Tylko powoli…
25 lutego był obchodzony Międzynarodowy Dzień Powolności. Szczęśliwie w tym roku była to niedziela. W dniu pracy o zwolnieniu tempa nie byłoby mowy. Jesteśmy przepracowani, zabiegani. I, jak dobitnie pokazują badania, zmęczeni tym stanem. A gdyby tak zacząć żyć po swojemu?
Kawiarnię, w której piszę ten tekst, wybrałam całkowicie przypadkowo. Gdy pytam o hasło do wi-fi, w odpowiedzi słyszę: „Zwolnij”. Uśmiecham się do siebie. Przypadek? Najwyraźniej przepracowanym gościom, spędzającym całe dnie przy kawie i laptopie, trzeba o tej prostej zasadzie przypominać choćby w ten sposób. Nic więc dziwnego, że od paru lat w kalendarzu świąt nietypowych celebrowana jest powolność. Dzień Pośpiechu w nim nie widnieje. W końcu „obchodzimy” go na co dzień. To prawdziwy paradoks naszych czasów. Otaczamy się technologią, która teoretycznie ma nam ułatwiać życie i zaoszczędzać czas, a w efekcie przeznaczamy go na kolejne obowiązki. Wmówiono nam, że pośpiech to cnota. Nikogo już nie dziwi, że pracodawca wymaga od nas umiejętności pracy pod presją czasu. Powolność odbierana jest jako lenistwo, ewentualnie nieefektywne zarządzanie własnym czasem. W każdym razie nic godnego pochwały. Pośpiech i zapracowanie to cecha wspólna całego zachodniego świata. A my, Polacy, dumnie, choć już trochę ledwo żywi, niesiemy w niej palmę pierwszeństwa. Według raportu OECD z 2015 roku to Polacy wraz z Grekami byli najbardziej zapracowanymi narodami w Europie. Wszystko to w czasach, kiedy coraz głośniej mówi się o trendzie odwrotnym – nie długość dnia pracy, lecz jego efektywność przekłada się na dobre wyniki. Nasz pracoholizm odbija się na naszym samopoczuciu. Nie ma mocnych. Według badań TNS OBOP aż 85 proc. Polaków każdego dnia odczuwa stres i niepokój, 62 proc. badanych potwierdza, że żyje w pośpiechu, a 53 proc. przyznaje, że pracuje w nerwach, mając świadomość, że to samo mogłoby zrobić na spokojnie, bez pośpiechu. To poczucie życia w pędzie najsilniejsze jest w grupie 30-49-latków i znacząco słabnie po sześćdziesiątce. Tylko po co tyle czekać?
Wrzuć wsteczny
Idea slow life nie jest żadną fanaberią. To realna, fizjologicznie uwarunkowana potrzeba, powrót do korzeni, które nieświadomie próbujemy wyrwać. Jedzenie, sen i wypoczynek potrzebne nam są do normalnego funkcjonowania. Prócz nich mamy też potrzebę afiliacji, czyli budowania więzi z innymi członkami naszego społeczeństwa. Łączenie się naszych przodków w plemiona to właśnie pierwsze przejawy tej potrzeby. Zupełnie nieświadomie wykazują ją również noworodki, które pozostawione same sobie wyrażają niezadowolenie. Potrzebujemy siebie nawzajem.
Może pora więc wrócić do korzeni, smacznie się najeść, wyspać, pośmiać długo i szczerze z przyjaciółmi, posiedzieć przy stole z rodziną, nieśpiesznie porozmawiać z sąsiadem? Jednym słowem włączyć wolniejszy bieg. A konkretnie – włączyć taki bieg, na jaki mamy ochotę. Bo w trendzie slow life nie chodzi o to, aby na siłę być powolnym. To naczelna zasada tej filozofii. Najlepiej ujął ją w swojej książce „Pochwała powolności” Carl Honoré, szkocki dziennikarz, pomysłodawca i propagator slow life: Życie Powoli oznacza sprawowanie kontroli nad rytmem własnego życia. Człowiek sam decyduje, jak szybko chce postępować w danej sytuacji. Jeśli dziś chcę działać szybko, działam szybko; jeśli jutro zechcę być powolny, będę powolny. Celem naszej walki jest prawo do samodzielnego ustalania tempa (…). Trend slow life mylnie odbierany jest jako zachęta do powolnego życia. A to raczej nieuleganie trendowi szybkości, zachęta do odzyskania kontroli nad własnym życiem i smakowania jego najdrobniejszych szczegółów. Pamiętasz, jak pachnie deszcz? Potrafisz na spokojnie zjeść śniadanie bez zerkania w telefon czy telewizor? Przyjrzałeś się w ogóle, jak wysoką wieżę zbudowało wczoraj z klocków twoje dziecko?
Tak się składa, że dla Carla Honoré właśnie jego własne dziecko okazało się impulsem do działania i przemyślenia swojego codziennego pędu. Kiedy na półce w księgarni ujrzał 60-sekundowe bajeczki na dobranoc, zachwycił się pomysłem. A potem przeraził. Czemu nawet tak drogocenną rzecz jak czas spędzony z dzieckiem chce przyspieszyć i uefektywnić? Czemu, zamiast przeżywać tę chwilę, chce ją jak najszybciej mieć za sobą? I tak się zaczęło.
Zasady są proste
Jak więc wprowadzić zasady slow life w życie? Przede wszystkim… powoli. Nie nastawiajmy się, że zmianę w myśleniu i w życiu wprowadzimy w tydzień. Na początek spróbujmy przestać taką samą turboprędkość przykładać do wszystkich czynności, które wykonujemy. Dla jasności – prędkość nie jest zła. Z ewolucyjnego punktu widzenia jest niekiedy bardzo korzystna i potrzebna. Są jednak sfery życia, w których warto być bardziej świadomym, uważnym, powolnym. Jakie? Sami zdecydujmy. Wspólne posiłki z rodziną, spacer z dzieckiem, sprzątanie? A może czekanie na autobus lub w kolejce na poczcie? To świetne miejsce na trening własnej cierpliwości i umiejętności zrelaksowania się.
Druga sprawa – przestańmy być wielofunkcyjni, nie zaczynajmy kilku rzeczy naraz. Skupmy się na wykonywaniu jednej czynności w danym momencie. Jemy śniadanie? Nie przeglądajmy smartfona. Badania potwierdzają, że wolniejsze, bardziej skupione jedzenie sprawia, że pochłaniamy mniej kalorii i lepiej trawimy. Mózg potrzebuje 20 minut, aby zarejestrować, że się najadł. Dajmy mu choć tyle czasu, zanim niepotrzebnie się przejemy.
Róbmy mniej. Tak po prostu, bez wyrzutów sumienia. Nie podejmujmy się zadań, które w głębi ducha wydają nam się niewykonalne. Rozsmakujmy się w chwilach, tych najbanalniejszych. To dobry trening dla uważności. Zdaniem Waldemara Kuligowskiego, profesora antropologii kulturowej na UAM w Poznaniu, żyjemy w epoce rozproszonej uwagi, która to rodzi powierzchowność w życiu i w relacjach. Zwróćmy uwagę na szczegóły, które nas otaczają. Bądźmy cierpliwi. Przypatrzmy się dzieciom – jak one oglądają świat i się nim zachwycają. Poczujmy się pewnie w świecie offline. Nieustanna potrzeba przebywania w pobliżu telefonu zyskała już miano nowej cywilizacyjnej choroby o nazwie nomofobia. Przejawia się uczuciem paniki i smutku, kiedy nie przebywamy w pobliżu własnego telefonu. Wyjdźmy z domu, spędzajmy więcej czasu na łonie natury. Przebywanie na świeżym powietrzu wzmacnia system odpornościowy i nie chodzi tu tylko o hartowanie się. Ming Kuo, badaczka z Uniwersytetu Illinois, dowiodła, że ukojenie, jakie odnajdujemy na łonie natury, sprawia, że odczuwamy większe poczucie bezpieczeństwa i szczęścia. To z kolei sprawia, że nasze ciało zaczyna rozporządzać swoimi zasobami w nowy sposób. Przechodzi z trybu „walcz” w tryb „odpoczywaj”. Japończycy z tej prostej czynności, jaką jest odpoczynek wśród drzew, utworzyli nawet element narodowego programu zdrowotnego. Stworzyli solidną literaturę naukową na temat dobroczynnych właściwości „nurzania się w lesie”. Powstał na tym gruncie trend „forest bathing”, którego popularność zatacza coraz szersze kręgi. Nie chodzi w nim o wspinaczkę, szlaki, liczenie przebytych kroków za pomocą aplikacji. Liczy się po prostu przebywanie w lesie. Swoją drogą, czy można sobie wyobrazić lepsze miejsce na przełączenie swojego życia na tryb slow life? I to tak na dobre.
Podoba Ci się ten artykuł?
Polecamy
Renata Szkup: „Siedemdziesiątka to nie koniec kariery, ale początek wielkiej przygody”
„Wielu Polaków boi się mówić po angielsku – szczególnie wśród innych Polaków”. Jak skutecznie nauczyć się angielskiego, mówi Arlena Witt
„Nie każdy związek chce być uratowany” – mówią seksuolog dr Robert Kowalczyk i dziennikarka Magdalena Kuszewska
„Celem było zrobienie serialu, a to, że przy okazji dostałam obraz solidarnego świata, poruszało mnie do głębi”. O „Matkach Pingwinów” opowiada Klara Kochańska-Bajon
się ten artykuł?