Przejdź do treści

„Żywność z kontenera to normalne jedzenie, choć jest na nim stygmat śmiecia” – mówi Marta Sapała

freeganki, marnowanie jedzenia
„Żywność z kontenera to normalne jedzenie, choć jest na nim stygmat śmiecia” – mówi Marta Sapała, autorka reportażu „Na marne” / Getty Images
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

„Niezależnie od tego, jak bardzo pudruje się systemową odpowiedzialność, spychając ją na konsumentów, w kontenerach widać, jak dużo pełnowartościowego jedzenia idzie na marne” – stwierdza Marta Sapała. Z autorką nominowanej do nagrody Grand Press 2020 książki „Na marne” rozmawiamy o skali marnotrawienia żywności w Polsce, freeganizmie i drugim życiu jedzenia.

 

Ewa Podsiadły-Natorska: Każdego roku w naszym kraju na zmarnowanie idzie ok. 9 mln ton żywności. Pod tym względem znajdujemy się w niechlubnej europejskiej czołówce. 

Marta Sapała: Od razu muszę sprostować. Przede wszystkim liczba 9 mln ton obejmuje zarówno marnotrawstwo, jak i straty np. w rolnictwie czy produkcji. To rozróżnienie jest istotne, ponieważ marnotrawstwo zakłada istnienie winy i podlega ocenie moralnej, natomiast strata jest czymś niezawinionym. Drugie sprostowanie dotyczy samej liczby. 9 mln ton, o których pani mówi, to liczba z mocno szacunkowego opracowania Komisji Europejskiej z 2010 roku. Nie policzono jej w Polsce. Dopiero teraz, dzięki wynikom pierwszego polskiego badania rozmiarów strat oraz marnotrawstwa żywności przeprowadzonego w ramach projektu PROM, wiemy, że to jest prawie o połowę mniej – 4,8 mln ton rocznie. Z zastrzeżeniem, że jest to również pierwsze opracowanie, wstęp do dalszych analiz.

Różnica jest znaczna, choć to wciąż bardzo dużo.

Tak, gdy się porównuje same wartości. Natomiast samo badanie zostało przeprowadzone znacznie rzetelniej, oglądowi poddano wiele etapów życia jedzenia. Nadal jednak autorzy badania przyznają, że ze względu na trudności z prześwietleniem sektora handlu, gastronomii czy transportu, te dane – choć niższe – wciąż są szacunkowe, wstępne. Mają nadzieję, że w kolejnych etapach uda się to zbadać jeszcze dokładniej. Z tego badania wynika jednak pewna rzecz: że na początkowym etapie życia jedzenia, gdy jest ono produkowane bądź przetwarzane, straty oscylują w granicach 2 mln ton.

A w domach?

Gospodarstwa domowe zbadano najdokładniej i tutaj ta liczba jest większa niż w poprzednich szacunkowych badaniach, którymi się posługiwaliśmy. Poprzednio konsumentom w Polsce przypisywano marnotrawstwo 2 mln ton rocznie. W tej chwili wyliczono, że ta liczba kształtuje się na poziomie 2,9 mln ton. Moim zdaniem to nie oznacza jednak, że zaczęliśmy więcej marnować, tylko że wreszcie zostało to dokładnie policzone. Bardzo ciekawe jest z kolei to, że tylko część z tych 2,9 mln ton można zdefiniować jako jedzenie, które się zmarnowało. 43 proc. tej masy to tzw. odpady produkcyjne: obierki, łupiny, kości, ości, skórki itd. Czyli to, czego nie uznajemy za jadalne.

Wiem, że wielu autorów nie lubi tego pytania, ale jestem ciekawa genezy pomysłu napisania o tym książki. Skąd potrzeba, by przyjrzeć się głębiej zjawisku marnotrawstwa?

Ja nie mam żadnego problemu z tym pytaniem. (śmiech) Jestem dziennikarką, podejmuję różne tematy w tekstach prasowych. Na ogół jest tak, że zbieram materiał do artykułu albo książki i nagle pojawia się nowy trop, a z nim pretekst, by pójść dalej za kolejnym tematem. W poprzedniej książce („Mniej. Intymny portret zakupowy Polaków” – przyp. red.) sprawdzałam, co kultura konsumencka robi z naszym życiem. Wtedy właśnie, jakieś siedem lat temu, natknęłam się na statystyki, z których wynikało że marnujemy rocznie 9 mln ton żywności. Nie wiedziałam wtedy, jak interpretować te liczby, nie byłam świadoma, co nam mówią, a czego nie. Na tyle mną jednak wstrząsnęły, że postanowiłam za nimi podążyć.

Moje obserwacje nie potwierdziły stereotypu, że jesteśmy społeczeństwem bezrefleksyjnie marnującym jedzenie, chociaż na zamożniejszych osiedlach zmarnowanego jedzenia faktycznie było sporo. Mam taką refleksję, że w naszym kraju marnotrawstwo jest bardzo mocno skorelowane z poziomem zamożności

Zapamiętałam z pani reportażu, że kontenery na śmierci nazywa się „bobrami”, natomiast szukanie w nich żywności to „skipowanie”. Od razu pani zakładała, że zajrzy do pojemników i sama się przekona, co można w nich znaleźć?

Nie dałoby się napisać tej książki inaczej. Moja kontenerowa dokumentacja biegła jednak dwoma torami. Bardzo dużo zrobiłam dzięki życzliwości firm zajmujących się odbiorem odpadów. Jeździłam śmieciarką przez osiem godzin, towarzysząc ładowaczom w ich pracy, oglądając zawartość kontenerów, które opróżniali. Odwiedzałam też sortownie czy punkty, gdzie śmieci ostatecznie trafiają, rozmawiałam i sprawdzałam, co tam jest przywożone. Drugim torem zaglądałam do kontenerów sklepowych oraz restauracyjnych. Na początku bez planu, po prostu chciałam przekonać się, co tam trafia, w jakich ilościach, o jakich porach itp. Miałam też nadzieję, że spotkam osoby, które wyciągają z kontenerów jedzenie. Gdzie więc miałam dostęp do koszy, po prostu robiłam „przeglądy”.

I do jakich wniosków pani doszła?

Przede wszystkim niezależnie od tego, jak bardzo pudruje się systemową odpowiedzialność, spychając ją na konsumentów, jak dużo łapiących ze serce komunikatów PR-owych się produkuje, w kontenerach widać, jak dużo faktycznie pełnowartościowego jedzenia idzie na marne – z wielu powodów. I nie tylko dlatego, że np. mija odgórnie wyznaczony termin – data przewidziana przez producenta albo czas na półkową ekspozycję, zastrzeżony dla warzyw i owoców. Jedzenie w sklepach ulega różnymi procesom, które sprawiają, że nie może być dalej sprzedawane, psuje się, fermentuje, zaczyna pleśnieć, gnić, spada, łamie się, rozlewa się, rozgniata, odkształcają się opakowania. My, konsumenci nie chcemy kupować jedzenia w pogniecionych opakowaniach. I niezależnie od tego, jak dużo produktów trafi do redystrybucji, czyli np. do organizacji charytatywnych, zawsze jest jakaś część towaru, która się nie sprzeda, nie zostanie wykorzystana, i trafi do kosza. Jedzenie marnuje się we wszystkich sklepach, tych najmniejszych też.

Dziewczyna zagląda do lodówki

Właściciele sklepów próbują temu w jakikolwiek sposób przeciwdziałać?

Są sklepy, które starają się dawać szansę niesprzedanemu jedzeniu. Sprzedawcy dogadują się z ludźmi, choćby z sąsiedztwa, którzy je odbierają na własną odpowiedzialność. Nawiązują się relacje, powstaje wspólnota ludzi przejętych losem żywności. I to jest pokrzepiające. Jednak w każdym sklepie – niezależnie, czy to piekarnia, sklep warzywny, supermarket, dyskont, wielka hurtownia czy sklepik na stacji benzynowej, jakaś część jadalnego towaru nie dostaje drugiej szansy. Ciekawie natomiast byłoby sprawdzić, jak to wygląda teraz, po uchwaleniu ustawy o przeciwdziałaniu marnowaniu żywności. Od 1 marca 2020 roku wielkopowierzchniowi sprzedawcy mają obowiązek przekazywania niesprzedanych nadwyżek organizacjom charytatywnym.

Co pani znalazła w kontenerach?

Widziałam bardzo dużo resztek jedzenia z talerzy: ktoś za dużo ugotował, za dużo sobie nałożył i tego nie zjadł, więc wyrzucił do kosza. Znalazłam też sporo produktów, które się zepsuły, poza tym często trafiały się niedojedzone resztki w słoikach. Jednak ogólne moje wrażenie było takie, że nie jesteśmy jeszcze tak supernonszalanccy jak mieszkańcy krajów zachodnich. Moje obserwacje nie potwierdziły stereotypu, że jesteśmy społeczeństwem bezrefleksyjnie marnującym jedzenie, chociaż na zamożniejszych osiedlach, gdzie nie ma takiego zróżnicowania, jeśli chodzi o przekrój społeczny, zmarnowanego jedzenia faktycznie było sporo. Mam taką refleksję, że w naszym kraju marnotrawstwo jest bardzo mocno skorelowane z poziomem zamożności i z wielkością marginesu finansowego. Z tym, czy dla danego gospodarstwa domowego żywność jest droga czy tania. Ubóstwo i niedobór, czyli sytuacja, w której trzeba przykładać dużą wagę do tego, ile wydaje się na jedzenie, to czynniki hamujące marnotrawienie żywności.

Nie zaryzykowałabym tezy, że wszystkie osoby, które korzystają z żywności z kontenerów, nazwałyby się freeganami. Wiele osób wyciąga żywność, bo jest do tego zmuszona przez swoją sytuację materialną. Towarzyszą im inne uczucia niż tym, którzy robią to z wyboru

Wspomniała pani, że miała nadzieję spotkać osoby, które zaglądają do kontenerów. Jedna z freeganek powiedziała, że nigdy nie zatruła się kontenerowym jedzeniem, bo ogląda je ze wszystkich stron, a w domu dokładnie czyści, myje, szoruje. Freeganizm może być sposobem na życie?

Freeganizm jest praktyką oporu wobec takiego, a nie innego sposobu produkcji i dystrybucji żywności. Jest wyrazem niezgody na to, że żywność w jednym miejscu jest marnowana, a w drugim jej brakuje. Mam bardzo dużo ciepłych uczuć względem tego typu praktyk. Szanuję je. Na pewno jednak w naszym kraju środowisko freegan nie jest jednorodne. Nie zaryzykowałabym tezy, że wszystkie osoby, które korzystają z żywności z kontenerów, nazwałyby się freeganami. Wiele osób wyciąga żywność, bo jest do tego zmuszona przez swoją sytuację materialną. Towarzyszą im inne uczucia niż tym, którzy robią to z wyboru. Freeganie oprócz satysfakcji, że robi się coś ważnego, ideologicznie, politycznie, społecznie, mają czasem poczucie, że to jest przygoda. Natomiast osobom, których nie stać, żeby kupić żywność w sklepie, często towarzyszy poczucie wstydu, zakłopotania, upokorzenia – to nie jest coś, czym chcieliby się chełpić i nosić taką deklarację na T-shircie.

A ci, którzy robią to z wyboru?

Motywacje są różne. Dla kogoś to czysty pragmatyzm, dla kogoś innego wspomniana przygoda itp. Wspólny mianownik jest taki, że dzięki takim osobom mniej żywności faktycznie się marnuje. Ale też bardzo często dzięki takim praktykom żywność trafia do innych osób, które są w potrzebie. Freeganizm to nie tylko chodzenie po nocy z latarką, w odpowiednim obuwiu oraz gumowych rękawiczkach i zaglądanie do kontenerów. Ci ludzie na targach warzywno-owocowych dogadują się ze sprzedawcami, żeby na koniec dnia odłożyli im to, czego nie sprzedali. Znam przynajmniej kilka inicjatyw, gdzie niesprzedane jedzenie jest dzielone między innych – to często członkowie mikrowspólnot, sąsiedzi czy osoby potrzebujące.

Pani próbowała żywności z kontenera?

Jasne.

Da się zjeść?

(śmiech) To po prostu jedzenie, choć oczywiście jest na nim stygmat śmiecia. To naturalne, że psychologicznie postrzegamy śmietnik jako miejsce, które w jednym momencie zmienia definicję tego, co do niego trafia. Bo zanim się coś wyrzuci, to jest jeszcze przedmiot albo żywność, a jak już to coś wyrzucimy i przykryjemy klapą, staje się odpadem. Taka jest warstwa symboliczna, natomiast warstwa dosłowna jest związana z tym, że kontener z mikrobiologicznego punktu widzenia nie jest miejscem do przechowywania żywności. Trudno się od tej świadomości odciąć. Wyciągając jedzenie, które wciąż dobrze wygląda i dobrze pachnie, można ulec złudzeniu, że to produkt taki sam jak ten, który leży na półce. A z drugiej strony wiadomo jednak, że to nie jest już ten sam produkt.

Racja.

To więc jest taki „produkt po przejściach”. Ja w pewnym momencie sama zrozumiałam, że tutaj chodzi o to, jakie uczucia wezmą górę. Tych uczuć, gdy pojawiamy się przed kontenerem, by coś z niego wyciągnąć, jest bardzo dużo: od wstrętu, obrzydzenia, przez strach, zakłopotanie, po satysfakcję, radość, współczucie dla jedzenia, poczucie dobrze wykonanej roboty, do tego dochodzi dreszczyk ekscytacji. Wszystko zależy od tego, które uczucia zwyciężą.


Marta Sapała – dziennikarka freelancerka, autorka książek, m.in. „Mniej. Intymny portret zakupowy Polaków” (Mamania) oraz „Na marne” (Czarne) . Mieszka w Warszawie, obecnie pracuje nad pozycją o prawie do oddychania czystym powietrzem.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: