Filip Cembala: „Komu z nas nie brakuje ulgi w czasach zadyszki wszelakiej?”
– Zdaję sobie sprawę, że będą osoby zmotywowane powiedzeniem „być najlepszą wersją siebie”, ale ja – z natury bardzo czuły na słowa – jestem obrażony na taką zadyszkę rozwojową, do której nas się zaprasza. Dziś coraz częściej apeluję sam do siebie, że lepiej przytulić tróję i się trochę od siebie odpierdolić, niż startować w wyścigach po piątki i szóstki – mówi Filip Cembala, aktor, wokalista, trener wokalny, tekściarz, twórca #lowizmu. W czasach, kiedy wszyscy pędzimy, on namawia do poszukiwania centymetra ulgi, głośno akcentując frazę „nie bierz się w garść, weź się w ramiona”. Rozmawiamy o jego perspektywie na życie i debiutanckiej książce „Lowizm. Na szlaku po ulgę”.
Marta Dragan: Kiedy ostatnio czułeś się niewystarczający?
Filip Cembala: O, dzisiaj. Jestem w ferworze, wszystko się pięknie dzieje, ale nie wyrabiam życiowo z odpoczynkiem. I zaczynam czuć się niewystarczający względem tego, co już mi się wydawało, że mam wypracowane, ale znowu się nazgadzałem. I z jednej strony nie żałuję, bo to jest składowa mojej wielkiej radości, która się teraz dzieje, a z drugiej strony to znak, że bardzo łatwo jest mi zapomnieć o tym, że jestem człowiekiem i moje zasoby się kończą, bo mają gdzieś mój sukces i wymagający czas. Nie jest to oczywiście ten sam level bycia niewystarczającym, który czułem kiedyś od dziecka, bo przybyło mi trochę narzędzi i zdecydowanie łatwiej jest mi żyć, ale mam wrażenie, że to jeden z moich kolorów i ja sobie z nim tak negocjuję.
Jak piszę w książce, od paru lat coraz dłuższe mam przepustki z więzienia opinii innych ludzi, już właściwie dłużej mieszkam na wolności niż tam, i tak samo jest z tym byciem niewystarczającym. Momenty potwornego zmęczenia budzą w nas demony, bo ciało apeluje o to, żeby trochę odpocząć. Niestety, jak wiemy, w świecie dorosłych nie zawsze można sobie na taki komfort pozwolić.
Mówisz, że na przestrzeni lat różnie bywało z tym byciem wystarczającym. W swojej debiutanckiej książce „Lowizm. Na szlaku po ulgę” piszesz, że idziesz z „Deficytowa”. To „Deficytowo” nie wzięło się z niczego, prawda? Czym było karmione?
Mam poczucie, że całe życie stałem na palcach, żeby ktoś mnie zauważył, uznał, kiwnął: „ty, ładnie”. Jestem synem nauczycielki, wspaniałej i cudownej kobiety, ale wiadomo, że czwórka nie pachniała piątką, więc jak dostawałem czwórkę, to nastawała chwila radości, a potem było pytanie: „były piątki?”. A jeżeli tak, to „kto dostał?”. „Szóstka była? O widzisz, da się jeszcze lepiej”. Rozumiem, że to były czasy, kiedy rodzicom wydawało się, że takie słowa motywują. Dzisiaj wiemy, że zupełnie nie. I to moje „Deficytowo” było infekowane takimi właśnie tekstami plus potem podlewane przez nasz system edukacji, który bez fanatyzmu na przełomie lat zmienia się raczej w tempie slow motion.
Do tego środowisko, do którego nie przystawałem. Zamiast, jak wszyscy chłopcy, grać w piłkę, śpiewałem i pisałem wiersze. Trudno, będąc takim dzieckiem, wytłumaczyć sobie, że po prostu takie są moje kolory. Nie miałem instrukcji obsługi do siebie. Owszem, nikt z nas jej nie ma, ale najpewniej łatwiej idzie się przez życie, kiedy przystaje się do grupy, niż kiedy jest się innym. Robiłem prawie wszystko inaczej i zupełnie co innego mnie wołało. Trudno to dziecku zrozumieć.
”Mam poczucie, że całe życie stałem na palcach, żeby ktoś mnie zauważył, uznał”
Było jeszcze atopowe zapalenie skóry. Jak ta choroba wpływała na twoje poczucie wartości?
Myślę, że je skutecznie zakopała. W książce piszę, że to ciało mnie nosiło, a ja go nie znosiłem. To był bardzo trudny czas. Czułem, że nie umiem się z tym ciałem pogodzić w takim kształcie. Atopowe zapalenie skóry było u mnie bardzo widoczne. Miałem zmiany atopowe właściwie na całych rękach, szyi, twarzy, pod kolanami. I tak wyglądałem prawie do 18. roku życia, kiedy to szczęśliwie trafiłem na cudowną lekarkę Dianę Gadt-Frączek, która mnie z tego wyleczyła. Wyglądam teraz na zdrowego człowieka i jestem z moim ciałem na etapie mówienia mu przepraszam i dziękuję. Dziś je kocham, choć ono nie jest doskonałe – fajnie byłoby mieć pewnie ze trzy mięśnie więcej. Jednak mam w sobie dużą wdzięczność, a ona każe mi przeprosić ciało za te lata, kiedy byłem nim bardzo rozczarowany. Przełomem w moim życiu było też pójście na pierwszą terapię.
Kiedy to było?
10 lat temu. Terapia w nurcie psychodynamicznym to był ogromny game changer w moim życiu. Ludzie często odwlekają pójście na terapię, bo boją się, że się rozpadną. Oczywiście, że się rozpadną. Dla mnie ten moment był najcenniejszy. Może to zabrzmi masochistycznie, ale każda sesja, podczas której pojawiał się ból związany z tym, że odkrywaliśmy coś, co było moją odpowiedzialnością, traktowałem jako dobrą wiadomość. Mówiłem sobie wtedy: „OK, jesteśmy w połowie drogi, bo jeżeli to moja odpowiedzialność i wykonam mozolną robotę, żeby to zmienić, to będzie lżej”.
Paradoksalnie tych swoich odpowiedzialności boimy się najbardziej, prawda?
Tak, na pierwszych sesjach dowiedziałem się, że najważniejszym punktem, nad którym będziemy pracować, który ma oddziaływanie na wszystkie inne przestrzenie, jest to, że boję się wziąć odpowiedzialność za moje życie. Mieszkałem wtedy w Szczecinie, miałem zdolność kredytową, ale uciekałem od kredytu i płaciłem za wynajem. Uciekałem też od tematu prawa jazdy, bo bałem się, że komuś zrobię krzywdę. Było tego znacznie więcej.
W tym roku ponownie zdecydowałeś się na terapię. Jakie były twoje motywacje?
Na terapię wykopała mnie przyjaciółka. Powiedziała mi, że ona może tego słuchać przez kolejne lata, ale mi nie pomoże i fajnie byłoby, żebym poszedł i przegadał to z kimś, kto się zna. Śmiertelnie się na nią obraziłem na jakieś 24 godziny, ale poszedłem do psychiatrki i to był największy prezent, jaki mi w życiu mógł ktoś dać. Rok później odbyliśmy taką samą rozmowę w drugą stronę – ja ją wykopałem na terapię. Też się obraziła na dobę, ale dziś dziękujemy sobie najsilniej na świecie.
Zanim poszedłeś po moc, jak to określasz w swojej książce, było „półtora roku w mroku”. Co pamiętasz z tego okresu?
Byłem potwornie przepracowany. Jednego dnia powiedziałem sobie, że muszę zwolnić, a drugiego dnia wydarzyła się w moim życiu prywatnym taka rzecz, która mnie skonfrontowała z tym, że musiałem dużo, dużo rzeczy wziąć na siebie, w tym też finansowych wyzwań. Decydowałem się na to, czując, że łamię sobie tym kręgosłup. Tylko wydawało mi się, że to potrwa miesiąc, może dwa, ale życie lubi te sprawdziany przeciągać. Ten egzamin zdałem, to znaczy uratowałem statek, który tonął, ale w jakimś sensie pewna część mnie tonęła razem z nim. Dostałem za to rachunek w postaci depresji. Depresji z wypalenia.
Jak się objawiała?
Powiedziałbym, że to był syndrom gotującej się żaby. Codziennie małymi kroczkami przekraczałem swoje granice, aż któregoś dnia przestałem siebie poznawać. Oczywiście w tej całej historii wysoko funkcjonowałem, bo musiałem pracować. Ulgę przynosiło mi nagrywanie rzeczy do internetu, gdzie niczego nie ukrywałem, mówiłem o swoich demonach, radościach, rymując się z innymi bigosami takimi jak ja.
Co to znaczy odpuścić i jak to się robi?
To jest świetne pytanie, które też bym komuś chętnie zadał. Nie wiem. Czasami w to umiem, ale bardzo rzadko. Moje odpuszczenie, które znam na dzisiaj, to w sytuacjach, kiedy życie mnie wywraca na plecy, kiedy jestem bezsilny, uczę się dryfować. Odpuszczam sobie wymyślanie rozwiązań i daję sobie czas na oddech. Wcześniej miałem taki mechanizm, że machałem, wierzgałem nogami, buntowałem się, ale wymyślałem sto scenariuszy, które muszę wypracować, wdrożyć, do których muszę zaprosić życie. Mówiłem sobie, że jakoś to ogarnę. To mnie oddalało od intuicji, że życie może mieć też jakiś pomysł na mnie.
W liceum byłem uczniem trójkowym, ale ta ocena dostateczna zawsze pachniała mi zimnem. Jakież to było używanie dla mojego wewnętrznego bejsbolisty ze zdiagnozowanym perfekcjonizmem. Dziś życie na dostateczny pachnie mi ulgą. Ja w nie jeszcze nie umiem, bo zdarza mi się startować w wyścigu po te piątki i szóstki, ale coraz częściej apeluję sam do siebie, że lepiej przytulić tróję i się trochę od siebie odpierdolić.
”Przystankami na szlaku po ulgę jest życie. Ono nas czasami przewróci, popchnie, czasami potkniemy się o jakiś kamyczek okoliczności, innym razem o korzeń wydarzeń, wejdziemy do boru wyboru i popełnimy nie takie, jakbyśmy chcieli, błędy. Bo lubimy się czasem wybrać na manowce, a życie zawiera lokowanie błędów”
O batalii z krytykiem wewnętrznym śpiewasz w utworze komeTY. „Wyhodowałem w sobie zwierza, sekundanta, decydenta, recenzenta”. Co złego jest w byciu najlepszą wersją siebie?
Mój krytyk był właścicielem kanału nadawczego w cembalskiej osobie od dziecka. Z dużą łatwością nazywałem to, co mi nie wyszło, w czym idzie mi źle albo niewystarczająco. Mało było we mnie adwokata, więc ten krytyk namącił mi srogo. I zdaję sobie sprawę, że będą osoby zmotywowane powiedzeniem „być najlepszą wersją siebie”, ale ja – z natury bardzo czuły na słowa – jestem obrażony na taką zadyszkę rozwojową, do której nas się zaprasza.
Czytam, szukam, chodzę na terapię, kombinuję, robię wszystko, żeby nie być WERSJĄ. Mi to słowo w tym zdaniu nie pasuje. Mam poczucie, że chcę być sobą. Nie pracuję nad sobą, a na swoją rzecz. Nie chcę się jednak przyklejać do tego, że mam paszport do racji. Wiem i absolutnie rozumiem, że znajdą się wśród nas osoby, które potrzebują mieć rytm w życiu, bo to wiele ułatwia. Ja żyję w arytmii i jakoś mi z tym lżej. Nie mam złudzeń, że nagle zacznę być człowiekiem, który wstaje o 4:30, medytuje, oddycha, pije szklankę ciepłej wody. Z tego zestawu tylko z tą szklanką ciepłej wody jest mi najbliżej. Żyję inaczej i w tej książce próbuję obronić zgodę na różne scenariusze, kierunki, potrzeby i kolory.
Tę czułość na słowa, o której mówisz, bardzo czuć w książce. Gdybym otrzymała egzemplarz bez okładki, to już po kilku zdaniach śmiało przypisałabym autora. Kiedy ta słowna ekspresja ujawniła się u ciebie?
Od dziecka było mi do słów blisko, ale system edukacji wymagał ode mnie mieszkania w ramach. Trzy czwarte tego, jak chciałbym się wyrazić, byłoby podkreślone na czerwono jako błąd, więc tak naprawdę uwolnić mogłem się wiele lat później. Pojawienie się pewnych słowotrysków zauważyłem w pandemii, kiedy moja głowa się zatrzymała. Totalnie wyhamowałem swoje życie zawodowe, bo teatry były zamknięte. Pojechałem pomieszkać na pół roku do rodziców i tam zdałem sobie sprawę z tego, że nigdy nie chciałem być odtwórcą, tylko twórcą, ale się bałem. Uznałem więc, że spróbuję uwolnić trochę tych słów. Tak to się zaczęło.
Te słowa przychodziły do mnie same. Były jak plastelina – im bardziej się nimi bawiłem, tym bardziej się wyginały. To nie była kreacja, jak wiele osób twierdziło, bo ja w ten sposób prowadzę nawet wewnętrzną narrację z samym sobą. To zawsze był mój kolor, tylko długo nie dawałem sobie na to przywoleństwa.
Czy ten świat sołszialmidyjski, jak go określasz, jest dobrym miejscem na tę ekspresję?
Świetnym, bo tam daję sobie paszport do bycia sobą. To sprawia, że oddycham głębiej. Czasami jadę grubo i jestem człowiekiem z Wulgarii. Bo nie będę ukrywał, że kocham sobie czasem przeklnąć i uważam, że polskie przekleństwa są piękną kontekstową przyprawą. Myślę, że nie byłoby tej książki i wielu innych zawodowych rzeczy, gdyby nie to, że kilka lat temu zdecydowałem się uprawiać w internecie swoje poletko i szukać tam czarnoziemu.
Czym jest ten tytułowy lowizm?
Lowizm jest filozofią samozaopiekowania się sobą, samosiebiezauważenia, samosiebieodśnieżenia, samorozgrzeszenia i samosiebieuznania. Na tej drodze po siebie będziemy się czasami wypierdalać, przewracać, bo nie sposób umówić się z życiem na to, że teraz oto pójdę w sukcesie po swoje nowe myślenie. To od razu pachnie pułapką.
Zawsze czułem, że potrzebuję ulgi. Jestem człowiekiem tęskniącym, rozkminiającym, dużo we mnie nostalgii, więc szukałem wyjaśnień. I dziś, po terapii, składają mi się puzzle, rozumiem więcej na przykład, że wiele tego, co sam sobie robiłem, było wynikową perfekcjonizmu i ADHD. Nigdy nie chciałem siebie określać przez żaden pryzmat, a więc też przez pryzmat zawodu, że jestem aktorem, wokalistą, pisarzem, storytellerem czy nauczycielem wokalu. Uciekałem od tych szuflad i określeń, z drugiej strony wiedziałem podświadomie, że coś musi te rzeczy łączyć. Wymyśliłem, że w każdej z tych działalności jestem poszukiwaczem ulgi, że zawodowo też potrzebuję się od siebie odpieprzyć.
ADHD bywa błogosławieństwem czy przekleństwem?
Bywa i tym, i tym. Płacę za nie cenę, ale mam też świadomość, że są kolory, z których korzystam, jak na przykład kreatywność.
Jakie są przystanki na szlaku po ulgę?
Przystankami na szlaku po ulgę jest życie. Ono nas czasami przewróci, popchnie, czasami potkniemy się o jakiś kamyczek okoliczności, innym razem o korzeń wydarzeń, wejdziemy do boru wyboru i popełnimy nie takie, jakbyśmy chcieli, błędy. Bo lubimy się czasem wybrać na manowce, a życie zawiera lokowanie błędów. Książka w zamyśle jest moim hołdem dla niedoskonałości, czasami nawet ułomności.
Pracuje we mnie ostatnio takie słowo pobłażać. Jesteśmy sobie to winni. Oczywiście, bywa to trudne, bo mamy te kredyty, leasingi, zobowiązania, deadliny, ale mam poczucie, że mimo to możemy szukać w sobie też tych kolorów do siebie.
Co dostajemy w pakiecie samozaopiekowania?
Myślę, że to są bardzo indywidualne pakiety, bo każdy z nas potrzebuje czegoś innego, ma inne deficyty. Jako nierodzic zauważam, że rodzice, a szczególnie matki po urodzeniu dziecka dostają w pakiecie jakieś sto tysięcy razy większe poczucie winy niż miały wcześniej i kwestionują siebie jako matkę prawie za wszystko. Mam ochotę takiej mamie powiedzieć: „Boże, kobieto, przecież tobie nikt nie dał instrukcji obsługi do tego dziecka. Wiem, że robisz wszystko najlepiej, jak tylko twoje 100 proc. dzisiejsze ci podpowiada, ale pamiętaj, że czego byś nie zrobiła, to twoje dziecko będzie miało w życiu dokładnie tak samo jak ty, czyli różnie. Nie jesteś w stanie zamieść temu dziecku drogi do końca życia. Ono ma swój szlak”. Zrozumienie tego może zdjąć centymetr ciężaru z barków. To są takie negocjacje z myślami, które do nas wszystkich przychodzą, i samozaopiekowanie pozwala temu wewnętrznemu bejsboliście coraz częściej wyciągać bejsbola z dłoni i zamiast brać się w garść, brać się w ramiona.
Czy to, co obecnie dzieje się w twoim życiu, jest ziszczeniem marzeń siedmioletniego Filipa?
Tak, i czuję – mimo zmęczenia – ogromną wdzięczność i radość za ten czas, który się mi przytrafia. Filipek marzył o awersie monety, o jednej jej stronie, nie mając świadomości, że jest jeszcze rewers, że za marzenia płaci się jakąś cenę. I temu, co się teraz dzieje, staram się uważnie przyglądać, czy jest już za drogo, czy mnie jeszcze na to stać.
Poza książką sporo dzieje się też w moim życiu zawodowym i artystycznym. Jestem po premierze monodramu „MyLove”, do którego wspólnie z Rafałem Matuszem napisałem scenariusz. To spektakl o wykluczeniach, który można zobaczyć w Teatrze Polskim. I ja serdecznie na niego zapraszam widzów: weź swoje wykluczenie i przyjdź. Nigdy nie czułem na scenie czegoś tak emocjonalnie ważnego dla mnie. Do tego premiera „Rasputina” Pożaru w Burdelu w Teatrze Rampa. A 7 grudnia w Garnizonie Sztuki w Warszawie odbędzie się „Lowizm, czyli na szlaku po ulgę” – najważniejsze dla mnie wydarzenie w tym roku. Cały dzień spotkań z prelegentami. Będzie Tomek Sobierajski, Asia Chmura, Sylwia Gorzelska, Marta Uszko, Asia Oszajca, Kasia Brzoza. Podczas spotkania dam koncert, podpiszę książki, porozmawiam.
Wspomniałeś, że książka jest hołdem dla niedoskonałości. Do kogo jest skierowana?
Do takich bigosów jak ja, czyli wrażliwców, którzy są umęczeni, bo żyją w życiowej zadyszce i potrzebują na sekundę pobycia ze sobą, i poszukania dla siebie szlaku po ulgę. Ta książka siedziała w mojej głowie całe życie, ale przez ADHD nie umiałem się zabrać za nią. Jak zacząłem przyjmować leki, to zapachniało deadlinem i napisałem ją w dwa tygodnie. Ona się ze mnie po prostu wysypała. Nie musiałem tam niczego wymyślać. Pisałem w takim tempie, że mi się non stop komputer zawieszał.
Bardzo mi zależało na tym, żeby ludzie czytając tę książkę, która jest moją osobistą historią, mogli poczuć, że jak zmienią X z Y, to ona stanie się książką o nich. Miałem dużą niepewność, czy to się uda, ale dostaję feedback, że osobne osoby czytając książkę, nie wiedząc kiedy, przenoszą się do swoich historii i odnajdują siebie w lękowie, w wersjach siebie. Dla mnie to jest największe szczęście. Myślę, że „Lowizm. Na szlaku po ulgę” jest fajnym pomysłem na świąteczny prezent dla kogoś bliskiego, bo komu z nas nie brakuje ulgi w czasach zadyszki wszelakiej?
Zobacz także
„Owszem, dziś długość życia człowieka wzrasta, ale czy o taką jakość życia nam chodziło?” – pyta prof. Grzegorz Dworacki
Depresja podnosi temperaturę ciała. Ekspertka: Ta choroba nie siedzi w naszej głowie, panoszy się wszędzie
„Rak prostaty to bat na twardzieli. Jak się spojrzy na PESEL-e, to dotyka ludzi, którzy łzy nie uronią, tacy panowie świata, tak wychowani. A tutaj, proszę, zwyczajne badanie”
Podoba Ci się ten artykuł?
Powiązane tematy:
Polecamy
„Zdrowie psychiczne to nie tylko brak choroby”. Jak uwolnić się od nadmiernego stresu i paraliżującego lęku, tłumaczy psychoterapeuta Nikodem Ryś
„Co tam gwiazdeczko, nauczyłaś się?”. Julia Wieniawa gorzko o czasach szkolnych
Dlaczego krawaty i gorące herbaty nie są dla lekarzy psychiatrów? Tłumaczy dr Benji Waterhouse
Sara James porusza temat zdrowia psychicznego w najnowszym singlu. „Mam 15 lat i brak mi tchu” – śpiewa artystka
się ten artykuł?