Przejdź do treści

„Współuzależnienie nie zawsze znika po zakończeniu związku z osobą uzależnioną. I nie tylko wraz z nim się pojawia” – mówi terapeutka uzależnień Joanna Flis

fot, pexels
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Osoby, które wchodzą w związek z uzależnionymi, mogą mieć tendencję do ignorowania swoich wewnętrznych przeczuć i emocji. To mogą być osoby wychowywane w domu unieważniającym, w którym dziecko często słyszało, że przesadza albo histeryzuje, albo nic się nie stało i jak zwykle wyolbrzymia. To też takie doświadczenie dziecka, które widzi, że płacząca matka unieważnia swoje uczucia, twierdząc, że nie płacze, tylko coś jej wpadło do oka – o tym, skąd się bierze współuzależnienie i co czuje osoba współuzależniona, mówi terapeutka Joanna Flis.

 

Oktawia Staciewińska: Pisze pani w swojej książce tak: „człowiek uzależnia się od doświadczeń, a nie od substancji”. To ułatwia nam zrozumienie istoty uzależnienia. Ale czym w takim razie jest współuzależnienie?

Joanna Flis: Współuzależnienie to, w dużym skrócie, uzależnienie od poczucia kontroli nad swoim życiem i życiem innych ludzi. Jest jednostką chorobową, która się rozwija: wierzymy, że mamy wpływ na innych ludzi i że możemy z tego wpływu korzystać po to, żeby innych ludzi nie tylko zmieniać, ale też ratować. Ratując jednocześnie siebie.

Jakie emocje najczęściej towarzyszą współuzależnieniu? Jest ich na pewno cała paleta.

Najczęściej jest to chaos emocjonalny. I to jest najtrudniejsze. Osoby współuzależnione rzadko kiedy rozpoznają bezpośrednio uczucia, które przeżywają. Najczęściej czują napięcie, pod którym kryje się mieszanka uczuć – raczej o charakterze nieprzyjemnym. To bezsilność, bezradność, gniew, wstyd, złość, poczucie winy. Wszystko to sprawia, że chcą się jak najszybciej pozbyć bagażu emocjonalnego. Podejmują kolejne próby zmieniania tej sytuacji, ponieważ wydaje im się, że źródłem tych emocji jest zachowanie drugiej osoby.

Pisała pani o czymś takim, jak niewidzialna sieć predyspozycji. Dlaczego w ogóle wchodzimy w taki relacje? Co sprawia, że nas „ciągnie”, skoro nigdy wcześniej nie miałyśmy do czynienia z osobą z problemem uzależnieniowym?

Powiedziałabym, że są trzy grupy takich predyspozycji. Pierwsza z nich, osobowościowa, związana z pewnymi syndromami, np. pochodzeniem z rodziny alkoholowej. To będzie czynnik predestynujący do podjęcia tej roli. Drugi zestaw czynników: biologiczny. Chodzi o mniejszą nietolerancję dyskomfortu i odporność psychiczną, gorzej znoszone napięcie czy stres. Będą to osoby podejmujące działania współuzależnieniowe, bo po prostu nie będą w stanie wytrzymać napięcia, które narasta w nich wtedy, kiedy nic nie robią. Nie są w stanie wytrzymać bierności sytuacji, własnych emocji, więc wolą robić cokolwiek, niż nie robić nic. Najczęściej jest to kontrola. Trzecia grupa cech to społeczne, a więc to, jak jesteśmy wychowani. Bo niektórzy z nas są wychowani tak, że np. najbardziej cenią sobie w życiu bycie pomocnym drugiemu człowiekowi. Albo cenią sobie bycie opiekunem, wybawicielem, pomocnikiem.

Joanna Flis / fot. archiwum prywatne

Brzmi to trochę tak, jakby do bycia współuzależnionym wcale nie była potrzebna osoba uzależniona.

Jest kilka takich koncepcji. Mówił o tym między innymi John Bradshaw [autor książek psychologicznych, podejmujących temat funkcjonowania poszczególnych członków w rodzinach dysfunkcyjnych – przyp. red.]. Podkreślał, że współuzależnieni jesteśmy wcześniej, a możemy dostrzec te objawy dopiero wtedy, gdy na swojej drodze spotkamy osobę uzależnioną. Czyli ten zestaw cech nie funkcjonuje w innych relacjach, ale kiedy pojawia się relacja z osobą uzależnioną, to on „wykwita” i można go zobaczyć w pełnej krasie. Jest wielu psychologów, którzy uważają, że to nie jest zaburzenie adaptacyjne, tylko zaburzenie osobowości. Czyli coś, co towarzyszy nam cały czas.

Jakie są w takim razie wyzwalacze zachowań współzależnych?

Z pewnością będzie to sytuacja relacji z osobą uzależnioną, która to relacja niszczy moje życie, życie moich dzieci. Jest to powtarzające się doświadczenie, a nie jednorazowa akcja. Można więc powiedzieć, że na te predyspozycje składa się zespół sytuacji stresujących, czyli to, co osoba uzależniona wprowadza w nasze życie. I wtedy właśnie osoby predestynowane do współuzależnienia bardzo szybko wchodzą w rolę kontrolerów i opiekunów uzależnionych. Bo osoby, które nie są predestynowane, z dużym prawdopodobieństwem na tym etapie z relacji po prostu wyjdą z tego związku. Albo w ogóle nawet w niego nie wejdą, nie będą podejmowały roli opiekuna. Natomiast dla osób predestynowanych do współuzależnienia jest to woda na młyn – one tego nie zauważają. Dają się nabrać na to, że są potrzebne osobom uzależnionym.

Jednak współuzależnienie dotyczy też osób, które nie mają żadnych predyspozycji, pochodzą ze zdrowych domów, mają dobre wzorce. Po prostu boją się wyjść ze związku z osobą uzależnioną, gdy okazuje się, że się w nim znalazły. Mogą to być też rodzice, których dzieci są uzależnione. Wtedy nie ma mowy o wyjściu – są tylko próby ratowania tego dziecka, i najczęściej nie są one zdrowe.

Ewa Wojdyllo - Osiatynska

Wchodząc w związek z osobą uzależnioną, często jednak zapalają się „lampki ostrzegawcze”, a z jakiegoś powodu w to brniemy, odsuwamy na bok te sygnały, nie słuchamy siebie.

Powodów jest wiele. Może być tak, że osoba cierpi na chroniczną samotność i bardzo chce być w związku. Albo mimo tych lampek ostrzegawczych wierzy, że miłość zmienia, łagodzi. Taka osoba może mieć tendencję do usprawiedliwiania swoich partnerów/partnerek albo ignorowania swoich wewnętrznych przeczuć i poczuć. To więc mogą być osoby wychowywane w domu unieważniającym, w którym dziecko często słyszało, że przesadza albo histeryzuje, albo nic się nie stało i jak zwykle wyolbrzymia. To też takie doświadczenie dziecka, które widzi, że płacząca matka unieważnia swoje doświadczenie, twierdząc, że nie płacze, tylko coś jej wpadło do oka. Taka osoba uczy się, że nie może ufać sobie i nie może ufać temu, co wewnątrz czuje, widzi i przeżywa, ponieważ całe dzieciństwo słyszy, że to nie jest dobry aparat poznawczy i decyzyjny.

Jak i czy w ogóle współuzależnienie zmienia się w trakcie trwania takiego związku?

Współuzależnienie przechodzi przez różne fazy. Najpierw jest faza kryzysowa – próbujemy przezwyciężyć sytuację, sięgając po środki, które znamy i po które sięgaliśmy dotychczas. Potem się orientujemy, że ta sytuacja przekracza nasze dotychczasowe zdolności i sięgamy coraz bardziej nie przebierając w sposobach – cel zaczyna uświęcać środki. Osoby współuzależnione po prostu posługują się coraz mniej wyrafinowanymi technikami wpływu. Najpierw upominanie, potem kontrolowanie i na końcu zabieranie alkoholu, pieniędzy. Zwracanie uwagi, potem używanie wulgaryzmów, aż wreszcie zastraszenie i manipulacja. W ten sposób osoba współuzależniona, mimo że jest ofiarą takiej sytuacji, staje się oprawcą. Między osobą uzależnioną i współuzależnioną dochodzi do pewnego sprzężenia zwrotnego, chorują obie osoby i obie zachowują się coraz gorzej. Te fazy są związane z eskalacją zaburzeń adaptacyjnych.

Napisała pani, że „ludzie, których kochamy, nie są tymi, których pokochaliśmy”. Czy da się być i jak być w związku z osobą uzależnioną?

To zależy od tego, jaka jest osoba współuzależniona i jakie ma oparcie w swoim własnym, odrębnym życiu. Bo wyobrażam sobie, że jeżeli żyję z kimś, kto masywnie pije i wprowadza chaos w moim domu, to nie ma mowy o zdrowym funkcjonowaniu w takiej relacji. Jeżeli więc jest przemoc, to nie poszukujemy sposobów na bycie w takiej relacji, tylko na wyjście z niej. Natomiast jeżeli jest to osoba uzależniona, która nie wprowadza destrukcji – choć trudno to sobie wyobrazić – to możemy być w takiej relacji pod warunkiem, że mamy swoje własne życie: własnych przyjaciół, pieniądze, zdanie i nie jesteśmy emocjonalnie zależni od drugiej strony.

Ale wtedy nie jesteśmy współuzależnieni…

Tak. Często jest tak, że osoby żyjące z uzależnionymi nie są współuzależnione, nie mają tych cech, ale i tak mają zaburzenia adaptacyjne. Czyli mają łagodny zespół stresu pourazowego ze względu na to, że uzależnienie silnie zmienia – jesteśmy obok osoby, która umiera i nic nie możemy zrobić. Trudno sobie wyobrazić, żeby to pozostawało zupełnie bez wpływu na psychikę.

Kobiety czy nawet dziewczęta, które wierzą w to, że „łobuz kocha najbardziej”, odnajdują się w relacji z mężczyznami kiepsko funkcjonującymi, niestabilnymi emocjonalnie, bo coś sobie przez taką relację załatwiają. Albo myli im się dynamika tego związku z miłością. Wydaje im się, że jak się dużo dzieje, jak się kłócą, obrażają i mają ciche dni, a potem przepraszają, to to jest miłość

Jak więc żyć, gdy to odejście nie jest możliwe?

Dla niektórych tym powodem jest miłość. Ale abstrahując od rodzicielstwa, trudno wyobrazić sobie taką prawdziwą miłość opierającą się z zasady na wzajemności, czyli zdrowym konstrukcie psychologicznym, gdy druga osoba jest ciągle pijana. Większość kobiet, które zostają z własnej nieprzymuszonej woli z masywnie pijącymi mężczyznami, wprowadzającymi chaos w ich życie, to są jednak kobiety, które nie chcą lub boją się odejść ze względu na wiarę lub inne destrukcyjne przekonania.

Dlaczego tak trudno jest wyjść z takiej relacji?

Niezaleczone współuzależnienie sprawia, że te osoby nie widzą. Są trochę jak osoba uzależniona, w jakimś „ciągu” poszukiwania metod wpływu na drugą osobę. I czasami im się to udaje, co zakotwicza to zaburzenie. Czasem uda się przekonać, żeby nie pił przed 2-3 dni i to znów jest woda na młyn zaburzenia. Skoro raz go przekonałam, przestał na chwilę pić, poszedł na odwyk i deklaruje, że się zmieni, to najprawdopodobniej robię to dobrze i warto próbować.

Druga rzecz to kwestia potężnego lęku i niezaradności ekonomicznej. W Polsce mamy jeden z najwyższych stopni bezrobocia kobiet przy niskiej aktywizacji zawodowej. Mówimy o całej grupie kobiet zależnych od mężczyzn. Kobiet, które nie wyobrażają sobie utrzymać siebie i dzieci, mimo że często same to robią (!), bo mężczyźni nie pracują, albo przepijają większość pieniędzy.

Jest jeszcze kilka powodów związanych z rodziną, ze wstydem, z presją społeczną. Mamy bardzo mocno rozbudowane mechanizmy kontroli społecznej, jeśli chodzi o patrzenie na rodzinę jako podstawową komórkę społeczną. Jesteśmy społeczeństwem, które deklaruje, że aprobuje rozwody, że wspiera kobiety. A jednak mimo wysokiego stopnia rodzin zrekonstruowanych w Polsce nadal jest to temat tabu i w związku z tym obarczony ostracyzmem społecznym.

Wiele kobiet nie decyduje się nawet na pomoc terapeutyczną. Dlaczego?

Czasem jest tak, że bardzo się wstydzą, a czasem, wbrew pozorom, odnajdują w tej roli coś dla siebie. Nawet nieświadomie. Nie potrafią wyobrazić sobie innego wzoru na związek. Nie potrafią żyć bez tego napięcia, w którym funkcjonują. W takim układzie czują, że coś w ich życiu się dzieje. Zresztą takie kobiety często wychodzą ze związku i za chwilę wchodzą w kolejny, bardzo podobny, coś sobie w ten sposób załatwiając. Bo współuzależnienie też nam coś załatwia. Na przykład to, że czujemy się wyjątkowi, mocniejsi od naszego partnera. Albo że możemy sobie wytłumaczyć własne porażki życiowe tym, że mamy pijącego partnera. Czyli nie musimy brać odpowiedzialności za siebie. Możemy więc łatwo powiedzieć, że „jestem nieszczęśliwa, bo mój facet pije”. Moim zdaniem to jest ten powód, dla którego kobiety nie chcą się leczyć. Bo leczenie wymaga pewnej zmiany, a przede wszystkim odwagi do zobaczenia siebie w tej sytuacji. A często jest tak, że kobiety wstydzą się nie tylko tego, że on pije, ale też tego, że one stosują przemoc w domu. Bo to jest nieodłączny element współuzależnienia.

Kobiety współuzależnione rzadko kiedy są tylko ofiarami. Zdarzają się, ale wówczas są ofiarami współuzależnienia i przemocy ze strony mężczyzn. Natomiast w większości przypadków one są sprawczyniami przemocy. Krzyczą, wyzywają, biją, nie wpuszczają do domu, kradną pieniądze, wyrzucają ubrania przez okno, straszą, manipulują, również na oczach swoich dzieci. Dlatego terapia nie jest przyjemnym procesem.

Chyba żadna nie jest przyjemnym procesem…

…ale ta szczególnie. Poza gabinetem można mówić babci, przyjaciółce czy siostrze, jaki to on jest straszny. Ale kiedy muszę przyjść do terapeuty i powiedzieć, że to ja w domu dorzucam mu proszku do prania do wódki, żeby przestał pić, to muszę się też spotkać z tym, co robię, i wziąć za to odpowiedzialność… Że nie tylko on jest chory, ale też ze mną jest coś nie tak.
Osoby współuzależnione lubią widzieć siebie w roli ofiary – mówię tu oczywiście o związkach, a nie relacjach rodzinnych, bo to nieco inna historia.

Czy to ponowne wchodzenie w takie związki może być jednak świadome?

Myślę, że jest tam pod spodem jakiś schemat, który będzie determinował podejmowanie takich relacji. Kobiety czy nawet dziewczęta, które wierzą w to, że „łobuz kocha najbardziej”, czyli takie, które odnajdują się w relacji z mężczyznami kiepsko funkcjonującymi, niestabilnymi emocjonalnie, coś sobie przez taką relację załatwiają. Albo myli im się dynamika tego związku z miłością. Wydaje im się, że jak się dużo dzieje, jak się kłócą, obrażają i mają ciche dni, a potem przepraszają, to to jest miłość. Bo tam się dzieje, bo tam są emocje. Czasem to są osoby, które nie potrafią wytrzymać w takim spokoju, nie potrafią żyć w takich warunkach.

John Bradshaw podkreślał, że współuzależnieni jesteśmy wcześniej, a możemy dostrzec te objawy dopiero wtedy, gdy na swojej drodze spotkamy osobę uzależnioną. Czyli ten zestaw cech nie funkcjonuje w innych relacjach, ale kiedy pojawia się relacja z osobą uzależnioną, to on „wykwita” i można go zobaczyć w pełnej krasie

Skąd to się bierze? Czy to może być jakaś zaszłość z dzieciństwa? Czy terapia będzie w pierwszej kolejności leczyć współuzależnienie, a potem „dokopywać” się do głębi?

Zawsze tak jest. Odsetek kobiet, które tam „pod spodem” nic nie mają, tylko po prostu trafiły na taki związek i ich układ nerwowy kiepsko sobie poradził, dlatego borykają się z konsekwencjami, jest niewielki. Praca z nimi jest prosta. Bo często jak zobaczą te mechanizmy, to bardzo szybko z tych związków wychodzą i zajmują się sobą. Natomiast jest masa kobiet, które latami pozostają w terapii, bo okazuje się, że współuzależnienie jest tylko objawem innych kłopotów, np. zależnego rysu osobowości.

To wygląda tak samo w przypadku mężczyzn?

Rzadziej trafiają na terapię. Może się bardziej wstydzą niż kobiety, że są ofiarami sytuacji, z którą sobie nie radzą? Ale głównie pytają, co robić i jak sobie pomóc. To, co widzę, to że w mężczyznach jest mniej złości na partnerkę i rzadziej jest coś pod spodem. Najczęściej odtwarza się schemat uzależnionej matki lub zaburzenia osobowości, ale z innej wiązki. Mężczyźni nie czują się delegowani do tego, żeby opiekować się kobietą. Nie są „odpowiedzialni” za to, że ona pije. Nie jest tak, że się za nią wstydzą, że mają poczucie winy wobec dzieci, że mama pije. Mężczyźni nie mają takich zapędów. To czysto kobiece myślenie, że „może on pije przeze mnie” albo „gdybym była lepszą żoną, to by nie pił”. Jestem winna, bo dzieci przeze mnie mają taką rodzinę. U mężczyzn się to nie zdarza – oni mają lepiej zarysowane granice ja-nie ja. Kobiety z tymi granicami mają kłopot.

Mężczyźni mają też prostszą historię życiową… Gdybyśmy spojrzały na to z perspektywy ewolucji i tego, jak mężczyzna został ukształtowany i jakie ma doświadczenia transgeneracyjne, to mężczyźni od zawsze mieli poczucie, że mogą z domu wyjść, jeśli coś jest nie tak. Że mogą się zaszyć w pracy, pójść na polowanie na więcej godzin i że ich życie nie zależy w dużym stopniu od tego, co żona robi w domu. Patrząc zaś z perspektywy kobiety, to jesteśmy tak „okablowane” przez doświadczenia ewolucyjne naszych przodkiń, że od zawsze zależałyśmy od mężczyzny, z którym jesteśmy. Więc to, jak reagujemy, nie pochodzi tylko z „tu i teraz”, ale też z milionów lat doświadczeń. Tak samo bajki, baśnie, opowieści i archetypy podpowiadają nam, że należy dobrze wybrać, bo od tego, jakiego wybierzemy mężczyznę, zależy jakość naszego życia. Jeżeli wybiorę dobrze, to będę szczęśliwą królewną. I przeciwnie – jeśli nie, to spotka mnie nieszczęście.

A do tego jeszcze dochodzą dzieci, które „komplikują” proces wychodzenia z takiej relacji czy układania siebie w tej relacji.

Bardzo często to kobieta zostaje z dziećmi. Wychowywanie i zajmowanie się nimi w pojedynkę jest trudne. A do tego jednocześnie musi pracować i dopilnować codzienności. Często te kobiety nie mają żadnego wsparcia, więc są uwięzione we własnym domu. Dlatego wolą być w związku, niż zostać same. Bo facet pije, ale na zakupy pojedzie i dzieci przypilnuje od czasu do czasu. Poza tym, gdyby się rozstali, matka musiałaby pozwalać na widzenia z ojcem, nad którymi nie miałaby kontroli, a dopóki facet jest w domu, to ona ma wszystko na oku. Dlatego zwłaszcza jak dzieci są malutkie, kobiety chcą jeszcze trochę „wytrzymać” w tych związkach i nie odchodzą. A w wytrzymywaniu są wyćwiczone.

Jeżeli ten związek się nie udaje i kobieta decyduje się odejść i być sama – abstrahując od logistyki związanej z dziećmi – to co się dzieje z jej psychiką i emocjami?

To zależy. Jeżeli decyduje się odejść, bo jest po terapii, to pewnie bardzo szybko odzyska siły. Ale jeżeli odchodzi, bo sytuacja ją do tego zmusza, bo jest pod ścianą, a nie jest przygotowana do tego odejścia, to bardzo często boryka się z potężnym poczuciem winy. Odchodzi z lękiem o to, czy on się przypadkiem nie zapije, jak ona odejdzie. Za tym lękiem nierzadko idzie kontrola, mimo rozstania! Jeśli odchodzi przygotowana, ale w próżnię, nie mając wsparcia, żeby ratować siebie i dzieci, to jest to bardzo trudne.

Z perspektywy społecznej osoby współuzależnione pełnią bardzo ważną plemienną rolę. (...) Utrzymujemy struktury społeczne, które są korzystne dla grupy, a nie dla jednostki. Dopóki mamy odsetek źle funkcjonujących ludzi w społeczeństwie, to będziemy delegować ich rodziny do opieki. Bo kto miałby to zrobić?

Czy to może być powtarzalne? Terapia jest zakończona, kobieta jest silna i świadoma, ale pojawia się ktoś… i ta lampka znów się zapala? Dlaczego tak się dzieje?

To się często zdarza. I tu wracamy do początku naszej rozmowy i jednego z pierwszych pytań: wychodzą te predyspozycje, które mamy w sobie, zanim staniemy się współuzależnieni.

Terapia działa trochę tak jak gumka. My możemy tę gumkę naciągnąć w nowe miejsce i dopóki ją w tym nowym miejscu trzymamy i pracujemy nad tym, żeby się trzymała, to ona tam będzie. Ale czasem uwaga nam się gubi i gumka wraca na stare miejsce, a my uprawiamy stare schematy. Są osoby, które potrzebują terapii wielokrotnie i to długoterminowej, żeby na różnych etapach zauważać swoje mechanizmy. Terapia nie jest panaceum na całe życie.

Co doradziłaby pani współuzależnionym osobom, gdy ta lampka się zapali?

Trzeba uciekać i nie oglądać się za siebie. To jest moja najważniejsza rada – zająć się sobą, póki można. Również w zakresie niezależności ekonomicznej. Więcej rad nie mam – wszystko ma swój początek w samodzielności. Ta finansowa przekłada się też na tę emocjonalną, na granice, które się zarysowują.

O współuzależnieniu mówi się mało albo po macoszemu. Bo to jest mniej ważne niż uzależnienie – tym osobom przede wszystkim trzeba pomocy udzielić.

Z perspektywy społecznej osoby współuzależnione pełnią bardzo ważną plemienną rolę opiekowania się osobami, które są uzależnione. Gdyby nie osoby współuzależnione, my jako społeczeństwo mielibyśmy dużo bardziej rozbudowany problem. Delegacja społeczna do opieki nad uzależnionym partnerem jest bardzo duża. Utrzymujemy struktury społeczne, które są korzystne dla grupy, a nie dla jednostki. Dopóki mamy odsetek źle funkcjonujących ludzi w społeczeństwie, to będziemy delegować ich rodziny do opieki. Bo kto miałby to zrobić?

Przełamanie tego schematu jest społecznie niezwykle trudne…

Zwłaszcza gdy chodzi o rodziców osoby uzależnionej. Bo w przypadku związków partnerskich jakoś się to wybacza, że się rozpadają. Natomiast rodziców deleguje się do opieki nad uzależnionymi dziećmi bez mrugnięcia okiem. Mit wyrodnego rodzica, który porzuca własne dziecko, funkcjonuje bardzo silnie.

Współuzależnienie to jeden z najtrudniejszych obszarów do pracy. Terapeuci towarzyszą tym osobom w ciągłym upadaniu. Dodatkowo obecnie wachlarz uzależnień niezwykle się rozwija i można powiedzieć, że problemów będzie coraz więcej i będą coraz bardziej narastać. To, czym powinniśmy się zająć jako społeczeństwo – jeśli chcemy mieć mniej uzależnionych osób, to nie samą relacją uzależniony-współuzależniony, tylko systemem wsparcia i tym, ku czemu wychowujemy ludzi, jakie przekonania społeczne i powinności w relacjach w ukrytym programie edukacji przekazujemy, niezależnością ekonomiczną i programem aktywizacji kobiet oraz wsparciem samotnych matek z dziećmi. Ta sieć jest najważniejsza. Terapia to zbijanie gorączki, gdy jest przeziębienie. To taki respirator, który pomaga przetrwać komuś, kto się zaraził. A przecież chodzi o profilaktykę.

 

Joanna Flispedagożka, psycholożka, psychoterapeutka systemowa w procesie certyfikacji, neuroterapeutka, szkoleniowiec i mówczyni. Związana z Uniwersytetem Szczecińskim, gdzie prowadzi badania nad rodzinami alkoholowymi. Od ponad dziesięciu lat pracuje w zawodzie terapeutki

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?