Przejdź do treści

Klimatyzacji w polskich mieszkaniach przybywa. Magdalena Milert: „To nas nie uratuje. Kopiemy sobie grób”

Magdalena Milert - Hello Zdrowie
Magdalena Milert / Fot. Adrianna Sołtys Fotografia
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Fale upału będą coraz częstsze i bardziej śmiercionośne. W bloku mojej babci metalowe drzwi nagrzewają się do tego stopnia, że z trudem można je otworzyć, a wielu mieszkańców poparzyło sobie opuszki palców, wpisując kod do domofonu. Mimo to wciąż pokutuje u nas przekonanie, że zagrożeniem są drzewa – o tym, komu i dlaczego najtrudniej jest przetrwać lato w mieście, mówi Magdalena Milert, autorka książki “Dla kogo jest miasto? Jak stworzyć przestrzeń, która o nas dba”, na Instagramie znana jako @pieing.

 

Paulina Dudek, Hello Zdrowie: Ze znajomymi w okolicach czterdziestki dużo rozmawiamy o tym, że coraz trudniej nam przetrwać lato w mieście. Wszyscy marzymy o tym samym: o działce pod miastem.

Magdalena Milert: Ja u swoich znajomych też widzę ten trend, niestety ceny działek są z kosmosu. To zresztą odpowiedź na szał działkowy, który wybuchł w pandemii, gdy nagle zyskaliśmy wolny czas i odkryliśmy, że nie mamy gdzie go spędzić, bo w mieście nie ma przestrzeni do wypoczynku na świeżym powietrzu. Na rynku nieruchomości panował wtedy ogromny boom na mieszkania z ogródkami. Pik już opadł, ale zwrot ku działkom wciąż jest ogromny. Bo dzięki pandemii zrozumieliśmy, że zieleń musi nam towarzyszyć w życiu codziennym, być dostępna i widzialna, ale też w jakimś sensie niezauważalna.

Co to znaczy?

W prawidłowo zaprojektowanym mieście zieleń umożliwiająca chwilę relaksu musi być dostępna nie rzadziej niż co 20 minut spaceru. To ta zieleń, którą widzimy, ale ona powinna być towarzysząca, mijana niecelowo – w drodze do sklepu, do pracy albo widziana z okna. Taka zieleń to element tzw. “designu biofilnego”, projektowania z wykorzystaniem przyrody. Jesteśmy zwierzętami i jak inne stworzenia nie potrafimy żyć otoczeni wyłącznie betonem, a tak niestety są w większości projektowane nowe osiedla.

Na działce można pogrzebać w ziemi, a liczne badania dowodzą, że kontakt z bakterią glebową mycobacterium vaccae poprawia nastrój, wspiera odporność i redukuje stres. Na działce z reguły jest też cicho. Zostaje spełniona funkcja wytchnieniowa, czyli możemy wreszcie prawdziwie odpocząć. Bo siedzenie w kawiarni, w otoczeniu miliona bodźców, nie jest wypoczynkiem, a przynajmniej nie u wszystkich. Im większe miasto, tym potrzeba wytchnieniowa jest większa, ale dotyczy ona także mieszkańców mniejszych miast. Jan Gehl, znany duński urbanista i architekt, powiedział, że: “Dobrze zaprojektowane miasto jest jak dobra impreza – ludzie zostają dłużej niż jest to naprawdę konieczne, ponieważ dobrze się bawią”. Takie miasto zaprasza do pozostania dłużej, a nie wyprasza.

W książce opisujesz architektoniczne strategie wypraszania. Jedną z nich jest tzw. “pacyfikacja przez cappuccino”.

“Pacyfikacja przez cappuccino” (ang. pacification by cappuccino) to termin ukuty przez socjolożkę Sharon Zukin w latach 90. (m.in. w The Culture of Cities) – odnosi się do subtelnej strategii rewitalizacji miejskiej, polegającej na pojawieniu się kawiarni, butików i miejsc luksusowych, modnych, które są pozornie otwarte dla wszystkich, ale w praktyce przyciągają głównie młodsze i bardziej zamożne grupy społeczne. Teoretycznie fajnie, bo w kawiarni można spotkać się z koleżanką albo się pouczyć i niby te miejsca są otwarte dla każdego. Tyle teoria, bo w praktyce wcale nie są. To narzędzia subtelnego wykluczenia – zapraszają tylko młodych, pięknych i bogatych, reszta nie jest mile widziana. Te przytulne wnętrza z rzemieślniczymi lodami, wypiekami i latte na sojowym realnie zmieniają tkankę społeczną. Jeśli do warszawskiej Fabryki Norblina czy łódzkiej Manufaktury przyjdzie osoba w kryzysie, by w spokoju sobie posiedzieć, ludzie będą na nią krzywo patrzeć albo ochroniarz ją wyprosi. To nowy sposób urbanizacji, który jest wspierany np. przez kredyty i karty kredytowe, prowadząc do spektakularnej konsumpcji w przestrzeni miejskiej.

Część długiego weekendu spędziłam w Gdańsku. Było upalnie i tłoczno, więc w poszukiwaniu wytchnienia ruszyłam tramwajem nad morze. Ucieszyłam się na widok pięknego parku w Brzeźnie, ale tam musiałam pokonać ścieżkę wyłożoną umazanymi kupą chusteczkami. Do jedynego toi-toia nie dało się wejść i nie zemdleć.

Tu mamy do czynienia z pokrewnym pojęciem tzw. smyczy moczowej, która mówi nam między innymi o tym, kogo do przestrzeni miejskiej dopuszczamy, komu gwarantujemy też dostęp do toalety. Jeśli jestem z koleżanką w kawiarni, plotkujemy i jemy serniczek baskijski, nic nam nie grozi, załatwimy potrzeby fizjologiczne w kawiarni. Ale jeśli chcę posiedzieć z koleżanką albo babcią na ławce w parku i popijam zabraną z domu wodę z kranu, może pojawić się problem. Smycz moczowa w większym stopniu dotyczy kobiet, choćby dlatego, że menstruują. Dotyczy też dzieci, osób starszych, z różnymi problemami zdrowotnymi, na lekach. Osób, które nie są w stanie przewidzieć, kiedy i gdzie dopadnie je potrzeba. Jeśli ktoś nie ma tego problemu, nawet sobie nie wyobraża, jaki to jest stres wyjść z domu bez całej mapy toalet w głowie.

Ostatnio widziałam w sieci zdjęcie muru z napisem: „Szczanie prawem, nie towarem”. Potrzebujemy więcej takich napisów albo raczej postulatów. Zapewnienie i utrzymanie toalet jest zadaniem gminy. Jeśli gmina realizuje je tylko w sezonie wakacyjnym – czyli musi przyjechać szanowany turysta z miasta albo z zagranicy, żeby otworzyć dla niego kibel, bo dla mieszkańców poza sezonem jest zamknięta – to wyklucza mieszkańców.

Ostatnio widziałam w sieci zdjęcie muru z napisem: "Szczanie prawem, nie towarem”. Potrzebujemy więcej takich postulatów

W książce dzielisz się osobistą perspektywą – piszesz o tym, że najtrudniejsze lato w swoim życiu przeżyłaś w 2024 roku.

Zostałam wtedy na całe lato w Krakowie, intensywnie pracując nad książką. Jednak nie praca była najbardziej wyczerpująca, tylko rekordowo wysokie temperatury połączone z tym, że zaczęłam brać nowe leki antydepresyjne. Czułam, że nie daję rady psychicznie, a do tego mój organizm przestał działać: trzęsły mi się ręce, pot lał się ze mnie strumieniami, czułam odwodnienie i strach przed wyjściem z domu. Bałam się, że zemdleję, jeśli tramwaj nie będzie miał klimatyzacji, a po drodze nie znajdę żadnej ławki.

Nie jestem lekarzem, ale zrobiłam duży research na ten temat i niektóre leki przeciwdepresyjne faktycznie mogą zwiększać podatność na negatywne skutki upału, podwyższając ryzyko udaru cieplnego i wyczerpania. Dzieje się tak, ponieważ wpływają one na aktywność podwzgórza – części mózgu odpowiadającej za regulowanie temperatury ciała, tętna, ciśnienia krwi i pragnienia. Leki z grupy SSRI (selektywne inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny) i TCA (trójpierścieniowe leki przeciwdepresyjne) mogą podnosić temperaturę ciała nawet powyżej 41 stopni Celsjusza. W upale ludzie częściej odczuwają problemy psychiczne i odnotowuje się wtedy najwięcej samobójstw. W upale jesteśmy delikatniejsi.

Też przeżyłam takie lato z uderzeniami gorąca i strachem przed wyjściem z domu. Dopiero twoja książka mi uświadomiła, że było to właśnie w momencie zmiany leków. Wcześniej kompletnie nie rozumiałam, co się ze mną dzieje.

Jeśli na co dzień temperatura twojego ciała wynosi 36,6 stopnia Celsjusza, a nagle masz 41 stopni i to w upale, to jest to ogromne obciążenie dla organizmu. Ja tamtego lata czułam, że kompletnie już nie daję rady, chwilami bałam się, że mam udar albo atak serca. I to, że nie mogłam oczekiwać od mojego miasta, że w chwili kryzysu się mną zaopiekuje, że znajdę przestrzeń na chwilę wytchnienia, było dla mnie odkrywaniem kolejnych poziomów wykluczenia. Wiedziałam, że miasto nie powinno mnie wykluczać, ale to siebie obwiniałam o to, że nie daję rady.

I teraz spójrzmy na statystyki: ile mamy wokół osób, które leczą się psychiatrycznie, dzieci, osób starszych, z niepełnosprawnością? Już nie mówiąc o tym, że ponad połowa populacji to kobiety, które mogą mieć okres, być w ciąży, a cała reszta ludzi może po prostu zjeść nieświeże lody? Wtedy zobaczymy, ile jest osób, które miasto wyklucza systemowo, bo tworzy place miejskie, które są tak naprawdę patelniami do smażenia jajek, wycina drzewa dające cień i nie zapewnia ławek. Ci wszyscy ludzie nie czują się w mieście bezpiecznie, a architektura i urbanistyka powinny się do tego sprowadzać – do tworzenia bezpiecznych przestrzeni. Tutaj można pytać, czym jest poczucie zagrożenia. Dla mnie poczuciem zagrożenia w tamto lato było to, czy jak wyjdę, to zemdleję, a jak zemdleję, to…

Bezdomność zaburza włodarzom miast estetykę przestrzeni. I tak się ją postrzega – jak problem estetyczny: trzeba wywieźć z miasta bezdomnych, bo przyjeżdża papież albo organizujemy Euro

…czy ktoś mi pomoże?

Tak. Jeżeli kobieta zasłabnie w miejscu publicznym, to prawdopodobieństwo, że ktoś jej pomoże, jest o wiele mniejsze, a wynika to z obawy przed posądzeniem o molestowanie seksualne. Poza tym pomagając, trudno jest mieć pewność, że nie robi się krzywdy, bo pierwszej pomocy i resuscytacji uczy się na męskich fantomach.

To szersza rozmowa o tym, kto w sytuacji awaryjnej może liczyć na pomoc. Pamiętam mężczyznę pod galerią handlową, który zaczepiał przechodniów. Ten pan trochę gorzej wyglądał i każdy go zbywał, myśląc, że prosi o pieniądze, a chodziło o to, że nie może pokonać wysokich krawężników, prosił o wsparcie w przejściu na drugą stronę ulicy. Bardzo szybko przypisujemy ludzi do określonych grup, tak działa nasz mózg, ale warto z niektórymi schematami powalczyć. Statystyki mówią, że ośmiu na dziesięć osób w kryzysie nie da się rozpoznać. Stygmatyzacja bezdomności i biedy jest tak ogromna, że ludzie bronią się przed tym skojarzeniem rękami i nogami. Jesteśmy w stanie zidentyfikować tylko tych, których położenie jest już dramatyczne.

Tych, którzy siedzą pod fontanną na ławce, na której nie da się położyć.

Ławki, na których nie da się położyć, zaliczamy do tzw. “wrogiej architektury”. Jest ona już stałym elementem pewnych obszarów miasta, najczęściej śródmieścia. Przez lata pracowałam przy krakowskim Rynku i co rano obserwowałam, jak ludzie w kryzysie bezdomności zbierają się z ławek na Plantach i idą wyprać swoje rzeczy do fontanny. Potem kąpały się w niej dzieci. Istnieją w miastach obszary, gdzie mimo wrogiej architektury miksują się wszyscy. Nie chcę nikogo zmuszać, żeby siedział na jednej ławce z osobą w kryzysie, ale podkreślam, że tak samo jak ja czy ty, jest ona obywatelem miasta. I jeśli środki straży miejskiej czy policji kierowane są do tego, żeby takich ludzi z miasta wypychać, jeśli w tym samym celu produkuje się wrogą architekturę, to źle radzimy sobie z tematem kryzysu.

Kobieta siedząca w przejściu podziemnym- Hello Zdrowie

Będę adwokatką diabła, ale siedzenie w upale obok panów w kryzysie bezdomności jest trudne nawet wtedy, gdy ma się wiele empatii.

Zgadzam się z tobą i nie chodzi o to, żeby kisić się we wspólnym sosie. Pranie ubrań w fontannie też jest niedozwolone, zazwyczaj tak samo jak zabawy dzieci w takiej wodzie (nad tym też by się można zastanowić!). Natomiast gdybyśmy poświęcili więcej środków na realne wspieranie ludzi w wychodzeniu z kryzysu – choćby, uwaga, rewolucyjny pomysł – tworząc politykę mieszkaniową, to może nie trzeba by produkować tylu niewygodnych ławek. Bezdomność zaburza włodarzom miast estetykę przestrzeni. I tak się ją postrzega – jak problem estetyczny: trzeba wywieźć z miasta bezdomnych, bo przyjeżdża papież albo organizujemy Euro.

Wróćmy jeszcze do upału. Piszesz o udarowej ruletce i miejskich wyspach ciepła [zjawisku polegającym na tym, że w wyniku zastąpienia roślinności i wody akumulującymi ciepło betonem i asfaltem temperatura w mieście jest wyższa niż pod miastem – przyp. red.]. Źle zaprojektowane miasta to nie tylko niedogodność. One niosą realne zagrożenie dla zdrowia i życia, przekładają się na wypadki i zgony.

Fale upału będą coraz częstsze i bardziej śmiercionośne. Prognozuje się, że do 2050 roku temperatura w Paryżu może osiągnąć 50 stopni Celsjusza. Naukowcy PAN oszacowali, że w Polsce do 2040 roku śmiertelność w czasie fali upału wzrośnie o około 36 procent w stosunku do ogólnej liczby zgonów dziennych. Ma to ścisły związek z tzw. nocami tropikalnymi, gdy temperatura nie spada poniżej 20 stopni Celsjusza. Po 2040 roku liczba pięciodniowych fal upałów w Warszawie ma wzrosnąć aż sześciokrotnie, co może skutkować wzrostem śmiertelności nawet o 225 procent w stosunku do sytuacji obecnej.

Opiekuję się babcią, która ma spore problemy z chodzeniem i od pewnego czasu nie wychodzi już z domu. Mieszka na pierwszym piętrze i nie jest w stanie pokonać schodów. Jeszcze do niedawna babcia mogła dotrzeć do ławki ustawionej naprzeciwko bloku w cieniu drzew, gdzie zawsze toczyło się życie towarzyskie. Drzew już nie ma – kilka lat temu uznano, że są niebezpieczne, bo podobno szczury nadgryzły ich korzenie. Wycięto cały szpaler starych, zdrowych drzew. Zniknął cień i nikt już nie siada na ławkach, bo nie da się tam wytrzymać. Usunięto też żywopłot, a trawnik zawsze jest krótki. Ludzie zaczęli chodzić naokoło, trasą z cieniem. Metalowe drzwi nagrzewają się do tego stopnia, że z trudem można je otworzyć, a wielu mieszkańców poparzyło sobie opuszki palców, wpisując kod do domofonu.

Paryż doświadczył już letniej fali zgonów mieszkańców i wdraża plany walki z upałami. Podobnie Wiedeń i Madryt. U nas wciąż pokutuje przekonanie, że to drzewa są zagrożeniem, bo czyhają na biednych kierowców albo zrzucają liście na trawnik. Dostaję takie wiadomości na Instagramie: ktoś pisze, że sąsiad żąda wycięcia drzewa, bo liście lecą na jego trawnik. Albo trzeba powyrzynać akacje, lipy, bo ludzie mają na nie alergię.

W upale ludzie częściej odczuwają problemy psychiczne i odnotowuje się wtedy najwięcej samobójstw. W upale jesteśmy delikatniejsi

Czy coś się zmienia na lepsze?

Trochę tak, bo Unia Europejska już nie dotuje „rewitalizacji”, które są oparte wyłącznie na betonozie. Rychło w czas, wiele miast zdążyło paść jej ofiarami, ale zapis mamy. Ktoś powie: drzewa są zagrożeniem w czasie nawałnicy. Owszem, bywają, ale rzeź drzew nie jest jedyną możliwą strategią. Zielenią powinno się zarządzać tak samo, jak całą resztą elementów w mieście. Jak jest awaria kanalizacji, to nie usuwamy całej sieci kanalizacyjnej, tylko naprawiamy zepsuty fragment. Jeżeli problematyczna jest aleja akacjowa, możemy pomyśleć, jak przyciąć drzewa, żeby nie stanowiły zagrożenia, albo zaplanować nasadzenia.

Z tym się wiąże zjawisko „solastalgii”, czyli „smutku za krajobrazem”. Na przykład jest nam smutno, bo już nie widzimy śniegu w zimie. Ja ostatnio poczułam to, gdy pojechałam do babci inną drogą niż zawsze i odkryłam, że przy zjeździe, gdzie była piękna zieleń, poszły pod topór wszystkie drzewa i krzewy. Autentycznie się popłakałam. Wielokrotnie mówiono mi, że jestem zbyt empatyczna, ale wiem też, że to zjawisko smutku ma nazwę i nie tylko ja to tak odczuwam.

Z miejską wyspą ciepła mają dziś problem również małe miasteczka i to też jest efekt słynnych rewitalizacji rynków. Byłam w szoku, czytając, na ilu takich rynkach ktoś wjechał samochodem do fontanny.

Aktualnie to prawie setka, przynajmniej z pobieżnych obliczeń. Ostatnio historię powielono w Czarnkowie. Tego losu uniknęły słynne Końskie, które postawiły przed swoją fontanną posadzkową granitowe taborety. Siedzieć się na nich nie da, ale fontanna jest chroniona. Gdy jeszcze byłam na studiach, ktoś wjechał do fontanny na zrewitalizowanym placu przed moim wydziałem architektury! Ale wiesz co? Uważam, że ci wszyscy kierowcy nie są specjalnie winni – no, może nie widzieli znaków, ale design powinien być przemyślany. Skoro występuje taki syndrom wjeżdżania do fontann, to znaczy, że to jest źle zaprojektowane.

W projektowaniu UX jest takie sformułowanie: użytkownik się nie myli. Jeśli kierowca dostawczaka wiozący paczki do paczkomatu albo jedzenie do kantyny widzi duży betonowy plac, to tam wjeżdża. Jeśli ludzie wydeptują ścieżkę w określonym miejscu, to ona od początku powinna być właśnie tam, bo jest optymalna. I nieważne, że Wielki Architekt wymyślił inaczej.

Na koniec powiem coś, co pewnie zabrzmi bardzo naiwnie, ale z tego, jak trudno jest przetrwać lato w mieście, zdałam sobie sprawę dopiero po wybuchu pandemii i nadejściu pracy zdalnej. Wcześniej praktycznie nie dostrzegałam lata, bo spędzałam dzień w klimatyzowanym biurze.

W miastach takich jak Dubaj też możesz nie dostrzec, że na zewnątrz jest 50 stopni Celsjusza, jeśli masz odpowiednio dużo pieniędzy, bo jesteś dopuszczona do miejsca, które odcina cię od tych niesprzyjających warunków. Przechodzisz z jednej klimatyzowanej przestrzeni do drugiej, przemieszczając się do tego autem. Zapominamy o tym, że nie dla każdego takie miejsce ucieczki przed upałem jest dostępne oraz że każda klimatyzacja to także generator ciepła na zewnątrz. Ten chłód trzeba skądś wziąć. Klimatyzatorów w polskich mieszkaniach i domach przybywa, ale klimatyzacja nas nie uratuje. Wręcz przeciwnie, kopiemy sobie tym grób. Bo co z tego, że w mieszkaniu będzie chłodno, jeśli ptaki wyemigrują na Antarktydę, która będzie klimatem umiarkowanym, a u nas będą rosły głównie kaktusy?

Jak wyglądałyby miasta, gdyby projektowały je młode mamy z wózkami, wnuczki troszczące się o swoje babcie i osoby w kryzysie bezdomności?

Ważna byłaby nie tylko estetyka, ale przede wszystkim funkcjonalność: przedszkole, szkoła, park, przychodnia zdrowia i plac zabaw w zasięgu spaceru. Byłyby bardziej zielone i z miejscami spotkań dla społeczności. Oferowałyby nie tylko cappuccino, ale też ławeczki przed blokami, ścieżki rowerowe, czyste publiczne toalety i przystanki autobusowe w cieniu. Starałyby się nikogo nie wykluczać i chciałoby się w nich zostać nawet latem.

 

Magdalena Milert – absolwentka Politechniki Śląskiej. Architektka, Urbanistka. W swoich social media jako @pieing [wymowa: pajing jak ang. ciastko = pie + ing] opowiada o gospodarce przestrzennej, architekturze, urbanistyce oraz psychologii przestrzeni. Propaguje dobry miejski UX. Podkreśla, że miasto ma być zrobione porządnie i dostępne dla wszystkich, a także zaadaptowane do zmian klimatycznych, wyróżniona w Kobietach Forbes Women 2021.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy:

Podoba Ci
się ten artykuł?