Przejdź do treści

Dr Magdalena Śniegulska: „Mówienie o dziecku 'pociecha’ odczłowiecza i wkłada je w określoną rolę. Rolę osoby, która ma zaspokajać potrzeby dorosłych, czynić ich życie weselszym i łatwiejszym”

dr Magdalena Śniegulska - Hello Zdrowie
Dr Magdalena Śniegulska / fot. Nikodem Szymański
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Irytujące są też dla mnie słowa rodzica, który mówi: „Nie je mi”, „Choruje mi”, tak jakby dziecko mnie-dorosłej to robiło, wręcz na złość. To sposób na pokazanie, jaka jestem w tej sytuacji ważna – to ja mam kłopot, nie moje dziecko. W tej samej kategorii traktuję pojęcie „władzy rodzicielskiej”, które wypacza relację i uprzedmiotawia dziecko, czyniąc je „elementem wyposażenia gospodarstwa domowego” – mówi dr Magdalena Śniegulska.

 

Ewa Koza: Choć wiele się zmienia, wciąż są ludzie, którzy potrafią bez oporów zapytać niemal obcą osobę, dlaczego nie ma dziecka. Jestem świadoma kryzysu demograficznego, jednak bardziej zasadne wydaje mi się pytanie: „Dlaczego chciałaś zostać mamą?”, „Dlaczego chcesz być tatą?”. Z jakich powodów ludzie najczęściej decydują się na rodzicielstwo?

Dr Magdalena Śniegulska: Z doświadczeń z gabinetu i rozmów prywatnych wiem, że bardzo często nikt się nad tym nie zastanawia. Niejednokrotnie ludzie nie omawiają tej, jakże ważnej, kwestii wchodząc w związek. Decydują się na bycie razem, a potem się okazuje, że mają odmienne potrzeby i wizje wspólnego życia. Pozostaje pytanie, ile osób podejmuje świadomą decyzję, że chcą zostać rodzicami.

Zadziwia mnie to, co często „serwuje się” osobom, które nie mają dzieci, czyli: „Kto ci poda szklankę wody na starość?”. Brzmi to tak, jakbyśmy powoływali dzieci na świat po to, żeby nas obsługiwały, od początku traktując je w kategoriach usługowych. Myślę, że to poważny problem i powód do dyskusji nad rolą dziecka i jego prawami.

Przez szereg lat dzieci były postrzegane głównie w kategoriach użyteczności. Można sobie to dobitnie uświadomić, na przykład, dzięki książce „Chłopki. Opowieść o naszych babkach”, która prezentuje bardzo ważny wycinek rzeczywistości. Rzeczywistości, w której dzieci „nabywały wartości” dopiero wtedy, gdy mogły się czymś wykazać na rzecz społeczności.

We współczesnym świecie trochę się to zmienia, mamy większą uważność na dziecko, ale powiedziałabym, że często powierzchowną. Nadal nie traktujemy osób małoletnich jak ludzi. Nawet gdy osiągną dorosłość, mamy wobec nich różne niewypowiedziane oczekiwania.

A czasem dobitnie wypowiadane i wielokrotnie powtarzane.

Bywa i tak. Spotkałam się z osobami dorosłymi, od których usłyszałam: „To, co przeżyłam czy przeżyłem jako dziecko w swojej biologicznej rodzinie, powoduje, że jestem absolutnie pewna czy pewien, że nie chcę nikogo powoływać do życia, bo nie wiem, czy nie zgotowałabym albo zgotowałbym mu takiego samego losu. A nie chcę, żeby ktokolwiek przez to przechodził”. Czuję w tym dużą świadomość tego, czego doznawaliśmy jako dzieci w tak gloryfikowanych rodzinach. I czego dzieci wciąż doznają.

Nie jest prawdą, że rodzą nam się same słodkie dzieci, niektóre są naprawdę trudne. Dostrzeżenie radości w roli rodzicielskiej bywa wyzwaniem, czasem wręcz wysiłkiem

Jest też wielu ludzi, którzy mówią: „Wreszcie spotkałem czy spotkałam osobę, z którą chcę mieć dziecko. Jestem ciekawa lub ciekaw nowego człowieka, który powstałby z takiej pary jak my. Widzę pozytywne cechy mojej partnerki czy partnera i jestem gotowy czy gotowa towarzyszyć młodemu człowiekowi, który ma szansę wzrastać w dobrej relacji”. Poznaję też osoby, które mówią: „Mam w sobie tyle miłości, że chciałaby czy chciałby móc ją komuś przekazać”. Proszę zwrócić uwagę, że to dzieje się nie tylko w związkach heteronormatywnych. Są ludzie, którzy czują, że udało im się stworzyć coś tak wyjątkowego, że jest w tym przestrzeń na nowego człowieka. Ale wiele osób nie zastanawia się, dlaczego chcą mieć dzieci, często decydują się na powołanie ich do życia, bo tak wypada, bo jest takie społeczne oczekiwanie. Wciąż pokutuje mit instynktu macierzyńskiego – powiela się przekonanie, że niemal każda kobieta marzy tylko o tym, żeby być matką.

Tymczasem, gdy zajrzymy do książki prof. Małgorzaty Sikorskiej, która zajmuje się badaniem współczesnych polskich rodzin, zobaczymy, że oczekiwania i wyobrażenia mają się nijak do rzeczywistości. Wiele młodych par, które zostają rodzicami, jest sfrustrowanych i zgorzkniałych. Opisują swój związek jako ten przed dzieckiem i po dziecku. Drugi, co straszne, przedstawiają jako trud i znój, rodzaj jakiegoś poświęcenia. I tu pojawia się coś, co jest bardzo niebezpieczne, czyli wypominanie rodzicielskiego poświęcenia – tak, jakby dziecko o to prosiło, jakby się tego domagało, jakby w ogóle mogło podejmować jakąś decyzję w tej sprawie.

Ewa Chodakowska - Hello Zdrowie

Z obserwacji i rozmów z osobami bezdzietnymi, a dokładniej z bezdzietnymi kobietami – mężczyźni zdecydowanie rzadziej są podawani „rozliczeniom” w kwestii potomstwa – wiem, że jeśli kobieta mówi, że biologia uniemożliwia jej zostanie matką, zwykle spotyka się ze współczuciem, jeśli zaś mówi, że podjęła taką decyzję, bywa atakowana.

To doskonale pokazuje niezrozumienie tego, że bardzo często jest to niezwykle dojrzała decyzja. A jednocześnie sobie myślę: dojrzała czy niedojrzała, to w ogóle nie powinno podlegać ocenie. Chciałabym, żebyśmy doprowadzili do tego, że nikt nas o to nie pyta, chyba że kobieta sama chce o tym porozmawiać, ale bez narażania się na jakiś rodzaj społecznego gniewu i pytania: „Jak tak możesz!?”. Bardzo łatwo oceniamy postępowanie innych, nie akceptując tego, że człowiek podejmuje najlepszą decyzję, jaką może w danym momencie. Bo tylko on wie, jakie ma zasoby, żeby poradzić sobie z jej konsekwencjami. I to on będzie się z tymi konsekwencjami mierzyć.

Spotykam młodych ludzi, którzy mówią, że nie chcą mieć dziecka, nie powołają go na świat, któremu grozi zagłada. Mówimy o kryzysie demograficznym w Polsce, ale w skali świata jest nas cały czas za dużo.

Przyznam, że nie przepadam za określeniem: „mam dziecko”, kojarzy mi się za stanem posiadania. Zdecydowanie wolę formę: „jestem mamą”, „jestem tatą”.

Mam podobnie. Proszę jednak zwrócić uwagę, jak silnie to „posiadanie dziecka” jest wpisane w nasz język. W wielu sytuacjach bardzo trudno z tego wybrnąć. Irytujące są też dla mnie słowa rodzica, który mówi: „Nie je mi”, „Choruje mi”, tak jakby dziecko mnie-dorosłej to robiło, wręcz na złość. To sposób na pokazanie, jaka jestem w tej sytuacji ważna – to ja mam kłopot, nie moje dziecko. W tej samej kategorii traktuję pojęcie „władzy rodzicielskiej”, które wypacza relację i uprzedmiotawia dziecko, czyniąc je „elementem wyposażenia gospodarstwa domowego”. Zapominamy, że powołanie kogoś do życia to przede wszystkim wielka odpowiedzialność.

Wiele młodych par, które zostają rodzicami, jest sfrustrowanych i zgorzkniałych. Opisują swój związek jako ten przed dzieckiem i po dziecku

Rozmawiając z rodzicami, często mówię, że bycie rodzicem jest przywilejem, możliwością towarzyszenia komuś w procesie rozwojowym, a nie sprawą oczywistą, niejako nadaną i tą, z której wynika na przykład szacunek. Żeby go dostać, trzeba się porządnie napracować i dać od siebie więcej niż tylko powołanie kogoś na świat.

Głęboko wierzę, że semantyka (dział językoznawstwa, którego przedmiotem jest analiza znaczenia wyrazów – przyp. red.) ma znaczenie i że używanie takich określeń pozycjonuje relację i pozycjonuje młodego człowieka.

Od razu przychodzi mi do głowy „pociecha” – słowo, które w moich uszach czyni z dziecka plasterek na ranę niespełnienia, niezadowolenia albo innego niedostatku.

Bardzo pani za to dziękuję. Zmieniam je w tekstach, które dostaję do autoryzacji – to słowo jest nagminnie używane przez dziennikarzy – czasami mi się udaje, czasami nie, ale potwornie mnie ono drażni. „Pociecha” odczłowiecza i wkłada dziecko w określoną rolę. Rolę osoby, która ma zaspokajać potrzeby dorosłych, czynić ich życie weselszym i łatwiejszym.

Kilka dni temu byłam w Muzeum Etnograficznym na wystawie „Dzieciństwo”. Oprowadzający nas przewodnik mówił o tym, że pod koniec XIX wieku dzieci – szczególnie na początku swojego życia – były radością, którą wprowadzały w trudne życie swoich bliskich. Pewnie tak jest. Obserwowanie wdzięcznego dziecka niesie za sobą wiele radości. W ogóle uważam, że w rolę rodzica może być wpisana olbrzymia radość i przyjemność z tego, że wykonuje się dobrą robotę. Ale to nie oznacza, że dzieci mają być tylko uśmiechnięte i szczęśliwe. Tę radość można czerpać również z podtrzymywania dziecka w trudnościach i towarzyszenia mu w wyzwaniach. Nie jest prawdą, że rodzą nam się same słodkie dzieci, niektóre są naprawdę trudne. Dostrzeżenie radości w roli rodzicielskiej bywa wyzwaniem, czasem wręcz wysiłkiem.

Znam bardzo różnych rodziców. Znam takich, którzy przechodzą przez bardzo poważne trudności wychowawcze, ale mają tyle zrozumienia dla kontekstu, z którego wynika takie, a nie inne zachowanie ich dziecka, i tyle miłości, że patrzę na nich z podziwem. Słuchając ich, myślę, że to, co robią, to prawdziwe rodzicielstwo. Rodzicielstwo oparte na wspieraniu dziecka, które nie ma nic wspólnego z postrzeganiem młodej osoby jako pociechy.

Nadal nie traktujemy osób małoletnich jak ludzi. Nawet gdy osiągną dorosłość, mamy wobec nich różne niewypowiedziane oczekiwania

Jaki wpływ na życie człowieka może mieć to, że urodził się, żeby kogoś pocieszyć?

Jest mnóstwo ludzi, którzy byli wkładani w tę rolę i różnie sobie z tym radzili. Nie każde dziecko pozwoli się w nią włożyć. Są takie, które od początku się przeciw niej buntują, ponosząc olbrzymie koszty. Czasami mają to szczęście, że trafiają na rodziców, którzy weryfikują swoje przekonania. Uczą się, są ciekawi swojego dziecka.

Kiedyś zapytałam jedną z pedagożek, czym jest rodzicielstwo, odpowiedziała: „Wiesz, tak sobie myślę, że w rodzicielstwie jest prawdziwa radość na myśl o tym, że spotkasz się ze swoim dzieckiem”. W tym sensie ta pociecha jakaś jest. Ale mam taką refleksję, że nie ma wielu rodziców, którzy naprawdę lubią swoje dzieci. Oni je kochają, w to nie wątpię, ale nie wszyscy lubią swoje dzieci i nie wszyscy chcą spędzać z nimi czas. To może, oczywiście, mieć i dobre strony, często pozwala się usamodzielnić, odseparować od rodzica.

Jednym z trudniejszych doświadczeń jest próba spełniania oczekiwań i wykreowanej przez rodziców wizji, szczególnie wtedy, gdy dziecko nie ma zasobów, żeby ją realizować. Kiedy czuje, że ma zupełnie inne predyspozycje i możliwości. Wie, że nigdy nie będzie takie, jak chcieliby je widzieć ci, którzy powołali je na świat. Nawet, jeśli będzie się bardzo starać.

Proszę zauważyć, jak trudne musi być zmierzenie się z tym, gdy człowiek całe życie podporządkowuje się wizji, która nie jest jego, i w pewnym momencie zostaje sam. Rodzice umierają, a on zostaje z poczuciem niespełnienia i z brakiem alternatywy. Nie czuje się komfortowo w życiu, które sobie umeblował za sprawą swoich rodziców, i ma poczucie, że jest już za późno na meblowanie od początku. To straszna sytuacja i, niestety, nierzadka.

Czym jest parentyfikacja?

To sytuacja, w której dziecko przyjmuje w relacji rolę rodzica, w różnych kontekstach. Może przejąć jego zadania w czysto fizyczny sposób, zajmować się domem, dbać o zakupy, ale może też pełnić rolę dorosłego w dbaniu o komfort emocjonalny rodzica. Dzieje się tak w sytuacjach okołorozstaniowych, czasem w dramatycznych momentach życia, jak śmierć kogoś bliskiego, utrata zdrowia czy pracy. Zdarza się, że dzieci biorą na siebie odpowiedzialność za stan emocjonalny swojego dorosłego opiekuna, czyniąc się sprawcami tego stanu. Często dziecko myśli, że od niego zależy, w jakiej kondycji będzie rodzic. Ta zamiana ról jest potwornie niebezpieczna, również rozwojowo. To jeden z czynników ryzyka wpływający na to, że na kolejnych etapach życia człowiek będzie się stawiał w roli opiekuna. Będzie wchodził w relacje, w których ma się o kogoś zatroszczyć.

Jakie to może mieć konsekwencje?

Niejednokrotnie tłumi się własne potrzeby, również czysto fizyczne, które mogą być związane ze słabym kontaktem z własnym ciałem, co naraża nas nie tylko na problemy ze zdrowiem psychicznym, ale też schorzenia somatyczne. Tak funkcjonujący człowiek może doprowadzić się do katastrofalnego stanu.

Można mieć pecha i trafić na takich rodziców, ale dochodzi jeszcze presja otoczenia – w polskim społeczeństwie kobieta wciąż ma pełnić funkcje opiekuńcze. „Tylko egoistki myślą o sobie!”

Niestety, to wciąż pokutuje.

Maja Bohosiewicz

Jak „nominuje” się młodego człowieka – myślę o rodzinach wielodzietnych – który jest wciągany w zamianę ról z rodzicem?

To kwestia wielu różnych czynników. Bardzo często to klucz, o którym pani powiedziała. W społeczeństwie jest głębokie przekonanie, że kobiety sprawują funkcje opiekuńcze, ale zdarza się, że trafia to na najstarsze dziecko. Zdarza się też, jeśli są dwie czy więcej córek, że obciąża się tę, która najlepiej sobie radzi, „Bo ona sobie przecież z tym wszystkim poradzi”. I bardzo długo sobie radzi, aż pęknie.

 

Dr Magdalena Śniegulska – absolwentka Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Doktor nauk humanistycznych w zakresie psychologii. Pracuje na Uniwersytecie SWPS w Katedrze Psychologii Poznawczej Rozwoju i Edukacji. Prowadzi zajęcia warsztatowe, seminaryjne i wykłady z zakresu psychologii rozwoju, psychologicznych podstaw edukacji, wspierania rozwoju, umiejętności rodzicielskich. Członkini Polskiego Towarzystwa Terapii Poznawczo – Behawioralnej, European Association for Behavioural and Cognitive Therapies (EABCT), Polskiego Towarzystwa Etologicznego oraz Polskiego Towarzystwa Psychologicznego. Członkini-założycielka i wiceprezeska zarządu Stowarzyszenia „Wspólne Podwórko”. Autorka tekstów popularyzujących wiedzę psychologiczną z obszaru wychowania dzieci i problemów rozwojowych. Prowadzi terapię indywidualną i grupy terapeutyczne dla dzieci i młodzieży w podejściu poznawczo-behawioralnym.

Od lat współpracuje z organizacjami zajmującymi się wspieraniem rozwoju, edukacji dzieci i młodzieży, takim jak: Fundacja Dobrej Edukacji, Nowa Era, ORE, WCIES, Centrum Edukacji Obywatelskiej, Fundacja Szkoła Z Klasą, NASK, Pracownia Testów Psychologicznych PTP.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?