyjskimi naukowcami opracowuje metodę leczenia przerwanego rdzenia poprzez wszczepianie komórek gleju węchowego (komórki te znajdują się w nosie oraz mózgu człowieka i odpowiadają za doznania węchowe). Pan Darek okazał się pacjentem idealnym – nie dość, że wykazywał wielką wolę walki o swoją sprawność, to jego rdzeń uszkodzony był w sposób, który dawał nadzieję na pomyślny przeszczep. Operację przeprowadzono w 2012 roku, a w 2014, gdy pan Darek odzyskał czucie w nogach i częściową sprawność, ogłoszono wielki sukces, o którym natychmiast usłyszano na całym świecie.

Wdzięczni pacjenci, bądź ich rodziny, zamieszczają długie listy z podziękowaniami za uratowane życie, wychwalając przy tym skrupulatność, zaangażowanie i niezwykły talent swoich lekarzy. Gdy pytałam moich rozmówców, jakie to uczucie – czytać lub słyszeć takie słowa – każdy z nich lekko się peszył, odpowiadając zwykle, że nie wolno „odlecieć” i że pokora to cecha każdego dobrego neurochirurga

Odważ się

Profesor Paweł w rozmowie ze mną zaznaczył, że niewielu lekarzy neurochirurgów jest gotowych na przeprowadzanie eksperymentalnych operacji. „Każdy taki zabieg wiąże się z ryzykiem wyjścia poza schemat codziennej pracy i obowiązkiem spełniania szeregu absurdów biurokratycznych. Nikomu się nie chce” – powiedział. Trudy związane z przeprowadzaniem innowacyjnych operacji przedstawił mi inny rozmówca, profesor Marek, uznawany za pioniera polskiej psychoneurochirurgii. Każda z wykonywanych przez niego operacji pacjentów cierpiących na zaburzenia psychiczne wymagała skrupulatnego uzasadnienia i zgody tzw. komisji bioetycznej złożonej w niezależnych lekarzy opiniujących w sprawie operacji eksperymentalnych. To właśnie profesor Marek jako pierwszy zoperował pacjenta cierpiącego na lekooporną depresję poprzez wszczepienie elektrody stymulującej do znajdującego się w mózgu nerwu błędnego, dzięki czemu organizm pacjenta zwiększył produkcję serotoniny. Później profesor zoperował m.in. 26-latkę z napadami autoagresji, tak silnymi, że niemal śmiertelnymi, 19-latkę, odczuwającą patologiczny głód (w dzieciństwie uszkodzono jej ośrodek sytości) oraz mężczyznę po 30-stce z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi polegającymi na nieustannym planowaniu swojego życia co do minuty. Historia każdej z tych osób znajduje się w książce i – dzięki odwadze profesora – każda z nich kończy się happy endem.

Nie udawaj Boga

Z uwagi na niezwykłe osiągnięcia profesor Marek nazywany jest przez swoich pacjentów „lekarzem od cudów”, choć, jak zaznaczał, bardzo tego określenia nie lubi. Gdy zapytałam, dlaczego, odpowiedział: „Uwierzenie w to, że ma się takie (boskie — przyp. red.) możliwości, to jedno z największych zagrożeń naszego zawodu. Zwłaszcza że pacjenci bardzo często wynoszą nas pod niebiosa.” To prawda: gdyby uwierzyć w opinie zamieszczane przez pacjentów w internecie na temat większości moich rozmówców, należałoby uznać, że mają oni boskie możliwości.

Wdzięczni pacjenci, bądź ich rodziny, zamieszczają długie listy z podziękowaniami za uratowane życie, wychwalając przy tym skrupulatność, zaangażowanie i niezwykły talent swoich lekarzy. Gdy pytałam moich rozmówców, jakie to uczucie – czytać lub słyszeć takie słowa – każdy z nich lekko się peszył, odpowiadając zwykle, że nie wolno „odlecieć” i że pokora to cecha każdego dobrego neurochirurga. Odpowiedź, którą zapamiętałam najbardziej i która stała się dla mnie niejako mottem całej książki, padła z ust profesora Marka: „Jedna nieudana operacja i kubeł zimnej wody ląduje na mojej głowie. Człowiek pełen ran i świadomy swoich ograniczonych możliwości – bo życie ludzkie jest krótkie, kruche i pełne bólu, a my próbujemy to trochę zmienić – to jest właściwy obraz neurochirurga, a nie obraz pysznego lekarza, który czuje się pewnie i bezpiecznie, za każdym razem, gdy operuje. Zresztą do takiego lekarza lepiej byłoby nie trafić.”

 


Marianna Fijewska – absolwentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Autorka książki „Tajemnice Pielęgniarek. Prawda i uprzedzenia” będącej dogłębnym reportażem na temat rzeczywistości szpitalnych korytarzy oraz „Neurochirurdzy. Sekrety polskich wszechmogących”. Pracowała m.in. dla dziennika Metro Cafe i Wirtualnej Polski. Na stałe współpracuje też z Hello Zdrowie. Aktualnie związana z Ośrodkiem Pomocy i Edukacji Psychologicznej INTRA. Specjalizuje się w tematach społecznych.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?