„To, jakie rzeczy wolontariusze załatwiają, to jest kosmos”. W 6 dni zorganizowali system pomocy, który teraz chce naśladować Polska
Tysiące uchodźców i wolontariuszy, 460 tłumaczy, wsparcie czterech przejść granicznych i ośmiu punktów recepcyjnych, infolinia, bank mieszkań, pomoc prawna… Zbudowany w Lublinie system pomocy uchodźcom podziwiają inne polskie miasta i opisują zagraniczne media.
„Peowiaków 12? Pani z pomocą czy po pomoc?” – pyta mnie kierowca taksówki w drodze do Centrum Kultury, gdzie działa Lubelski Społeczny Komitet Pomocy Ukrainie. Tego dnia nie tylko ja przyjechałam zobaczyć pomaganie po lubelsku. Była także dziewczyna z Gdańska, a po południu w spotkaniu koordynatorów i wolontariuszy wzięła udział Charlotte Slente, Sekretarz Generalna Danish Refugee Council, znanej duńskiej organizacji pomocowej. – Dostaję sporo telefonów od znajomych z innych miast i słyszę, że to, co robimy, jest warte naśladowania. Trudno mi to ocenić, bo jestem w samym środku – mówi Ania Dąbrowska, prezeska stowarzyszenia Homo Faber, koordynująca prace Komitetu razem z Piotrem Skrzypczakiem, Anią Szadkowską, Karoliną Wierzbińską i wieloma innymi wolontariuszami z różnych organizacji działających w mieście.
Co już się udało? Fakty mówią same za siebie. – W ciągu zaledwie kilku dni zbudowaliśmy wszechstronny system opieki nad uchodźcami będący odpowiedzią na to, co się dzieje, i kreujący struktury do pracy w nowej rzeczywistości. Mamy 20 departamentów zajmujących się pomocą prawną, transportem, zakwaterowaniem, logistyką, pomocą medyczną, wsparciem psychologicznym, opieką nad dziećmi, transportem do Ukrainy, współpracą międzynarodową. Nasi wolontariusze pomagają w 4 punktach granicznych i 8 punktach recepcyjnych, m.in. na lubelskich dworcach PKP i PKS. Mamy kilka tysięcy zgłoszeń od osób, które chcą z nami pracować i pomagać, działamy wielokulturowo – w naszych zespołach są Ukraińcy, Ormianie, Polacy i Białorusini, tylko w ciągu tygodnia wolontariusze infolinii odebrali 7200 telefonów od uchodźców – wylicza Karolina Wierzbińska, redaktorka naczelna Hello Zdrowie, która w Komitecie koordynuje sprawy międzynarodowe.
Ostatni weekend lutego miała spędzić na granicy polsko-białoruskiej, gdzie pomaga uchodźcom w ramach Grupy Granica. Kiedy Rosjanie zaatakowali Ukrainę, od razu pojechała do Lublina, by wspierać działania Homo Faber. Dzięki temu, że ma zielone światło od swoich szefów, może zaangażować wszystkie swoje siły i doświadczenie w akcję pomocy.
W recepcji tuż przy wejściu do Centrum Kultury Nadia i Filip, ubrani w żółte kamizelki z napisem „wolontariusz” w języku ukraińskim, sprawnie nawigują grupy wchodzących ludzi. Po pomoc w znalezieniu zakwaterowania? Sala czarna, pierwsze piętro windą albo schodami. Oferty pracy i potrzeba lekarza? Ulotki z numerami telefonów i adresy zapisane po ukraińsku. Jak gdzieś dojść lub dojechać? Wolontariusze rysują trasy na mapach, pokazują na telefonach, dyktują adresy, dzwonią, dopytują, wyjaśniają.
– Wiele osób już zakwaterowanych w mieście wraca teraz po informacje, jak szukać pracy. Właśnie ruszyła strona www.gospodarczy.lublin.eu/ukraina kojarząca pracodawców z ukraińskimi kandydatami. Przekazujemy potrzebne adresy i tłumaczymy, jak legalnie podjąć pracę – mówi mi Filip, pochodzący z Ukrainy student Politechniki Lubelskiej. Nadia studia w Lublinie ukończyła kilka lat temu, wróciła do domu, a teraz uciekła przed wojną z 6-letnim dzieckiem. – Jestem tu przydatna, znam język, miasto. Nie usiedziałabym w domu, dzieckiem zajmują znajome, z którymi przyjechałam – tłumaczy mi.
Efektem działań władz miasta i Lubelskiej Organizacji Turystycznej jest specjalny kwestionariusz dla obywateli Ukrainy, za pośrednictwem którego mogą szukać pracy zgodnej ze swoimi kompetencjami. W jego utworzeniu pomogły Miejski Urząd Pracy w Lublinie i firma rekrutacyjna HRappka, a można go znaleźć pod adresem www.praca-lublin-ukraina.pl.
Na parterze rozległego Centrum Kultury jest wszystko, co potrzebne do odpoczynku – miejsca do siedzenia, kawiarnia, sale zabaw dla dzieci z opiekunkami-wolontariuszkami, biblioteka z ukraińskim księgozbiorem, toalety ze środkami higienicznymi.
Sala Czarna na 1. piętrze. Przy kilkunastu stolikach rodziny, grupki znajomych i pojedyncze osoby. Przeważają matki i babcie z dziećmi. Dla wszystkich kawa, herbata, woda i przekąski. Tutaj trafiają uchodźcy z dworców i ci, których przywożą prywatne osoby. Tu zapadają decyzje co dalej. Większość chce zostać w Lublinie. – Wiele z tych osób zna Lublin, inni nie chcą jechać daleko, bo chcą być tutaj najkrócej, jak to możliwe. Głęboko wierzą, że wszystko szybko się skończy i wrócą do domów. Szukamy im miejsca na kilka nocy, jeśli czekają na transport gdzieś w Polskę czy za granicę lub bezpiecznego lokum w mieszkaniach prywatnych na dłuższy czas, jeśli chcą zostać w mieście. Wszystkie adresy są sprawdzane, musimy mieć pewność, że będą bezpieczni – wyjaśnia mi jedna z wolontariuszek.
”Było oczywiste, że już następnego dnia po wybuchu konfliktu zaczynamy działać i nie ma dla nas rzeczy niemożliwych. Poza tym mamy zielone światło od prezydenta miasta. Potrzebujcie tego budynku? Macie go. Trzeba więcej Internetu? Jest. Potrzebujecie pracownika z urzędu? Możecie go brać”
Wszyscy przyznają, że każda rodzina to inna, trudna historia. Taka jak Natasza, która z dwójką dzieci uciekła ze zbombardowanego Charkowa. Dzieci nie wyobrażały sobie, by nie zabrać ze sobą małego yorka. Psiak dzielnie zniósł trudy wielodniowej podróży, ale był kłopot ze znalezieniem dla nich kwatery. Nie wszyscy mogą i chcą przyjąć do domu zwierzęta. Na szczęście nocleg u znajomych zorganizowała dla nich Marcelina, wolontariuszka z dworca kolejowego. Za kilka dni mają pojechać dalej, do Włoch.
– Na Ukrainie miałem niewielką rentę, bo nie mam stopy – Anton podciąga nogawkę spodni, by pokazać mi protezę. W jego wsi w pobliżu Lwowa na razie jeszcze nie ma bombardowań, ale są problemy z żywnością. W punkcie recepcyjnym na poziomie -1 dostał adresy, pod którymi może zapytać o możliwość wypłacania renty. W domu w wolnym czasie rzeźbił figurki świętych i aniołów. – Gdybym miał narzędzia i materiał, mógłbym to robić także tutaj. Moje prace podobają się Bogu, więc może podobałyby się także Polakom – tłumaczy mi na korytarzu.
Każda osoba tutaj ma inne potrzeby. Są ludzie starsi, którzy nigdy dotąd nie wyjeżdżali ze swoich miejscowości, mają stare aparaty telefoniczne, nie umieją poradzić sobie z zainstalowaniem polskiej karty SIM czy szukaniem informacji. – Są też rodziny ze specjalnymi potrzebami, które nie mogą trafić do wieloosobowych noclegowni, bo mają niepełnosprawnych bliskich, dzieci z autyzmem czy zwierzęta. Mamy bardzo indywidualne przypadki – mówi Jarosława Szewczuk, organizatorka i koordynatorka punktu zakwaterowania.
Na poziomie -1 uchodźców mniej, to siedziba Lubelskiego Społecznego Komitetu Pomocy Ukrainie. Tu przychodzą wolontariusze, jest barek z kawą i wrzątkiem, chłodziarka na jedzenie, a pod ścianami i na stołach owoce, słodycze i kanapki przyniesione przez mieszkańców. Dziś jedna z wolontariuszek częstuje nas pierogami z kaszą gryczaną i serem zrobionymi przez mamę, jest też rarytas do spróbowania – smażona szałwia.
Z drukarni przywieziono właśnie kolejną partię ulotek z najbardziej potrzebnymi informacjami, a także mapki miasta i ulotki z ukraińskimi opisami najważniejszych lubelskich atrakcji. – Chcemy, by uchodźcy nie czuli się obco, kiedy wyjdą na spacer, by mogli na chwilę zapomnieć o tym, co dzieje się w ich kraju – tłumaczą pracownicy Biura Rozwoju Turystyki Miasta Lublina. – Trzymajcie się! Robicie wielką robotę! – pozdrawiają wolontariuszy.
– Gdyby nie praca, nie poradziłbym sobie z myślami. Tutaj jestem tak zajęty, że nie myślę. Po południu idę do pracy i też będę zbyt zajęty, by myśleć. To jedyny ratunek – mówi mi wolontariusz dyżurujący na -1. Pochodzi z Mikołajowa, miasta na południu Ukrainy, gdzie wojska odparły niedawno rosyjskie natarcie. Jego rodzice i siostra nie zdecydowali się na wyjazd. On mieszka w Lublinie od 6 lat, ma żonę Polkę, właśnie miał pisać pracę magisterską z psychologii, ale kompletnie nie ma do tego głowy.
– Większość naszych ukraińskich wolontariuszy ma rodziny na terenach, gdzie trwają walki. Lęk o bliskich, dramatyczne doniesienia z domu plus cierpienie, z jakim stykają się tutaj, wśród swoich rodaków, którym udało się uciec, to często ponad ich siły – przyznaje Ania Szadkowska, koordynatorka wsparcia psychologicznego, odpowiedzialna również za kontakty z Urzędem Miasta.
”To, jakie rzeczy oni załatwiają to jest kosmos. Na dyżurze od północy siedzi Swieta, będzie do 14.00, czyli 14 godzin, bo obiecała jakiejś rodzinie, że coś jej załatwi. Potem pójdzie na chwilę do domu, a na noc wróci. Ci ludzie robią cuda”
W bazie wolontariuszy komitetu zarejestrowanych jest 460 osób mówiących po ukraińsku i rosyjsku. Lublin ma przewagę nad innymi miastami, bo od lat uczy się tutaj wielu studentów ze wschodu, a część z nich zakłada tutaj rodziny i zostaje na zawsze. To, że polska i ukraińska społeczność żyją tutaj razem, a nie obok siebie, to efekt wieloletnich działań.
– W 2008 roku prowadziliśmy badanie na zlecenie Urzędu Miasta, do którego zaprosiliśmy studentów cudzoziemskich. Pytaliśmy ich, jak postrzegają miasto, jak się tutaj czują. Interesowało nas, co dzieje się z człowiekiem, który właśnie wysiadł np. z autobusu z Równego i zaczyna życie w Lublinie. W kwestionariuszu były pytania dotyczące respektowania praw człowieka i bezpieczeństwa – czy umieją wezwać pogotowie i wiedzą, do kogo zadzwonić, kiedy dzieje się coś złego, czy mieli kontakt z policją. Projekt „Witamy w Lublinie” realizowaliśmy przez 10 lat. Teraz te działania przynoszą efekty – ocenia Ania Dąbrowska.
Monitoring instytucji publicznych, jaki przeprowadzono w ramach projektu Homo Faber, pozwolił na wypracowanie standardów współpracy z cudzoziemcami i zbudowanie zaufanie do instytucji publicznych i organizacji pomocowych. Dlatego Lubelski Społeczny Komitet Pomocy Ukrainie nie miał żadnego problemu z naborem wolontariuszy.
– Przez pierwsze dni pracowali po 30 godzin, musiałyśmy siłą wyganiać ich do domu, żeby się przespali i zregenerowali – mówią koordynatorki czynnej przez całą dobę infolinii dla uchodźców. – Ci ludzie robią cuda. Popatrz, dziś jest sześć osób, dwie polskojęzyczne, pozostali mówią po ukraińsku i rosyjsku. Język to podstawa, bo przez telefon trzeba przekazać informacje rzeczowo i precyzyjnie. To, jakie rzeczy oni załatwiają, to jest kosmos. Na dyżurze od północy siedzi Swieta, będzie do 14.00, czyli 14 godzin, bo obiecała jednej rodzinie, że coś jej załatwi. Potem pójdzie na chwilę do domu, a na noc wróci. Często pracują w takim cyklu – wyjaśniają Magda Gnyp i Anna Machocka.
– Wiele osób szuka samodzielnego mieszkania, a Lublin nie jest z gumy, takich mieszkań nie ma za wiele, zdarza się, że komuś nie pasuje miejsce, w którym mieszka. Są też sytuacje kryzysowe – na granicy urodziło się dziecko, ma trzy dni i jest w szpitalu na Kraśnickiej, matka potrzebuje wsparcia psychologicznego, drugie jej dziecko także, bo moczy się w nocy. My organizujemy taką pomoc. Teraz jest więcej telefonów od osób, które szukają miejsc, w których ich dzieci mogłyby się uczyć, wiele osób szuka też pracy. Często wyręczamy instytucje państwowe, które powinny zajmować się niektórymi sprawami – wylicza wolontariusz infolinii, mieszkaniec ukraińskich Czerniowiec.
Infolinia powstała w ciągu kilkunastu godzin. – Na początku baza danych była nikła, korzystaliśmy z kontaktów Homo Faber, każdy z nas miał też swoje własne. Bardzo szybko nasz numer zaczęły podawać lubelskie urzędy, potem konsulat w Lublinie zaczął dzwonić do nas z różnymi sprawami. Chwilę trwało kompletowanie wolontariuszy. Pierwszego dnia, w piątek, przez call center przewaliło się ze 40 osób, a zostały może trzy. Tak samo było w sobotę. Szybko okazało się, że w tej pracy powinna być ciągłość, bo nie dało się każdego uczyć od nowa. Ale po kilku dniach zespół ustabilizował się na tyle, że stworzyłyśmy system dyżurów. Teraz wszystko działa jak w zegareczku. Jak widzisz, jesteśmy już zadomowieni – na nogi wjechały ciapy – śmieje się Beata Siemaszko, która z ludźmi z Homo Faber działała wcześniej w Grupie Granica.
Jakie sprawy są teraz najważniejsze dla lubelskiego komitetu?
– Wyczerpuje się baza mieszkań prywatnych. Znaleźliśmy już schronienie dla ponad 800 osób. Miałam właśnie przykrą sytuację, musiałam odesłać rodzinę z dziećmi, bo nie było dla niech mieszkania – alarmuje Jarka Szewczuk, koordynatorka zakwaterowania. Co zrobić? Może rozmowy w radach dzielnic, miejska akcja społeczna zachęcająca do przyjęcia uchodźców pod swój dach, plakaty na osiedlach numerami telefonów, gdzie zgłaszać chęć przyjęcia potrzebujących. Każdy pomysł jest dobry.
– Na dworcu kolejowym musimy wygospodarować spokojniejsze miejsce dla matek z małymi dziećmi. Teraz wiele maleńkich dzieci leży w przejściu, tam jest przeciąg i hałas. Musimy też gdzie indziej zlokalizować punkt informacyjny. Z dziećmi i bagażami nie idzie się tam łatwo – alarmuje Małgosia Zmysłowska, koordynatorka wolontariuszy na dworcu PKP.
– Uciekinierzy pytają o status uchodźcy i prawa, jakie przysługują im z tego tytułu. Trzeba szybko przetłumaczyć przepisy i wydrukować je. Na infolinii odbierają sporo telefonów od ludzi, którzy nie zostali w Lublinie, ale pojechali gdzieś w Polskę, a tam mają kłopoty z zakwaterowaniem czy załatwieniem podstawowych formalności. Dziś zorganizowały bazę numerów do infolinii w innych rejonach Polski, żeby nie zostawiać tych ludzi bez pomocy, ale przekazywać ich tym, którzy pomagają na miejscu – informuje Beata Siemaszko, koordynatorka call center.
– Na stronie z ofertami pracy jest już sporo ogłoszeń. Trzeba szeroko promować ten adres i kierować tam ludzi. Jutro to zrobimy – zapowiada Marta Sienkiewicz, zajmująca się w Komitecie social mediami i komunikacją.
„Polska jest teraz jedną wielką organizacją pozarządową” – czytam na Facebooku. W lubelskim Komitecie nie widzę przedstawicieli władz wojewódzkich. – Przez kilka dni numer telefonu do naszego call center był podawany na stronach rządowych, bo nie mieli własnego. Przeżyliśmy wtedy oblężenie telefonów z całej Polski i wszystkim musieliśmy tłumaczyć, że działamy tutaj, na Lubelszczyźnie, nie możemy więc odpowiadać za złą organizację pomocy czy niedostatki gdzieś w innych miejscach – mówi Beata Siemaszko.
– Dlaczego w Lublinie się udaje? – pytam Krzysztofa Stanowskiego, reprezentującego w komitecie Urząd Miasta Lublina. – Udaje się dlatego, że mamy tutaj budowane od lat doświadczenie wspólnego działania. Spotyka tu pani ludzi, którzy działali razem w 2014 roku, ludzi stanu wojennego, opozycji, podziemia, pomarańczowej rewolucji. Pochodzą z bardzo różnych organizacji, jedni bardziej z prawej, inni z lewej strony, są organizacje ukraińskie, ale tutaj wszyscy jesteśmy razem. Dlatego nie mamy pięciu, siedmiu komitetów, ale jeden. Poza tym w lubelskim urzędzie miasta jest wiele osób z doświadczeniem organizacji pozarządowych, pracują też ludzie z różnym bagażem kulturowym, cudzoziemcy. Było oczywiste, że już następnego dnia po wybuchu konfliktu zaczynamy działać i nie ma dla nas rzeczy niemożliwych. Poza tym mamy zielone światło od prezydenta miasta. Potrzebujcie tego budynku? Macie go. Trzeba więcej Internetu? Jest. Potrzebujecie pracownika z urzędu? Możecie go brać – tłumaczy Krzysztof Stanowski. – To 16 lat pracy Ani Dąbrowskiej i Piotra Skrzypczaka, to oni zbudowali zaufanie, jakim ludzie obdarzają Homo Faber. Plus otwartość urzędników i wsparcie prezydenta miasta – dodaje Karolina Wierzbińska.
Członkowie Komitetu, choć skoncentrowani na tysiącu bieżących spraw, już myślą o tym, co dalej. – Mapujemy obszary, w których państwo zawodzi lub działania wymagają poprawy, np. przeciwdziałanie handlowi ludźmi. Stworzyliśmy narzędzie do informowania Ukrainek o potencjalnych zagrożeniach wynikających z kryzysu, by maksymalnie je chronić – mówi Karolina Wierzbińska.
Po godzinie 18 na poziomie -1 znowu więcej nowych twarzy. Przyszli ci, którzy pracowali do późnego popołudnia w innych miejscach, koordynatorzy uzgadniają ostatnie sprawy, kilka osób je spóźniony obiad. W wielu miejscach przepastnego budynku Centrum Kultury w Lublinie wolontariusze pozostaną przez całą noc. Bez względu na porę, każdy uchodźca dostanie tutaj pomoc.
Polecamy
Plecak ewakuacyjny to wyraz paniki czy dobry pomysł? Co do niego spakować?
Okaleczone weteranki i weterani wojenni wzięli udział w Ukraińskim Tygodniu Mody. „Są niezłomni, a bez kończyn też mogą być stylowi”
Z ich rodziny po ataku na Lwów ocalał tylko mąż i ojciec. „Żona i trzy córki zostały zabite we własnym domu”
„Niesamowicie piękny człowiek”, „Moje serce jest w kawałkach”. Internauci poruszeni niezwykłymi zdjęciami weterana wojennego
się ten artykuł?