Mateusz Sieradzan, znany jako „Pan Pielęgniarka” o pracy na SOR-ze: nie jest łatwo rozmawiać samemu z pełną poczekalnią wściekłych ludzi, którzy siedzą w niej kilka godzin
Jak wygląda praca na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym? Powiedzieć, że jest ciężko, to nie powiedzieć nic. I o tym jest książka Mateusza Sieradzana, znanego w mediach jako „Pan Pielęgniarka”, w której obnaża on problemy ledwo oddychających jednostek Państwowego Ratownictwa Medycznego. SOR-y z trudem łatają dziury w systemie ochrony zdrowia. Bywa strasznie, smutno, ale czasem też zabawnie. – Ta praca trochę uzależnia. Jedni skaczą na spadochronie, inni się wspinają na K2, my pracujemy na SOR-ze – mówi ratownik.
Magdalena Bury: Podpytałam innych, co sądzą o SOR-ach. Powiem delikatnie: jest źle. Dlaczego SOR to dramat?
Mateusz Sieradzan, znany jako „Pan Pielęgniarka”: Długo można by mówić. W największym skrócie powodem jest to, że wrzucono na nasze barki ciężar, którego nikt nie mógłby udźwignąć przy takim stanie ochrony zdrowia w naszym kraju.
SOR-y łatają dziury całego systemu, a przez to są niewiarygodnie obciążone. Jeśli nie wiadomo, co z pacjentem zrobić, to zawsze można go wysłać na SOR. Tam przyjmą, coś tam zrobią, szybko zbadają i zdecydują.
Z takim podejściem spotykamy się często. To, co najbardziej wykańcza na SOR-owskim dyżurze, to zajmowanie się pacjentami, którzy nie powinni się u nas znaleźć, bo najprościej mówiąc – są w za dobrym stanie jak dla nas. Każdy z nich w końcu będzie w takim stanie, że będzie dla nas priorytetowy. Ale chyba nie o to powinno chodzić w profesjonalnej opiece zdrowotnej…?
Dlaczego więc zdecydowałeś się na ten zawód? Pieniądze średnie, komfort pracy raczej też nie bardzo, a do tego ten fatalny obraz SOR-ów…
To jest duże wyzwanie, a ja je lubię. Medycy ratunkowi to zadaniowcy. My lubimy jak jest trudno i jak jest konkretna robota, a praca w ciągłej niepewności, w skrajnych emocjach i w końcu – pozwalająca uratować życie człowiekowi – to potężne wyzwanie.
Poza tym, z każdym dyżurem nabywam nowych doświadczeń, nowych umiejętności, ciągle się rozwijam. Nigdy nie ma dwóch identycznych dyżurów. Ta praca w końcu trochę uzależnia. Jedni skaczą na spadochronie, inni się wspinają na K2, my pracujemy na SOR-ze.
”SOR-y łatają dziury całego systemu, a przez to są niewiarygodnie obciążone. Jeśli nie wiadomo co z pacjentem zrobić, to zawsze można go wysłać na SOR. Tam przyjmą, coś tam zrobią, szybko zbadają i zdecydują...”
Czy oprócz zdobywania nowych doświadczeń bycie „Panem Pielęgniarką” ma inne plusy?
Jest ich bardzo dużo! Nabywam umiejętności, które mało kto posiada, a które pozwalają mi uratować życie człowiekowi. Dużo się dowiaduję o świecie, bo choroba, wypadek nie wybierają i spotykają każdego, w tym ludzi, których nigdy bym nie spotkał w swoim środowisku.
Ta praca uczy odwagi, odpowiedzialności, cierpliwości, opanowania. SOR wymaga tego, by być elastycznym i wszechstronnym, nie tylko jeśli chodzi o wiedzę medyczną, ale też zdolności interpersonalne, bo nie jest łatwo np. rozmawiać samemu z pełną poczekalnią wściekłych ludzi, którzy siedzą w niej kilka godzin. Mimo dużych wymagań, jakie stawia przed medykiem praca na SOR-ze, jest naprawdę dużo pozytywów! Gdyby ich nie było, już dawno bym to rzucił.
Mówisz o poczekalni wściekłych ludzi. Te awantury męczą?
Najbardziej! Ludzie są przekonani, że mają receptę na naprawę sytuacji. Siedzą w poczekalni kilka godzin, np. już osiem godzin czekają na lekarza i są wściekli, ale doskonale wiedzą, co należy naprawić. I uderzają do mnie z tymi pretensjami, mówią, że przecież powinniśmy to i tamto.
Nie ja jestem winien temu, że jest jeden ortopeda i właśnie operuje; że ordynator kardiologii odmawia przyjęcia pacjenta i już; że właśnie skończyły się zestawy do szycia, bo szpital przestał płacić dostawcom sprzętu medycznego. Nie jestem temu winien!
Ale to ja muszę iść do pacjenta, który czeka trzy godziny na szycie i powiedzieć mu, że ma jechać na inny SOR, bo u nas nie ma czym go zszyć. Poza tym ludzie nie rozumieją, jak SOR wygląda od środka. Nie znają zasad, przyczyn. Za to bardzo chętnie osądzają, wyciągając błędne wnioski. Dlatego napisałem książkę. By im to rozjaśnić.
Zapytam przewrotnie, bywasz chamem na dyżurze?
Generalnie nie. Nawet jak ktoś mnie wścieknie, to kulturalnie z nim rozmawiam. Zdarzają się jednak sytuacje, że mi się uleje. Ostatnio przywieziono nam lekarza, który miał wypadek. Pediatra w cywilu. Samochód do kasacji. Facet cudem przeżył i wyszedł tylko z otarciami. Gdy robiliśmy mu badania, on zapytał, gdzie jest jego kurtka.
Pokazałem mu pociętą przez ratowników szmatę. On się wściekł mówiąc: „Kur**! Nie można było zdjąć? Ona kosztowała 1,5 tys. złotych!” Zagotowałem się i go opieprzyłem. Że podobno jest lekarzem, a nie rozumie tak podstawowych rzeczy, że powinien im dziękować, że mu rozcięli te łachy, bo to pozwoliło wykluczyć krwawienia. I jeszcze kilka innych rzeczy mu zasygnalizowałem, jak facet facetowi. Nienawidzę bucostwa, odrealnienia i niewdzięczności niektórych osób. Zamiast się cieszyć że żyje, on się przejmuje szmatą.
Jesteśmy też narodem chodzących hipochondryków. Z czym najczęściej przychodzimy na SOR?
Nie ma jednego powodu. Najczęściej z problemami, z którymi z różnych przyczyn nie radzi sobie podstawowa opieka zdrowotna, lekarze rodzinni lub specjaliści. Nie chodzi mi o brak kompetencji, a bardziej o problemy z terminami, o realizację niektórych świadczeń. Pacjent z zapaleniem spojówek ma do wyboru czekać trzy miesiące do okulisty, zapłacić za prywatną wizytę lub przyjść na SOR.
Częstym problemem jest też brak elementarnej wiedzy medycznej. Postępowanie z ranami, gorączką, bólami brzucha, itp. Nasze mamy, babcie wiedziały co robić. Co się stało, że wielu ludzi tego teraz nie wie?
”Nie ja jestem winien temu, że jest jeden ortopeda i właśnie operuje; że ordynator kardiologii odmawia przyjęcia pacjenta i już; że właśnie skończyły się zestawy do szycia, bo szpital przestał płacić dostawcom sprzętu medycznego. Nie jestem temu winien!”
No dobrze… Inna sprawa. Boimy się brudu i smrodu. Ty masz to na porządku dziennym. Jak to znosisz?
Do wszystkiego można się przyzwyczaić (śmiech). Poza tym to chyba jest tak, że boimy się nieznanego. Każdy z nas unika brudu i smrodu jak może. My nie możemy, bo pracujemy bardzo często w takim środowisku, więc się przyzwyczajamy, np. do tego, że pacjent jest skrajnie zaniedbany, jedzony przez robaki, wchodzisz do niego do domu i stajesz na dywanie ze śmieci niewynoszonych od kilku lat.
Myślę, że też pielęgniarstwo mi mocno pomogło w tej kwestii. Podczas studiów zmieniłem z 50 pampersów dorosłym osobom, mimo że nie wyobrażałem sobie, że można zrobić coś takiego. Tego przewijania dorosłych najbardziej się bałem przed studiami. Dzisiaj to jest zwyczajny element pracy.
Jaki był Mateusz w pierwszych miesiącach pracy w szpitalu, a jaki jest teraz?
Byłem bardzo zestresowany. Bałem się, że popełnię jakiś błąd, bardzo uważałem na każdy swój ruch, mocno stresowałem się „ciężkimi” pacjentami. Przez to wszystko wracałem do domu wyeksploatowany, ale też pełen emocji, opowiadałem żonie o wszystkim.
Teraz mam sześć lat stażu pracy i wyrobiłem sobie różne nawyki, które mają zapobiegać błędom.
Mniej stresuje mnie „ciężki” pacjent, bo wiem do jakiej grupy stanów nagłych go zakwalifikować i generalnie wiem, co z nim robić. Za to im większe mam doświadczenie i wiedzę, tym bardziej jestem przerażony tym, ilu rzeczy jeszcze nie wiem. Teraz też mniej opowiadam żonie o pracy. Nie chce jej tym obciążać.
Zdarzyło ci się interweniować „w cywilu”, po pracy?
Wiele razy! Na wakacjach pomagałem dziewczynie, która pędząc samochodem przecięła łosia na pół. Na jednym weselu uratowałem życie saksofoniście, który zadławił się kotletem. Po reanimacji w markecie dostałem gratis w ramach wdzięczności cały koszyk zakupów, po które przyszedłem. Odkąd mam prawo wykonywania zawodu, dużo jest tych przypadków… i coraz dziwniejsze.
Jesteś ojcem czwórki dzieci. Byłeś przy każdym porodzie, czy akurat byłeś na dyżurze?
Byłem przy każdym. Chyba nie darowałbym sobie, gdybym nie był. Zawsze brałem dwa tygodnie wolnego w okolicach terminu porodu.
Przy porodzie pierwszego syna moja żona już długo się męczyła. Zapadła decyzja o znieczuleniu. Przyszła starsza pani anestezjolog. Rozmowa wyglądała tak:
– Pani się położy na boku, a pana zapraszam na korytarz.
– Jednak chciałbym zostać.
– Ja nie będę pana zbierała z podłogi, jeśli pan zemdleje na widok igły albo krwi!
– Jestem ratownikiem medycznym, pracuję na SOR-ze i nie mam w zwyczaju mdleć na widok igieł czy krwi.
– A to co innego. Może pan zostać. (śmiech)
My, Polacy, umiemy prawidłowo udzielać pierwszej pomocy?
Niestety nie. Świadomość jest niewielka, ale coraz częściej świadkowie zdarzenia podejmują jakieś próby. Mniej lub bardziej udane. Od kilku lat wzrasta świadomość. Pewnie dlatego, że kursy pierwszej pomocy są coraz powszechniejsze. W dzisiejszych czasach z pierwszą pomocą jest trochę jak z angielskim. Wypada znać.
Boimy się reagować na ulicy?
Tak. Tu się nakładają dwie rzeczy: obawa przed zrobieniem krzywdy poszkodowanemu spowodowana brakiem znajomości zasad postępowania i nieumiejętność radzenia sobie ze stresem. Na oba problemy jest jedno proste rozwiązanie: porządny kurs pierwszej pomocy. Taki, który prowadzą praktycy. Dobrze by było aktualizować go co jakiś czas, by wyrabiać w sobie nawyki. Taki kurs musi zawierać symulacje na fantomie i to zaaranżowane, jak najbardziej realnie. Są badania potwierdzające, że im bardziej symulacja zbliżona jest do rzeczywistości, tym bardziej opanowani są kursanci, w sytuacji zdarzenia ulicznego.
Każdy z nas powinien znać zasady pierwszej pomocy?
Podstawą jest kurs BLS AED, czyli taki, który uczy podstawowych zabiegów resuscytacyjnych w zatrzymaniu krążenia z użyciem defibrylatora automatycznego, a takie są coraz częściej spotykane w miejscach publicznych i naprawdę ratują życie. Każdy taki kurs zazwyczaj ma też moduł postępowania w najczęstszych stanach zagrożenia życia i zdrowia.
Warto, by to nie był byle jaki kurs, trwający dwie godziny. Trzeba dać się porządnie przewałkować instruktorom. Najlepiej przez cały dzień lub dłużej. Przecież każdy z nas chciałby otrzymać porządną pomoc w sytuacji zagrożenia życia. Wiele razy słyszałem: „Miałem taką sytuację i nie wiedziałem co robić! To frustrujące!” Skoro tak, to poświęć więcej czasu na kurs, niż dwugodzinny e-learning. Tu chodzi o ludzką przyzwoitość i pomoc człowiekowi w kryzysie.
Jesteś aktywny w mediach społecznościowych. Niedawno napisałeś książkę. Skąd ta chęć opowiadania o tym, co dzieje się w polskich szpitalach? Masz dość tekstów dziennikarzy, których noga nigdy na SOR-ze nie stanęła (śmiech)?
Też. Wielu tych, którzy przeczytali moją książkę, pisali lub komentowali: „Nie miałem pojęcia, że to tak wygląda. Teraz będę bardziej wyrozumiały”. Pacjent myśli, że skoro spędził wiele godzin na SOR-ze, to już wie wszystko o jego funkcjonowaniu.
W książce pokazuję to, czego człowiek z ulicy nie ma szans zobaczyć. Pacjenci często mają rację, wyrażając swoje oburzenie na to, co ich spotkało na SOR-ze, ale w książce chciałem chociaż pokazać im, skąd to się bierze. Mogę siedzieć w dyżurce i narzekać z kumplami jacy to wszyscy roszczeniowi, niecierpliwi, awanturnicy… I mogę też próbować zrozumieć pacjenta i jednocześnie nakłonić go, by zrozumiał nas. Po to jest ta książka.
Polecamy
Ratowali ludzkie życie, spotkali się z pretensjami. „Piękna 'laurka’ dla ratowników” – komentują gorzko
Zziębnięty i osłabiony mężczyzna leżał przy samej jezdni. „Reagujmy”- apelują strażnicy miejscy
Złożyły skargi na ordynatora. Teraz są poddawane uporczywym kontrolom
„Kołatanie serca, nudności, mroczki przed oczami, podwyższone tętno. Wewnątrz 49 st. C”. Ratownik medyczny spędził godzinę w nagrzanym aucie
się ten artykuł?