Przejdź do treści

„Ludzie z zewnątrz mogą myśleć, że to są błahe rzeczy. A były takie momenty, że naprawdę chciałam skoczyć pod metro…” – mówi 30-letnia Alina, cierpiąca na dysmorfofobię

Dysmorfofobia / istock
Dysmorfofobia / istock
Podoba Ci
się ten artykuł?

Gdy stoi na przystanku autobusowym, zastanawia się nad tym, jak wygląda jej zbyt duży nos, zbyt wąskie usta, zbyt odstające uszy. Stoi odwrócona tyłem do innych. – Wydaje mi się, że jestem w miarę szczupła, więc mogę stać bokiem, ale jak ktoś zobaczy moją twarz, to przeżyje rozczarowanie – mówi 30-letnia Alina, piękna blondynka, która od kilku lat zmaga się z dysmorfofobią. Zaburzeniem, które sprawia, że w chwilach kryzysu chorujący tak nienawidzą swojego wyglądu, że chcą się zabić.

Na przystankach stoję tylko bokiem do ludzi

Alina w czasach podstawówki zaczęła unikać życia społecznego. Nie chodziła w miejsca, gdzie mogła spotkać wiele osób. Jak sama o sobie mówi, była raczej wycofana. Już wtedy dysmorfofobia dawała o sobie znać.

– Pamiętam taką sytuację: stoję na przystanku, czekam na autobus do szkoły. I skupiam się na moich wadach twarzy. Bo ta choroba najczęściej zaczyna się koncentracją właśnie na twarzy. Wtedy w mojej głowie pojawiały się myśli dotyczące mojego zbyt dużego nosa, zbyt wąskich ust, zbyt wystających uszu. Stawałam na przystankach tyłem do ludzi. Uznawałam, że jestem szczupła, w miarę zgrabna, więc jakoś bokiem mogę stać, ale jeśli ktoś zobaczy moją twarz, to przeżyje rozczarowanie… – mówi kobieta.

30-latka zaczęła się leczyć kilka lat temu. Miała problemy ze snem, ze stanami depresyjnymi, z emocjami. Musiała brać leki. Pomimo tego, kwestie związane z twarzą nie dawały jej spokoju. W tym czasie żaden specjalista nie zdiagnozował jeszcze dysmorfofobii.

Brzydota była silniejsza niż strach przed bólem fizycznym

– Próbowałam poprawiać twarz. To wtedy zaczęły się serie różnych zabiegów – zaczynając od powiększania ust kwasem i różnego rodzaju wypełniaczami, a kończąc na korekcji nosa. Teraz z perspektywy czasu widzę na zdjęciach, że to nie był problem przeogromnego nosa, a maleńkiego garbika. Wtedy jednak ten problem wydawał mi się bardzo duży.

Zabiegi wiązały się z bólem fizycznym i emocjonalnym strachem. Wiadomo, że jeśli takie rzeczy się robi, to nigdy nie wiadomo, jak to się zakończy. Ale ja czułam, że tak fatalnie wyglądam, że ta moja brzydota czy emocje wokół brzydoty, które czuję, są silniejsze niż strach przed bólem fizycznym czy powikłaniami – wspomina Alina.

Gdy dziewczyna poddała się zabiegowi korekty nosa, musiała wynająć na kilka dni mieszkanie w innej części miasta, by nikt nie wiedział, co zrobiła. To była mocno zaawansowana dysmorfofobia. Równolegle do zabiegów w gabinetach medycyny estetycznej, 30-latka starała się wyleczyć trądzik.

– Byłam wtedy nieustannie zdenerwowana. Nie mogłam opanować swojej twarzy. Chodziłam kilkanaście razy do łazienki, żeby ją oglądać i pudrować. Oglądałam ją z dołu, z boku, pod różnym kątem. Przeglądałam się telefonie i w lustrach w windzie i nieustannie kontrolowałam stan skóry. Zastanawiałam się: czy ja się błyszczę, czy ja się nie błyszczę? To było tak wycieńczające, warunkowało mi cały dzień… Jeśli inne osoby mają trądzik to wiadomo, że się świecą, mają wypryski, ale to nie jest koniec świata. Dla mnie był – dodaje Alina.

Dysmorfofobia / istockphoto.com

Uzależniłam się od izotretynoiny

Ciągłe pudrowanie twarzy i oglądanie się w lustrach to jedno. Dziewczyna, by wygrać z trądzikiem, leczyła się preparatami z izotretynoiną. To lek bardzo obciążający wątrobę. Właśnie dlatego zakazane jest brać go dłużej niż kilka miesięcy.

– Umawiałam się na wizyty do różnych lekarzy, a gdy nie chcieli mi przepisać tego leku, chodziłam do innych. Wszystko, by wydłużyć leczenie do 2,5 roku. Moja cera była wtedy gładka, nie błyszczała się. Wyglądałam na młodszą, więc się uzależniłam. Wiedziałam, że gdy przestanę łykać tabletki, zaraz znowu zacznę się błyszczeć. Coś, co mnie przekonało, żeby ten lek porzucić, to jakieś plany o rodzinie, o dzieciach… – mówi dziewczyna.

Ciągle się porównywałam

Po zabiegach na twarz i leczeniu trądziku, choroba „przypomniała sobie” o włosach.

– Gdy opanowałam twarz czy trądzik, znalazłam sobie nowy problem. Próbowałam zmieniać kolor włosów, kręciłam je i za wszelką cenę chciałam, żeby było ich więcej. Cały czas obserwowałam swoje włosy, ale też włosy innych dziewczyn i kobiet na ulicy. Ciągle się porównywałam. Nikt nie przeszedł obok mnie bez mojego zastanawiania się, czy włosy tej czy innej osoby są grubsze, gęstsze, bardziej błyszczące.

Najgorsze w tej chorobie jest to że ona „przeskakuje” z jednej części ciała na drugą. Po włosach zaczął się „focus” na usta. Przyglądałam się im, malowałam je, próbowałam błyszczyków, a potem stwierdzałam, że nie przynosi to efektów, więc zaczęłam czytać o zabiegach, operacjach, kwasie hialuronowym. Sprawdzałam, ile to kosztuje, jak bardzo boli  i czy ból będzie znośny.

Usta bardzo zaprzątały mi głowę. Próbowałam je powiększać, ale szybko wracały do swojego naturalnego rozmiaru. Na kilka lat dałam sobie spokój, ale rok temu znowu stwierdziłam, że są nieproporcjonalne. Myślałam, że inne kobiety mają je bardziej wydatne. Przyglądałam się ustom innych – nie tylko dziewczyn na ulicy, ale też aktorek.

Obsesyjnie porównywałam się do celebrytek, modelek. Nie pomagała nawet świadomość, że zapewne większość tych zdjęć jest wyretuszowanych… – mówi Alina.

Makijaż? U Aliny nigdy nie jest on przesadzony, ale przykłada do niego wagę. Dziewczyna miała nawet indywidualny kurs makijażu, by wydobyć z twarzy to, co może. Dzięki temu udaje jej się czasem myśleć, że piękną twarzą nadrobi swój wzrost albo włosy, których chciałaby mieć więcej. 

– Czuję, że muszę być pomalowana. Nawet jeśli trzeba gdzieś rano wyjechać, to ja i tak wstanę o 4 nad ranem, żeby się pomalować i umyć włosy, bo świeżo umyte wyglądają lepiej. Nie jest tak, że pod makijażem próbuję się schować, maluję się naturalnie… – dodaje.

Na zdjęciu: Kobieta trzyma pęknięte lustro, w którym widzi fałszywy obraz siebie; to dysmorfofobia

I to cię zawsze zżera, bo zawsze znajdzie się osoba wyższa od ciebie

Potem Alinie nie podobał się wzrost, więc zaczęła chodzić w butach na wysokim obcasie. Jak opowiada, porównywała się, nawet jadąc w metrze.

– Zastanawiałam się, czy ta osoba jest o pół głowy wyższa ode mnie czy może o kilka centymetrów. Stałam obok i porównywałam się w szybie: czy ta osoba wygląda proporcjonalnie smukło przy takim wzroście jak ja? Zawsze wychodziłam z domu z myśleniem o tym wzroście. I to cię zawsze zżera, bo zawsze znajdzie się osoba, która będzie wyższa niż ty – mówi.

Dysmorfofobię najczęściej diagnozują lekarze dermatolodzy. Tak było i w tym przypadku – gdy sytuacja „wyciągania” recept na izotretynoinę od wszystkich zaczęła wymykać się spod kontroli. Potem przyszedł kryzys. Alina trafiła na dzienny oddział szpitala psychiatrycznego.

Dziewczyna nie jest w najcięższym stadium choroby. Inni zmagający się z dysmorfofobią potrafią tygodniami nie wychodzić z domu, gdy jest jasno. Zaczynają żyć dopiero po zachodzie słońca, często z czapką z daszkiem i kapturami na głowie, by nikt ich nie widział. Tym osobom wydaje się, że wszyscy na nich patrzą. Często rezygnują z życia zawodowego. Bo jak iść do pracy i przesiedzieć 8 godzin przy biurku, gdy wokół są inni ludzie, którzy patrzą na twoją twarz, a nawet szydzą z twojego wyglądu? Do tego pojawiają się kryzysy. Pewien odsetek samobójstw to właśnie osoby z dysmorfofobią. Ta choroba naprawdę nie daje żyć.

Ja nie znam tych osób, z którymi się porównuję

W większości chorujący nie mają dobrego kontaktu z bliskimi. Nikt ich nie rozumie. Tak jak i Aliny, która bała się iść na wesele kuzyna.

– Nie czułam się zbyt dobrze. Czułam, że ważę zbyt dużo i nie będę dobrze wyglądać. Do samego końca udawałam, że jestem chora. Udawałam, żyłam w kłamstwie, bo bałam się, że nikt nie zrozumie, że można nie pójść na wesele bliskiej osoby, ponieważ ktoś się czuje za gruby i cokolwiek by nie włożył, będzie źle wyglądał. I będą tam inne osoby, szczuplejsze ode mnie. To, co jest najsmutniejsze, to fakt, że ja porównuję się do osób, których nie znam i nigdy nie widziałam, ale ich się obawiam – mówi dziewczyna.

Omija też inne uroczystości rodzinne. Powody są różne: bo właśnie przytyła 5 kg, bo ma za mało włosów, bo widać jej podwójny podbródek. Ale nie tylko o uroczystości rodzinne chodzi. Alina rezygnuje z koncertów i innych wydarzeń, gdzie są duże skupiska ludzi.

– Mam dyskomfort, bo np. na koncercie będzie dużo ludzi. I ja nie wiem, kto tam będzie. I znowu zacznę się porównywać. I znowu będę gorsza – dodaje.

W związkach czujemy się nierozumiani

Osoby chorujące na dysmorfofobię też kochają. Nawet mocniej niż inni. Związki z chorującymi są jednak zdecydowanie trudniejsze.

– Będąc w związku, bałam się chodzić do kina na filmy, gdzie grają atrakcyjne aktorki. Porównywałam się i czułam się gorsza, bo aktorka zawsze wygląda lepiej, jest idealna. Rezygnowałam też z basenu. Przecież na pływalni ktoś będzie wyglądał lepiej, będzie zgrabniejszy, będzie miał jędrniejsze ciało. To wszystko powodowało, że odwodziłam swojego partnera od pomysłów wychodzenia gdziekolwiek. Mówiłam, że film na pewno będzie zły albo że na basenie będzie zbyt dużo ludzi – wspomina Alina.

Taka relacja jest ciężka. Druga osoba bardzo cierpi, ponieważ jest niechcący posądzana, że przypatruje się innej kobiecie, innemu mężczyźnie. Pojawia się duża zazdrość osoby chorej o innych, którzy są w otoczeniu.

– Jeżeli partner popatrzy dłużej na kogoś, narasta ogromny lęk i poszukiwanie swoich wad, które się wyolbrzymia. Jeżeli partner zorientuje się, że rezygnujemy z wielu rzeczy, zaczyna czuć presję tej choroby. Ja w tym momencie nie jestem już w związku, który był dość długi. I nie wiem co będzie dalej. Boję się, że ta choroba odbierze mi możliwość założenia rodziny, bycia szczęśliwą.

Część chorych osób w ogóle nie wchodzi w związki, ponieważ wstydzi się tego, jak wygląda, boi się wyjść do ludzi. Czujemy się niezrozumiałe – izolujemy się w związkach, małżeństwach. Stworzyć związek można, ale to wymaga tego, żeby ta druga osoba udźwignęła coś, czego w innym związku nie musiałaby dźwigać. Ta choroba bardzo obciąża partnera, partnerkę… – mówi Alina.

Fobia społeczna sprawia, że kobieta znajdująca się wśród ludzi łapie się za głowę i zaczyna krzyczeć z przerażenia.

Okaleczałam się

Osoby z dysmorfofobią często się okaleczają.

– Ludzie z zewnątrz mogą myśleć, że to są błahe rzeczy. Ale były takie momenty, że naprawdę chciałam skoczyć pod metro, bo walczyłam wtedy z moim wzrostem, którego nie da się zmienić. Szukałam operacji na temat tego, jak złamać nogi i je wydłużyć, gdzie to się robi, ile to się goi, co musiałabym wymyślić, żeby zniknąć i poddać się operacji. Wiem, że to absurd… – mówi dziewczyna.

Alina wspomina także czas, gdy wydawało jej się, że jej uda nie są jędrne. Chodziła wtedy na karboksyterapię, czyli zabieg wstrzykiwania dwutlenku węgla. To ból, którego kobiety często nie są w stanie wytrzymać.

– Nie okaleczałam się fizycznie, nie brałam noża do ręki, ale mam poczucie, że okaleczałam się, poddając się zabiegom, które bardzo mnie bolały. Ale choroba była silniejsza i byłam w stanie chodzić co drugi dzień na te igły, gdzie miałam łzy w oczach, bo to bolało. I ja to powtarzałam. I nie byłam wygojona po poprzednich, miałam siniaki, ale mój ogląd moich nóg i nienawiść do ciała kazał mi jechać i robić to. Bardzo często osoby wykonujące zabieg pytały się mnie, czy ja to wytrzymuję, czy jeszcze daje radę. Zagryzałam zęby i mówiłam, że tak, ale ja nie dawałam rady – mówi dziewczyna.

Oprócz karboksyterapii, 30-latka była częstą bywalczynią zabiegu endermologii. To zabieg limfatyczny, gdzie nawet najniższe obroty nie są przyjemne dla ciała. Alina zawsze wybierała „maxa”, czyli najsilniejsze obroty. Wracała z siniakami, z zaczerwieniami. Przekraczała granice. Chciała wyżyć się na nogach, spowodować, by efekt był szybszy.

– Bo ja nienawidzę swojego ciała. Nienawidzę go wciąż. I wiem, że ta choroba nigdy się nie skończy. Jak opanuję jedną część ciała, to pojawi się kolejna. To błędne koło. Ono nigdy się nie skończy. I ta myśl zabiera mi chęć do życia… – dodaje Alina.

Dysmorfofobia okiem eksperta

– Dysmorfofobia (określana przez specjalistów na świecie jako BDD, czyli Body Dysmorphic Disorder) to zaburzenie psychiczne ze spektrum zaburzeń kompulsyjno-obsesyjnych, które występuje samoistnie albo w przebiegu innych chorób psychicznych (np. anoreksji albo schizofrenii) – wyjaśnia Katarzyna Kucewicz, psycholożka i psychoterapeutka. – Jest to obsesyjne przekonanie chorego, że jakaś część jego ciała (lub całe ciało albo twarz) znacznie różni się od typowego wyglądu – jest brzydka, zdeformowana, oszpecająca. Czyli różni na niekorzyść.

Osoba z tym zaburzeniem w lustrze widzi swoje mankamenty w sposób bardzo wyolbrzymiony. Ma przy tym poczucie, że inni ludzie dostrzegają jej odmienność, przez co obsesyjnie stara się ukryć swoje wady – poprzez liczne zabiegi upiększające czy wyszczuplające, nierzadko te najbardziej inwazyjne z zakresu medycyny estetycznej. Zwykle przesadza z tego rodzaju zabiegami, ponieważ po nich zwykle okazuje się, że dalej ciało nie jest tak doskonałe jak chory by sobie życzył. Albo nagle jego uwaga przeskakuje na kolejny mankament i na nim się skupia i teraz je chce poprawiać.

Zwykle dopiero kiedy osoba zaczyna cierpieć na depresję widząc, że kolejne próby naprawiania wizerunku nic nie dają, zgłasza się po właściwą pomoc – na psychoterapię lub do lekarza psychiatry. Na to zaburzenie cierpią przeważnie osoby młode lub emocjonalnie niedojrzałe, nadmiernie skupione na swoim wyglądzie i wokół wyglądu budujące swoją samoocenę. Przyczynkiem do popadnięcia w dysmorfofobię mogą być niewybredne komentarze rodziców o wyglądzie dziecka czy przemoc rówieśnicza, wyśmiewanie wyglądu – dodaje specjalistka.

Osoba wysokowrażliwa, słysząc tego rodzaju krytykę, traci pewność siebie i obsesyjnie próbuje ją odzyskać poprawiając lub maskując swoje braki. Faktycznie obecnie diagnozuje się ją częściej, moim zdaniem dlatego, że młodzi ludzie obsesyjnie porównują się do wyretuszowanych zdjęć swoich idoli wierząc, że ciało powinno tak wyglądać jak na mocno przerobionym zdjęciu. Stąd prawdopodobnie gros specjalistów uznaje Instagram za najbardziej depresjogenną aplikację, gdyż to tam mamy najczęściej do czynienia ze zdjęciami przekłamującymi rzeczywistość – wyjaśnia Katarzyna Kucewicz.

Wyjdź z cienia

W Polsce nie ma statystyk informujących, ile osób choruje na dysmorfofobię. A jeżeli nawet by były, nie byłyby wiarygodne. Wiele osób nie wychodzi z domu. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że ich obsesja dotycząca wyglądu nadaje się do leczenia psychiatrycznego. Chorujący często popełniają samobójstwa.

Bohaterkę mojego reportażu znalazłam na jednej z grup na Facebooku. Dziewczyna, jako jedna z moderatorek, zapytała mnie po prostu, czego szukam. I zgodziła się odpowiedzieć na pytania. Zapytała się też, czy cierpię na chorobę. Do grupy nie zostałam jednak dołączona. W ten sposób dziewczyna chciała chronić inne chorujące osoby.

Alina to zmyślone imię. Moja bohaterka chciała zostać anonimowa. Nie spotkałyśmy się na żywo. Tekst jest wynikiem niemal godzinnej rozmowy telefoniczniej, podczas której zarówno i Alina, jak i ja płakałyśmy. Mam nadzieję, że nasza wspólna opowieść komuś pomoże. Dysmorfofobię można leczyć.

PS. Widziałam zdjęcia mojej bohaterki. Jest piękną kobietą.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

i
Treści zawarte w serwisie mają wyłącznie charakter informacyjny i nie stanowią porady lekarskiej. Pamiętaj, że w przypadku problemów ze zdrowiem należy bezwzględnie skonsultować się z lekarzem.
Podoba Ci
się ten artykuł?