Paulina Hojka o noszeniu ubrań po zmarłych: “Myślę, że żaden nieboszczyk się nie obrazi”
Jeśli sweter, to po dziadku. A jak pościel, to z babcinej szafy. Paulina Hojka, z zawodu projektantka mody, z pasji autorka wyjątkowych kolaży, nosi kozaki po zmarłej cioci, a w kuchni używa ściereczek z lat 80. ubiegłego wieku. Swoim dalekim od konsumpcjonizmu stylem życia dzieli się na Instagramie. I inspiruje do zmian w życiu.
Aleksandra Tchórzewska: Naprawdę nic pani nie kupuje? Żadnych nowych ubrań?
Paulina Hojka: Zdarza mi się coś kupić, ale dzieje się to rzadko. Ostatnio zgrzeszyłam i kupiłam ogrodniczki. Pozazdrościłam swojemu bratu. Bo nie o to chodzi, żebyśmy wszyscy byli pustelnikami. Jest różnica między kupnem nowej rzeczy raz na kilka miesięcy, zwłaszcza potrzebnej czy praktycznej, albo wymianą bielizny, a kupowaniem spodni czy sukienki co tydzień. Wszystko jest kwestią zdrowego rozsądku. Nie wierzę, że jakakolwiek skrajność na dłuższą metę jest dobra, bo nas zwyczajnie męczy.
Ale skarpet pani nie wymienia, tylko je ceruje.
Ceruję tylko do pewnego momentu. Potem nie ma już czego cerować (śmiech). Jak się skarpetkę kilkukrotnie zaceruje, a potem znowu szew puści, to już trudno jest łapać nitki. I czas kupić nowe.
Wyłamuje się pani ze wszechobecnych trendów, które narzucają nam posiadanie coraz większej liczby rzeczy. Co to pani daje? Oszczędności? Spokój ducha? Świadomość troski o planetę? A może poczucie sensu?
Myślę, że wszystko po trochu. Kiedy pracowałam jako projektantka odzieży w dużej marce, miałam okazję zobaczyć, jak działa ta branża. Ile rzeczy jest na pokaz! Ale już wtedy nie należałam do osób, które biegały do sieciówek po najbardziej trendowe ciuchy. Starałam się ubierać z odpadów, które sami czasami generowaliśmy. Z pociętych bluz zrobiłam kubraczek dla psa. Zawsze towarzyszyła mi w życiu potrzeba wykorzystania tego, co jest. Użycia go w inny, praktyczny sposób.
Aż pewnego dnia stwierdziłam, że nie chcę już dłużej przykładać ręki do tego marnotrawstwa panującego w mojej branży, bo to nie jest świat, który pragnę pokazać moim dzieciom. Chcę im pokazać, że można żyć inaczej. Dużo w tym było na pewno troski o planetę.
Pracując w branży odzieżowej, zobaczyła pani coś strasznego?
Ani w Polsce, ani w fabrykach w Bangladeszu czy Chinach, w których bywałam, nie zobaczyłam niczego, co byłoby drastyczne czy dramatyczne. Chodzi raczej o świadomość, ile tych ubrań produkujemy! Ludzie tego nie potrzebują w takich ilościach, nie wszystko jest w stanie się sprzedać.
Sieciówki w stylu Shein, które wygrywają tym, że są tanie, nie są warte tego, żeby w nich kupować. Bo ani ludzie, którzy szyją te ubrania, nie zarabiają godnie, ani nie są to produkty dobrej jakości. Wszystkie ubrania, które są wykonane z mieszanki włókien, nie nadają się do ponownego przetworzenia. Nie ma ubrań, które są wykonane w 100 proc. z recyklingowanego poliestru, bo nie jest to stabilna tkanina.
Zdarza się, że nosi pani ubrania także po zmarłych bliskich. Czy dzięki temu czuje pani ich obecność w swoim życiu? To sentyment czy może po prostu zdroworozsądkowa decyzja, skoro buty po cioci są jeszcze dobre?
Myślę, że te rzeczy się nie wykluczają. Ciocia Jadwiga Irena, na którą mówiliśmy wszyscy Ira, nie miała swoich dzieci i zostawiła po sobie pełne szafy. Ale nie wszystko jest dobre i jakościowe. Nie we wszystkim też bym się dobrze czuła. Niektóre ciuchy bardziej mi się z nią kojarzą, a inne tyle lat przeleżały w szafie, że nawet nie pamiętam, żeby je nosiła. Nie przygarnęłam więc po niej wszystkiego.
Ale jak wyjęłam białe kozaczki z jej szafy, pomyślałam: „Wow!”. Przygarnęłam też część misek, a reszta pojechała na PSZOK, bo wujek tak zdecydował. Mam nadzieję, że ktoś je wziął.
Ciocia Ira była dla pani ważną osobą?
Mieszkaliśmy na jednym podwórku, była zawsze blisko nas. Była bardzo ciepłą, miłą kobietą, z dużą dozą wyrozumiałości dla wszystkich. Mimo że pracowała jako farmaceutka, leczyła się ziołami. Miała też stare pianino, które dostała w wieku kilkunastu lat. Grała już na rozstrojonym, bo szkoda było jej pieniędzy, żeby je nastroić skoro “niedługo umrze”. A dożyła 92 lat.
Przesąd mówi, że nie nosi się ubrań po nieboszczykach. Sądząc po komentarzach na pani profilu, wiele osób jeszcze w nie wierzy. A przecież w second-handach głównie są ubrania po zmarłych. Stara się pani wyjaśniać ludziom rzeczywistość, wchodzić w dyskusje, czy raczej przyjmować, że pani styl życia nie każdemu będzie odpowiadać?
Pierwszy raz w życiu usłyszałam o tym przesądzie właśnie w komentarzach na Instagramie. Staram się rozmawiać, bo dyskusja, uświadamianie, a zwłaszcza przełamywanie stereotypów (których bardzo nie lubię!), to są rzeczy, które powstają w dialogu. Jeśli przestaniemy rozmawiać, to nie będziemy się rozwijać. Postęp idzie wraz z wymianą zdań i doświadczeń. Ale kiedy widzę, że rozmowa zmierza w kierunku przerzucania się złośliwościami albo że ktoś jest niemiły, to rezygnuję, bo to nie ma sensu.
Dostałam także komentarze typu: „Nie jest mi to totalnie bliskie, ale mnie zaciekawiłaś, zainspirowałaś. Zostaję popatrzeć”. Myślę, że zmiany są procesem, wymagają wdrożenia i czasu. Zwłaszcza jeśli chcemy generować mniej odpadów i z większą świadomością używać tego, co wytwarzamy.
U pani też to był proces, czy raczej zapalnik?
Ubrania z szafy babci podbierałam już w liceum. To było dla mnie tak samo naturalne jak np. wymienianie się ubraniami z siostrą czy to, że ciocia z Niemiec przywoziła nam swoje ubrania, które już na nią nie pasowały. Ale był to też proces: jedna rzecz pociągała kolejną. Plus obserwacja tego, co się dzieje wokół.
W jednym z nagrań na Instagramie mówi pani: „Jedni powiedzą, że to skąpstwo, inni, że bieda” – rzeczywiście spotyka się pani z podobnymi uwagami?
Na Instagramie zdarza się, że czytam takie słowa. Ale puszczam je mimo uszu. Dla mnie najważniejsze jest to, jak ja się w czymś czuję. Jeśli dla mnie to jest w porządku, to jest ok. Poza tym nie mam podejścia moralizatorskiego. W moich rolkach w social mediach nie ma rad typu: “nie wyrzucaj, oszczędzaj, noś”. Mówię w nich o sobie, o tym, jak ja żyję.
Dawniej, kiedy byłam projektantką marki, która robiła bardzo eleganckie ubrania, musiałam w pracy wyglądać bardzo porządnie. Mieszkałam wtedy ze współlokatorkami. Obserwowały, w czym chodzę codziennie do pracy. Pewnego dnia ubrałam się na wyjście ze znajomymi. Skomentowały: “Naprawdę tak wychodzisz? Na co dzień chodzisz elegancko, a TAK idziesz do ludzi?”. Ale nie potraktowałam tego jak krytyki, bo nie kazały mi się przebrać (śmiech), tylko jako zauważenie.
”Pewnego dnia stwierdziłam, że nie chcę już dłużej przykładać ręki do tego marnotrawstwa panującego w mojej branży, bo to nie jest świat, który pragnę pokazać moim dzieciom. Chcę im pokazać, że można żyć inaczej”
Ma pani męża i dwójkę małych dzieci. W jaki sposób pani styl życia oddziałuje na całą rodzinę?
Mam szczęście, że mój mąż podziela moje podejście do życia. Zastanawiam się natomiast, jak to będzie, kiedy dzieci pójdą do szkoły i spotkają się z opiniami innych. I czy do tego czasu wytworzą sobie własną świadomość, odporność na uwagi.
RozwińA jak będą chciały markowe ciuchy, to co wtedy?
To będziemy rozmawiać. Na razie są małe. Póki co mają klocki lego oraz zabawki, które dostały po innych dzieciach. Przyznaję, w pierwszej ciąży ogarnął mnie szał, żeby dziecko miało śliczne zabawki. Ale szybko to zostało zweryfikowane przez moje dzieci. Bo dla nich nie ma to znaczenia.
Jak to?
Obecnie najlepsze zabawki dla nich to patyki znalezione podczas spaceru, kamienie czy kasztany. Świetną zabawą ostatnio było wrzucanie kasztanów do pojemniczków, czy przerzucanie ich przez rurę do odkurzacza (swoją drogą: niektóre się blokują). W domu jest mnóstwo rzeczy, które można wykorzystać do zabawy. Moja córka uwielbia ze mną gotować, to nasz stały element dnia.
Nasza rodzina na szczęście szanuje nasze zdanie. Bliscy nie zarzucają nas zabawkami, których nie chcemy. Mamy bardzo dużo książeczek z Vinted czy też z mojego dzieciństwa. Wydaje mi się, że nikt nie cierpi przez to, że nie kupujemy rzeczy odpowiadających najnowszym trendom.
Ale pani dzieci „mogą mieć przez to traumę”! Tak wyczytałam na Instagramie.
Kiedy byłam mała, mój tata rozkręcał firmę. Bywało, że klienci nie płacili na czas i trzeba było kupować chleb na kreskę. Może nie należało to do najprzyjemniejszych doświadczeń, ale czasami tak się w życiu układa. Nosiłam używane rzeczy. Czasem nawet zakupy w lumpeksie były dla nas za drogie.
Teraz to, jak żyję, traktuję jak swój wybór, a nie przymus czy brak innej opcji. I to jest kluczowe. A do tego współczesny świat nam mówi, że jak kupujesz, masz nowe najlepsze rzeczy, to jesteś super. Ważna jest zatem kwestia odcięcia się od tego: twoja wartość nie zależy przecież od stanu posiadania.
Zdarza się pani buszować po śmietnikach? W wielu miastach działa forum „Uwaga, śmieciarka jedzie!” gdzie internauci podpowiadają sobie nawzajem, co ciekawego można znaleźć przy śmietniku.
Teraz nie mam na to czasu. Ale jak mieszkaliśmy w dużym mieście, zdarzało mi się przynieść coś z altany śmietnikowej. Nie grzebałam tam specjalnie, raczej zauważyłam podczas spaceru z psem, że coś leży interesującego. Kiedyś na przykład zgarnęłam przewijak dla dziecka. Ktoś może powiedzieć, że to jest niehigieniczne, ale to przecież cerata. Wystarczy ją dobrze umyć. W jednym miejscu była powłoka naderwana, ale na nią się i tak nakłada pokrowiec. Z tego przewijaka skorzystała dwójka naszych dzieci. Innym razem przyniosłam do domu taboret.
Czy wszystko da się ocalić? Czy były jakieś przedmioty, które trudno było pani naprawić lub pożegnać? Jakie historie się z nimi wiążą?
Nie udało się ocalić na przykład zmywarki, ale nie wiążę się emocjonalnie ze sprzętem tego typu (śmiech). Są ubrania, które bardzo lubię, a których nie da się już nosić. Ale staram się je przerabiać i wykorzystywać do swoich kolaży. Ostatnio stłukła mi się filiżanka po cioci i było mi bardzo przykro z tego powodu. Ale cieszę się, że udało mi się z niej jeszcze trochę pokorzystać.
Poza tym, jeśli naprawa kosztuje dużo, a nie wiadomo, czy będzie skuteczna, to trudno w nią inwestować. To jest obszar, w którym potrzebujemy regulacji prawnych, które by wspierały naprawianie sprzętu zamiast kupowania nowego. I wspierać ludzi, którzy potrafią to robić.
”Teraz to, jak żyję, traktuję jak swój wybór, a nie przymus czy brak innej opcji. I to jest kluczowe. A do tego współczesny świat nam mówi, że jak kupujesz, masz nowe najlepsze rzeczy, to jesteś super. Ważna jest zatem kwestia odcięcia się od tego: twoja wartość nie zależy przecież od stanu posiadania”
Co poradziłaby pani osobom, które dopiero zaczynają swoją przygodę z takim stylem życia. Od czego powinny zacząć?
Od tego, żeby postępować tak, jak czują. I żeby nie robiły sobie wyrzutów sumienia, bo to nas zjada, zamiast dodawać sił.
Dobra rada przed Black Friday…
Kupmy z okazją tylko to, czego faktycznie potrzebujemy. Na przykład kurtkę na zimę, jeśli jej nie mamy. Ale jeśli mamy taką sprzed sezonu albo dwóch, a jest dobra, to warto ją jeszcze ponosić. Kolejna kurtka jest już pragnieniem, a nie realną potrzebą. To jest to rozgraniczenie.
Warto przed pójściem na zakupy przejrzeć też swoją szafę. Może się okazać, że coś się w niej zagrzebało, a my o tym nie pamiętamy.
Jeśli musimy chodzić do pracy w koszuli, a nasza się zaplamiła i nie da się jej odeprać, to potrzebujemy nowej. Ale możemy znaleźć ją na Vinted albo pójść do lumpeksu. Myślę, że żaden nieboszczyk się nie obrazi.
Tworzy pani wspaniałe kolaże, wykorzystując resztki ubrań z odzysku. To właśnie z potrzeby niemarnowania materiałów powstała sztuka?
Podczas pandemii COVID-19 wszystko stanęło pod znakiem zapytania: nie wiadomo było, kiedy sklepy zostaną znów otwarte i czy wszystko wróci do normy. Pracowałam wtedy jeszcze jako projektantka ubrań. To spowolnienie stało się okazją do zrobienia porządków. Jak się projektuje ubrania, to dostaje się próbki materiałów od dostawców. Czasami są większe, w okolicach 40x50cm, czasami dużo mniejsze 5×5 cm. Te łatki po jednym sezonie są nieaktualne, nieużyteczne, idą do utylizacji. Nikt nie jest w stanie upilnować tego procesu.
Posegregowałam łatki na takie, które można jeszcze wykorzystać, i na takie, które są nieaktualne. Te drugie wzięłam do domu. Powycinałam, porobiłam kolaże inspirowane sztuką Matissa (Henri Matisse – francuski malarz uważany za najsłynniejszego fowistę – przyp. red.). Powstały abstrakcyjne wzory.
Później zaczęłam tworzyć sylwetki i ubiory. Tak powstały portrety. Pierwszy z nich zrobiłam koleżance z zespołu, która od nas odchodziła. Bardziej był inspirowany jej stylem bycia niż konkretnym odwzorowaniem jej. Coraz częściej słyszałam: “Paulina, zrobisz kolaż?”. Nie było to nic regularnego, tworzyłam je na różne okazje. Dopiero będąc na macierzyńskim, nabrałam odwagi, żeby robić to z coraz większą parą.
Pasja przerodziła się w sposób na zarabianie?
Teraz już tak można powiedzieć. Studiowałam na ASP w Poznaniu ( obecnie jest to Uniwersytet Artystyczny im. Magdaleny Abakanowicz – przyp. red.) i tworzyłam od zawsze. Ale wcześniej nie byłam gotowa na to, żeby robić swoją sztukę. W wolnym czasie starałam się rysować, robić ilustracje modowe.
Kiedy zostałam mamą, chciałam żyć wolniej i uważniej. Obserwowałam koleżanki, które kursowały między pracą a żłobkiem. Nie chciałam zapętlić się w bieganinie. Teraz mam spokój.
Kim są pani klienci?
Najpierw byli to znajomi, znajomi znajomych albo ktoś z polecenia. Pierwsze zamówienia odbywały się pocztą pantoflową. W tym momencie są to już obserwatorzy z Instagrama.
Ma pani jakieś zamówienia specjalne?
Każde zamówienie jest dla mnie wyjątkowe. Za każdym z nich stoi konkretna osoba, jej historia. Każdy portret jest sentymentem, pokazuje mi coś innego. Teraz pracuję nad portretem rodziny kilkuosobowej: chłopcy mają być w koszulkach piłkarskich. Jeszcze nie wiem, jak je wytnę (śmiech). Jest to nowe doświadczenie z kolażem, portretem, materiałem.
Czasami słyszę: „Twój kolaż będzie dopełnieniem nowego domu, chcielibyśmy powiesić go w salonie” albo „to będzie prezent ślubny”. Obdarowywani są zaskoczeni, bo nie spodziewają się, że na portrecie będą wyglądać jak na ślubie. A ja bazuję na uzyskanych cichaczem zdjęciach z przymiarek przyszłej panny młodej albo na podstawie zdjęcia sukni z katalogu.
Bardzo lubię spotykać się przy tym z ludźmi. Dostaję od nich nie tylko zdjęcia, które mają być bazą, ale dowiaduję się, jak pary się poznały, co jest dla nich ważne, gdzie lubią spędzać czas. Za każdym razem jest to osobna historia, której staję się małą częścią. Mam poczucie, że uczestniczę w ich marzeniach.
Paulina Hojka: absolwentka Uniwersytetu Artystycznego im. Magdaleny Abakanowicz w Poznaniu, z zawodu projektantka mody. Z niepotrzebnych materiałów tworzy kolaże. Swoim stylem życia dzieli się na profilu @paulina.hojka na Instagramie. Prywatnie szczęśliwa żona i mama dwójki dzieci.
Zobacz także
„Starsi może i biorą foliówki, ale rzadko kiedy wyrzucą jedzenie do kosza”. Ekspertka od zero waste podpowiada, czego możemy nauczyć się od starszego pokolenia
7 sposobów naszych babć na bycie zero waste
W Ministerstwie ds. Samotności króluje język zdrobnień. Je się tu obiadki i pije kapuczinko. Może to sposób na zmiękczenie nie tylko słów, ale też rzeczywistości
Podoba Ci się ten artykuł?
Powiązane tematy:
Polecamy
„Zjawiska klimatyczne coraz częściej odbierają życie i środki do życia”. Naukowcy wyliczają, na ile sposobów może nas zabić globalne ocieplenie
Dominika Clarke: „Prywatność nie daje mi szczęścia, a samotność potrafi złamać każdego”
Wigilia dniem wolnym od pracy. Prezydent popiera projekt ustawy i wysyła kobiety do… kuchni
Kontrowersyjna marka modowa wkracza na uczelnie. Paulina Górska: „Nie mieści mi się to w głowie”
się ten artykuł?