Przejdź do treści

Łukasz Łuczaj: Warkot kosiarek przez całe lato jest zbędny. Łąka koszona raz w roku produkuje prawie tyle tlenu, co las

Łukasz Łucza
Dr hab. Łukasz Łuczaj / Archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Sezon na ryk kosiarek za oknem trwa w najlepsze. Pod nóż idzie wszystko – miododajne kwiaty, trawy, w których żyją pasikoniki, dzikie rośliny jadalne, które można zebrać i dorzucić do sałatki. Zwolennicy koszenia boją się kleszczy lub wolą widok równo przyciętego trawnika. Inni płoną z irytacji – znów nie zakwitnie nawet pół kwiatka. Czy w awanturze o koszenie któraś ze stron ma rację? Zapytałam o to Łukasza Łuczaja, człowieka, który najlepiej wie, ile dla przyrody i człowieka znaczy łąka.

 

Ewa Bukowiecka-Janik: Łąki kwietne stały się modne. Doczekał się pan!

Łukasz Łuczaj: Owszem, jednak wciąż jest dużo do zrobienia.

Ludzie zachwycają się kwietnymi zagajnikami w miastach, do mainstreamu przebija się komunikat „siejcie łąki zamiast trawników”. W większości przypadków wszystko po to, by było ładnie.

Nie mam o pretensji. Sam nie chciałbym mieć na łące np. pokrzywy. Każdy z nas ma obraz łąki, którą widzieliśmy jako dzieci, jadąc na wieś. Zielone pastwisko z żółtymi i białymi kwiatkami, albo czerwono-niebieskie plamy maków i chabrów w zbożu. Taka polska łąka zachwyca każdego, to obraz bardzo mocno zakorzeniony w naszej kulturze, więc chcemy go odtwarzać. Co ciekawe, maki i chabry w tym ujęciu są chwastami, a w mieszankach łąk kwietnych są bardzo pożądane.

I mają nietypowe kolory. Większość naturalnych łąk jest biało-żółto-fioletowa. Dlaczego tak jest?

Ponieważ antocyjany fioletowe i żółte flawonidy to najpopularniejsze barwniki występujące w naturze. Białe i żółte kwiaty są też najbardziej atrakcyjne dla pszczół. Ten miks z dodatkiem maków i chabrów wygląda naprawdę oszałamiająco.

Pamiętam, jak założyłem pierwszą miejską łąkę kwietną. To był 2005 rok, łąka była na rondzie w Krośnie, moim rodzinnym mieście. Równocześnie z makami i chabrami urosła i zakwitła gorczyca polna – to żółte drobne kwiatki, dość podobne do rzepaku, moim zdaniem piękne. Wtedy zadzwoniła do mnie pani z urzędu miasta z prośbą, bym wypielił swoją łąkę: „Niech pan powyrywa te chwasty”. „Ale ja tam posiałem chwasty” – mówię do niej. Była zdziwiona. Uznała, że maki i chabry to kwiaty, a gorczyca to chwast.

Im więcej gatunków, tym większa bioróżnorodność i tym lepiej dla natury, dlatego warto zawęzić swoją definicję chwastu i zapraszać na trawniki oraz łąki różne rośliny. Warto pracować nad potrzebą kontrolowania wszystkiego

Idea siania łąk kwietnych jest jednak raczej ekologiczna: bioróżnorodność, rodzime gatunki, pokarm dla pszczół i motyli, dom dla owadów… W takim podejściu chwasty nie istnieją.

Tak, im więcej gatunków, tym większa bioróżnorodność i tym lepiej dla natury, dlatego warto zawęzić swoją definicję chwastu i zapraszać na trawniki oraz łąki różne rośliny. Wiadomo, że jeśli mamy w ogrodzie coraz więcej roślin, których nie chcemy mieć, możemy je usuwać. Jednak warto pracować nad potrzebą kontrolowania wszystkiego. Dość małym kosztem możemy stworzyć ogród dziki, piękny, a jednocześnie nadający się do użytkowania przez człowieka. Taki ogród służy wszystkim.

Tymczasem wiele osób nadal uważa, że stokrotki, mniszki, mech czy babka lancetowata psują trawnik. I walczy. Przez swoją potrzebę kontrolowania z naturalnego kawałka ziemi ludzie robią pole bitwy. Stąd się bierze przekonanie, że ogród wymaga dużo pracy. Paradoksem są dla mnie porady „ogrodnicze”, jak tę bioróżnorodność niszczyć, a skandalem jest to, że te same chwasty, które rosną na łące kwietnej, gdy wyrastają pomiędzy krzakami, zalewa się trującym glifosatem. Taka przestrzeń kontrolowana, bez owadów, zwierząt i swobodnego działania natury, to nie jest ogród. Można mieć kawałek sadu i łąki, które są piękne i urodzajne, a wymagają pracy przez pół godziny raz w tygodniu.

Jakie korzyści przynosi prowadzenie takiego ogrodu? Poza oszczędnością czasu i energii.

Jeśli zaprosimy na łąki miejskie i do ogrodów rośliny rodzime, stworzymy lokalnej faunie środowisko do życia. To dzięki tym gatunkom żyją np. motyle. Wiele motyli przywiązanych jest do jednego czy kilku gatunków roślin. Schronienie tym owadom dajemy już poprzez stworzenie 15-, 20-centrymetrowej łąki, bo mogą się w jej ukryć koniki polne i mrówki. Łąka, którą kosi się raz czy dwa w roku, pod względem produkcji tlenu jest prawie tak produktywna jak las.

Wow!

Naprawdę. Biomasa, która zostaje po koszeniu odkłada się w glebie lub można ją wykorzystać. Z kolei wysokie łąki w miastach wchłaniają pyły. O tym też się zapomina, gdy tworzymy łąki głównie dla ich urody. Tymczasem one działają jak filtry powietrza. Nawet żywopłot z suchymi liśćmi zatrzymuje zanieczyszczenia.

Brzmi to wszystko bajecznie, jednak widzę zasadniczą przeszkodę, by tworzyć łąki kwietnie w miastach. Ludzie, po pierwsze, przyzwyczaili się, że po kwiatach się nie depcze, więc mogą mieć poczucie, że z takich przestrzeni – w porównaniu z zielonym trawnikiem – nie da się korzystać. Zwłaszcza że niektóre łąki wręcz się ogradza. Po drugie, boją się kleszczy, więc tym bardziej z oporem wejdą w chaszcze.

Byłem niedawno w Krapkowicach na Opolszczyźnie, by obejrzeć kilka łąk kwietnych założonych przez miasto, i miałem okazję podglądać, jak zachowują się ludzie wobec takiego obszaru. Przysiadłem i obserwowałem. Dzieci chętnie wchodziły na łąkę, pojawiła się też grupa z panią, chyba ze szkoły. Obok ktoś zbierał kwiaty na bukiet. Wszystko w takiej atmosferze napięcia, że to nielegalne. Bratali się z łąką, kiedy nikt tego nie widział. Tymczasem mnie cieszyło, że ludzie są tej zieleni ciekawi i ciągną do niej. Nam niestety wpojono, że „szanuj zieleń” znaczy „nie dotykaj, nie wchodź”, przez co tworzy się ten dystans do przyrody, to odcięcie, przez które tracimy więź i budzi się lęk.

Według mnie strach przed kleszczami to już paranoja. Wystarczy obejrzeć się po powrocie do domu. Mnie ugryzło tysiące kleszczy. Ludzie z tym dawniej żyli, robili sianokosy, a teraz ktoś się boi spędzić 5 minut na trawniku.

I wybuchają awantury: kosić czy nie kosić? Trwa sezon na koszenie, a spory na ten temat toczą chyba wszystkie polskie miasta. W mojej miejscowości ludzie widzą zagrożenie w wysokich zielonych kępach trawy przy drodze. Bo ograniczają widoczność.

Bez przesady, na rondach czy narożnikach ulic to jest ważne, ale ten notoryczny warkot kosiarek od połowy maja przez całe lato jest naprawdę niepotrzebny. Na takim zwykłym trawniku, który kosimy często, rośnie od 5 do 10 gatunków roślin. Jakbyśmy przełożyli koszenie na początek czerwca, a potem powtarzali je raz w miesiącu, mielibyśmy szansę zwiększyć tę liczbę do około 20-30. Nie wydając żadnych pieniędzy! Wręcz oszczędzając, bo koszenie kosztuje.

Na szczęście coraz więcej miast rozsądnie podchodzi do zieleni miejskiej i zostawia niewykoszone trawniki, zakłada nowe łąki. Warszawa, Poznań, Wrocław, Pszczyna, Bełchatów, Katowice, Sanok i wiele wiele innych. W przeciwieństwie np. do Rzeszowa. W tym roku pas zieleni przy jednej z głównych ulic skoszono tam już na przełomie kwietnia i maja, co uniemożliwiło wprowadzenie się nowych gatunków.

Wpojono nam, że 'szanuj zieleń' znaczy 'nie dotykaj, nie wchodź', przez co tworzy się ten dystans do przyrody, to odcięcie, przez które tracimy więź i budzi się lęk

W awanturze o koszenie pojawiają się też porównania: zdjęcie nieskoszonej bujnej zieleni i zdjęcie tego samego miejsca po skoszeniu, które jest całkiem wyschnięte. To argument przeciwników koszenia.

Łąkę trzeba skosić przynajmniej raz w roku, ponieważ na zupełnie niekoszonych terenach rozprzestrzeniają się obce, inwazyjne gatunki. np. nawłoć kanadyjska. Kiedy nawłoć wchodzi, to naprawdę nie ma tam nic więcej. Dlatego pytanie nie brzmi: czy kosić, lecz ile razy w roku kosić. I w jakim terminie.

Po pierwsze, trzeba zrezygnować z koszenia w maju, by gatunki, które już są, zdążyły rozwinąć kwiatostany, a nowe zdążyły się zasiać. Po drugie, później kosić rzadko. I po trzecie, kategorycznie powinniśmy zaprzestać opryskiwać miasta herbicydami. To wystarczy, by zieleń rozwijała się i dawała nam, poza swoją urodą, to, czego w miastach potrzeba najbardziej – tlen, czystsze powietrze i bioróżnorodność. Im więcej w mieście miejsc, które kosi się raz czy dwa razy w roku, tym więcej będzie w tym mieście kwiatów. Żadnego glifosatu i środków na komary – ludzie powinni się jednoczyć i pisać o to petycje do miast.

W swoich filmach na kanale YouTube i na warsztatach uczy pan też, że na łąkę można wejść po to, by znaleźć sobie coś do jedzenia.

Oczywiście. Najpopularniejszą rośliną jadalną doskonałą do sałatek są liście mniszka. Jeśli zbieramy je w mieście, radziłbym zamoczyć je we wrzątku. Stokrotki nadają się do zup, podagrycznik również. Jasnota purpurowa jest bardzo często spotykana na łąkach i łatwo ją rozpoznać, a nadaje się i do jedzenia na surowo, i po ugotowaniu. Komosa biała, czyli lebioda – dawniej pieczono z jej dodatkiem chleb, lub smażono jej liście. W miastach rośnie nawet dzika rukola (dwurząd), gorczyca, rukiewnik, rzodkiew świrzepa, czosnaczek pospolity. To gatunki bezpieczne, świetne jako dodatek do zup, do surówek i sałatek. Mają fajny, piekący smak. Mógłbym naprawdę długo wymieniać.

Zbierane roślin na trawniku czy na łące, nie na bukiet, lecz po to, by je zjeść, wydaje się trudne i ryzykowne. Czy faktycznie tak jest?

Niekoniecznie, jedyny trud to rozpoznanie i zebranie roślin w dobrym momencie. Im bliżej gorącego lata, tym rośliny stają się bardziej łykowate. Bardzo ważną zasadą jest też zbieranie tylko młodych liści i pędów, ewentualnie całych młodziutkich roślin. Do połowy maja możemy zbierać wszystko, rośliny są miękkie. Potem przydaje się zasada, żeby zbierać to, co daje się łamać palcami.

Najpopularniejszą rośliną jadalną doskonałą do sałatek są liście mniszka. Stokrotki nadają się do zup, podagrycznik również. Jasnota purpurowa nadaje się i do jedzenia na surowo, i po ugotowaniu

Takie urozmaicenie robi różnicę w jakości naszej diety? Czy to raczej dietetyczna ciekawostka?

Moim zdaniem robi. Im więcej różnych gatunków spożywamy, tym większa szansa, że dostarczymy sobie wszystkich potrzebnych składników, a zróżnicowane źródła też są ważne. Osoba, która je dużo warzyw, ale wciąż te same i tylko kilka, nie będzie tak samo odżywiona, jak osoba, która je kilkadziesiąt roślin. Zbieranie dzikich roślin jadalnych chyba nigdy nie zastąpi roślin uprawnych w 100 procentach, jednak dobrze jest mieć taki nawyk i nie ograniczać się. Poza tym jest to jedzenie całkowicie za darmo bez pestycydów i herbicydów. Za zielone liście bez tego typu dodatków trzeba zapłacić kilka złotych i to nierzadko więcej niż 5. W dodatku są one owinięte w plastik.

Co więcej, dzikich roślin jadalnych wokół nas nie zabraknie. Każdy może z nich skorzystać i gdyby każdy to robił, nawet w umiarkowanym stopniu, nie tylko zaoszczędzilibyśmy pieniądze, ale też miejsce pod uprawę kolejnych i kolejnych monokultur.

To brzmi jak rozwiązanie na czasy, w których naszym największym zmartwieniem są zmiany klimatyczne. Możemy się spodziewać, że naturalna żywność będzie coraz droższa. Wiedza o dzikich roślinach jadalnych, którą miały nasze prababki, może – paradoksalnie – stać się wiedzą przyszłości.

Dzikie rośliny jadalne nie dadzą nam potrzebnej kaloryczności. Nie jesteśmy w stanie żywić się tylko nimi. Jednak rzeczywiście są one bardzo wartościowym pożywieniem, więc ten, kto będzie umiał zrobić sałatkę za darmo w czasach, gdy dostęp do świeżej żywności będzie ograniczony, będzie wygrany. To, co możemy zacząć zmieniać od ręki, to jedzenie całych roślin zamiast niektórych ich części. Ta praktyka jest coraz bardziej popularna w Europie, jednak w Polsce wciąż raczkuje. Smażone w całości razem z liśćmi  rzodkiewki, pesto z natki marchewki, liście zielonego groszku do sałatki – to wszystko są dostępne od ręki sposoby na poszerzenie diety, bez wydawania pieniędzy.

Ponadto jedzenie lokalnych dzikich roślin może być doświadczeniem mistycznym, spajającym z naturą, powrotem do tego, co naturalne dla nas wszystkich – jednego z gatunków żyjących na ziemi. Zróbmy ten krok w kierunku łąki. Czy tej pod miastem, czy między blokami. Niekoniecznie po to, by znaleźć na niej coś do jedzenia, ale przede wszystkim, by lepiej ją poznać i oswoić. Bardzo bym sobie tego życzył.


Dr hab. Łukasz Łuczaj – profesor Uniwersytet Rzeszowskiego. Twórca pierwszej polskiej mieszanki łąk kwietnych, popularyzator dzikiej kuchni i zdrowego, „dzikiego” podejścia do życia. Znany youtuber, blogger, autor kilku książek (m.in. „Dzika kuchnia”, „Podręcznik robakożercy”, „W dziką stronę” i „Seks w wielkim lesie”) i wielu artykułów naukowych.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: