Kobieca historia sportu: Karolina Kocięcka, zwana Latającą Diablicą, była pierwszą polską kolarką wyczynową
Kiedy w 1900 roku wyruszyła na wystawę światową do Paryża, na trasie ustawiały się tłumy gapiów. Nic dziwnego, widok kobiety na rowerze był równie sensacyjny, jak zobaczenie kosmity. Niezrażona tym, odbyła jeszcze wiele spektakularnych wypraw. „Najpierw była konsternacja, zdumienie, ale później radość i pochwały. A mnie to tylko podbudowało na duchu, zaczynałam marzyć o nowych występach. Rower i szosa były dla mnie wszystkim” – mówiła Karolina Kocięcka. Oto jej historia!
Ruszamy z nowym, sobotnim cyklem – o tych, które były pierwsze. Tym razem jednak nie pierwsze w nauce, medycynie, czy polityce – tylko pierwsze na mecie i pierwsze na podium. Kobiety w sporcie wcale nie miały łatwiej niż te, które przełamywały bariery braku równouprawnienia w innych dziedzinach życia. A ich historie to niejednokrotnie gotowy materiał nie tylko na artykuł, ale i na książkę.
Miała kilka lat, kiedy w jej rodzinnej Warszawie pojawiły się welocypedy. Choć projektanci pracowali nad udoskonaleniem pojazdu na dwóch kołach napędzanego siłą mięśni kierowcy już od paru dekad, dopiero w 1885 roku John Kemp Starley pokazał światu maszynę, która miała dwa równej wielkości koła z gumowymi oponami, łańcuch i kierownicę. Nazwał ją Rover Safety Bicycle słusznie przewidując, że będzie służyła do wędrówek, a nie spacerów. Już rok później rowery były w Warszawie na tyle popularne, że do Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów zapisało się ponad 700 osób!
Na Dynasach nie tylko uczono jazdy na rowerze, ale przede wszystkim organizowano zawody kolarskie. To właśnie wyścigi zafascynowały urodzoną w 1875 roku i wychowaną przez braci warszawiankę. Kilkunastoletnia Karolina z zachwytem oglądała wyczyny rowerowe i podziwiała cyklistów. W latach 80. XIX wieku przynależność do Towarzystwa Cyklistów nie tylko należała do dobrego tonu, ale aktywność rowerowa była modna i zalecana przez lekarzy i higienistów: „Jazda na rowerze jest ćwiczeniem zdrowem i pożytecznem, jak rzadko które ćwiczenie fizyczne; dostatecznym chyba dowodem tego jest rozwój tego sportu we wszystkich krajach cywilizacyjnych i we wszystkich warstwach społecznych” – pisały postępowe warszawskie gazety.
Kiedy jednak w 1894 roku Karolina Kocięcka po raz pierwszy odważyła się stanąć na torze wyścigowym, patrzono na nią najpierw z politowaniem, a później z rosnącym zachwytem, bo ku zdziwieniu widzów bez specjalnego wysiłku pokonała cały męski peleton. Był to początek jej sportowej kariery.
W „Gazecie Polskiej” z sierpnia 1897 roku pozostała wzmianka o jej pierwszym rowerowym sukcesie: „W Jabłonnie odbyły się wyścigi cyklistek na dystansie 25 wiorst. Do startu stanęło 7 amatorek. Pierwszą u mety była p. Kocięcka, która przestrzeń tę przejechała w godzin 1, minut 1, sekund 15. Wyścigom asystowało liczne grono ciekawych”. W udzielonym 40 lat później wywiadzie zawodniczka opisała swoje pierwsze zawody nieco inaczej: „Oczywiście na starcie, jak zwykle, mieli stanąć wyłącznie mężczyźni. Zaprotestowałam, prosząc, aby w wyścigu mogły startować również kobiety […] Jeszcze raz w dobitny sposób wypowiedziałam swój pogląd, że panowie nie powinni ze sportu wykluczać kobiet, a po prostu stworzyć im warunki do jego uprawiania. Usłyszałam wtedy, że jestem właściwie jeszcze dzieckiem, a nie kobietą, ale ostatecznie zgodzili się” – wspominała.
Jak dodał tygodnik „Cyklista”, „nowa rekordsmanka uprawia sport kołowy z wielkim zamiłowaniem już od lat czerech i włada rowerem z zadziwiającą precyzją, a jazda jej, w jakimkolwiek tempie prowadzona, sprawia wrażenie swobody i pewności prawie męzkiej”. Jak dodano w tym samym artykule, był to pierwszy wyścig kolarski kobiet w Królestwie Polskim, a zwyciężczyni, oprócz odznaki od organizatorów, otrzymała także pierścionek z szafirem i dwoma brylantami. Nie omieszkano także, opisując zawodniczkę, zauważyć, że: „panna K. jeździ zawsze w kostiumie racjonalnym, nie nosi gorsetu, z wyjątkiem w krótkich wycieczkach i posługuje się maszyną męzką”. „Kostium racjonalny” to, zgodnie z ówczesną modą, nie suknia, ale specjalny strój z bufiastymi spodniami u dołu. Widok dżokejki w spodniach wywoływał wówczas oburzenie, widok kobiety bez gorsetu – tym bardziej.
Na zwycięstwo w Jabłonnej Karolina Kocięcka pracowała przez cztery lata, wywołując nieustanne zgorszenie na warszawskich salonach i ulicach. Były to czasy, kiedy kobieta przebrana w męski kostium sportowy i w dżokejce na głowie była uważana za skandalistkę. Pokazywano ją palcami, przestrzegano przed nią dorastające dziewczęta, wmawiając im, że jazda rowerem jest źródłem wszelkich chorób – od utraty płodności po histerię wartą leczenia w zamkniętym zakładzie. Czynne uprawianie sportu przez kobiety burzyło wówczas tradycyjne wzorce piękna utrwalone w sztuce i łamało kanony dobrego smaku. „Energiczna ta białogłowa przebyła tę przestrzeń w 8 godzin, 59 minut, 40 sek., zyskując trzecią nagrodę i dając niemały dowód siły i wytrwałości płci niewieściej. Mimo to sądzimy, że widok młodej damy, wyczerpanej wysiłkiem, spoconej i zakurzonej, nie był dość estetyczny i że właściwszym by było, aby [ona] i wszystkie zwolenniczki poprzestały jedynie na zwykłej jeździe spacerowej, a co najwyżej na małżeńskim tandemie” – ta relacja w krakowskim „Przeglądzie Gimnastycznym” z 1900 roku nie dotyczy wprawdzie Kocięckiej a brytyjskiej kolarki, która przybyła na zawody, ale doskonale oddaje atmosferę i podejście do próbujących uprawiać aktywny sport kobiet.
Karolina Kocięcka niewiele robiła sobie z tego zamieszania. Nie udało jej się wprawdzie założyć Warszawskiego Klubu Cyklistek, nikt jednak, nawet przeciwni jej pasji członkowie rodziny, nie byli w stanie odwieść jej od treningów. Ustanowiła damski rekord na 100 wiorst w Petersburgu, pokonując dystans w „godzin 3, minut 24, sekund 14”. Pobiła też, jak odnotowano, „wszechświatowy rekord damski” w jeździe 12-godzinnej bez schodzenia z roweru. Przejechała w tym czasie ponad 320 wiorst, czyli ponad 320 km.
„Stanęłam na starcie. Pompa niebywała. Dziesiątki tysięcy ludzi i kilka wojskowych orkiestr. Prawdziwy piknik. Startowało dziewiętnaście wybitnych kolarzy Europy” – opowiadała w udzielonym w latach 30. wywiadzie. Z 19 startujących w zawodach wybitnych wówczas zawodników tylko ona dotrwała do końca. „Gdy zeszłam z roweru, byłam zwinięta w kłębek. Nóg nie mogłam rozprostować, ale cieszyłam się bardzo z tego zwycięstwa, gdyż wszyscy wiedzieli dobrze, że jestem Polką” – jak mówiła, to po tym zwycięstwie otrzymała przydomek Latająca Diablica. Tylko w 1899 roku startowała i pobijała swoje rekordy aż 75 razy!
Kiedy już zdobyła rozgłos i nabrała doświadczenia na dłuższych trasach, wyruszyła na rowerze na podbój świata. W 1900 roku razem z towarzyszką wyruszyły rowerem na odbywającą się w Paryżu wystawę światową. Jak zapowiadały warszawskie media, „Cały dystans wyniesie 1740 kilometrów, które p. K. zamierza przebyć w ciągu dwóch tygodni, przejeżdżając po 150 wiorst przeciętnie dziennie i odpoczywając w nocy”. Start zawodniczki i jej towarzyszki był swego rodzaju sensacją. Na warszawskich Bielanach żegnała je spora widownia. Gazetom trudno było uwierzyć, że na tak długą i wymagającą trasę zabiera raptem 4-kilogramowy bagaż podręczny. Nikomu nie mieściło się w głowie, że kobieta może obejść się bez kufrów pełnych sukien i kosmetyków. Mimo licznych przygód i awarii na trasie, kolarki z Polski dojechały do Paryża po 14 dniach, dodając kobiecy rekord na tym dystansie do pobitego trzy miesiące wcześniej rekordu męskiego.
Wyczyn ten przyniósł Karolinie Kocięckiej międzynarodową sławę. Niedługo później wyruszyła z Petersburga, by zmierzyć się z liczącą 5000 wiorst trasą przez Rygę, Kowno, Warszawę, Moskwę do Petersburga. Obsypywano ją kwiatami, oświetlano jej trasę i przygotowywano huczne powitania. Wyczerpująca trasa na szczęście przebiegła bez poważniejszych wypadków, choć z przygodami: „Dopiero 17 km przed finiszem – siedemnaście razy pękały mi opony, tak były poprzecierane. Ta »siedemnastka« była jednak dla mnie szczęśliwa, gdyż rajd skończyłam zdrowo i w dobrym czasie, ustanawiając nieznane dotąd rekordy rajdowe. Był to rok 1901” – mówiła.
Rower nie był jedyną miłością Karoliny Kocięckiej. Na motocyklu przejechała rajd dookoła Finlandii, była też jedną z pierwszych kobiet, które zdobyły w Paryżu prawo jazdy. Prawie 40 lat później, w 1935 roku udzieliła wywiadu korespondentowi jednej z polskich gazet w Rzymie, w którym obszernie opowiedziała o swoich dokonaniach. Nie wiadomo, jak potoczyło się jej dalsze życie ani kiedy zmarła. Pamięć o Latającej Diablicy, pierwszej polskiej kolarce wyczynowej, jest przywracana wraz z digitalizacją przedwojennych pism, po które można sięgać w sieci. To prawdziwa kopalnia wiedzy o ludziach, których dokonań nikt już nie pamięta.
Podoba Ci się ten artykuł?
Powiązane tematy:
Polecamy
Renata Szkup: „Siedemdziesiątka to nie koniec kariery, ale początek wielkiej przygody”
Red Lipstick Monster odwraca narrację: „Był w krótkich spodenkach, więc klepnęłam go w tyłek”
„Celem było zrobienie serialu, a to, że przy okazji dostałam obraz solidarnego świata, poruszało mnie do głębi”. O „Matkach Pingwinów” opowiada Klara Kochańska-Bajon
„Kiedy wygrywa kobieta, wygrywamy my wszystkie”. Rusza AWSN – pierwszy kanał telewizyjny wyłącznie z kobiecym sportem
się ten artykuł?