Przejdź do treści

Marta Wroniszewska: To największy dramat dziecka, kiedy musi opuścić dom rodzinny. Nie wszyscy są w stanie się z tym zmierzyć i mu pomóc

Marta Wroniszewska, autorka książki „Tu jest teraz twój dom”/ fot. archiwum prywatne
Marta Wroniszewska, autorka książki „Tu jest teraz twój dom”/fot. archiwum prywatne
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Chyba czas zdjąć przyszłym rodzicom różowe okulary. Powiedzieć im, z czym naprawdę może przyjść im się zmierzyć. Do ich domu wprowadzi się obcy człowiek. Z ciężkim bagażem doświadczeń, przez co może być agresywny, nieufny, wrogi, albo wycofany, bierny, apatyczny. Może nie być taki, jak sobie wymarzyli. I co wtedy? Kto poniesie największe koszty? – mówi Marta Wroniszewska, autorka książki „Tu jest teraz twój dom”. To zbiór reportaży, opowiadających o doświadczeniu adopcji – widzianym zarówno z perspektywy adoptujących, jak i adoptowanych.

 

Damian Gajda: Temat adopcji w Polsce budzi skrajne emocje. Z czym kojarzyła ci się adopcja, zanim zaczęłaś pisać tę książkę?

Marta Wroniszewska: Jestem po kursie adopcyjnym, ale zanim przystąpiłam do tego procesu, patrzyłam na sprawę – przyznaje nie bez wstydu – przez różowe okulary. Wydawało mi się, że czekają na mnie słodkie bobasy wyciągające rączki i chętne, aż ktoś… ja je wreszcie przytulę. Niestety z czasem zorientowałam się, że muszę zdjąć te okulary i skonfrontować swoje wyidealizowane wyobrażenia z rzeczywistością.

Jak wyglądała ta konfrontacja?

Dzieci odbierane są z rodzin w sytuacji, gdy istnieje zagrożenie życia lub zdrowia. Wbrew obiegowej opinii nie są odbierane z powodu biedy. To raczej bieda jest współwystępująca z nałogami, chorobami, przemocą i patologią. To są dzieci, które bardzo często pochodzą z ciąż, w których ich matki doświadczały przemocy, same piły lub zażywały narkotyki, w których zwyczajnie o siebie nie dbały. Te dzieciaki od pierwszych chwil na świecie nie dostawały wystarczającej uwagi i miłości. Nikt ich nie przytulał, nie brał na ręce, nie reagował na ich płacz. W ich organizmach wydzielał się kortyzol, hormon stresu, który mógł doprowadzić do zmian w mózgu.

Uwaga – to to, czego potrzebują więc najbardziej.

Uwaga, cierpliwość i miłość. Potrzebują jej w wyjątkowy sposób. Tak jak opowiadali Adam i Beata – moi bohaterowie, którzy prowadzą zawodową rodzinę zastępczą – to są dzieci, które siedzą cichutko w kącie, nie płaczą, nie bawią się, bo były bite. Zjedzą każdy okruszek, który spadnie na podłogę, bo nikt ich nie karmił. Jedzą na zapas i nigdy ich głodu nie da się zaspokoić. To dzieci, które nie wiedzą, co to pościel, nie umieją spać w łóżeczkach, bo ich nie miały.

Największym błędem procesu adopcyjnego jest to, że ośrodki podczas szkolenia i spotkań wypełniają pozorną wiedzą. Jakby bali się przestraszyć

Pokazujesz bardzo szerokie spektrum adopcji – rozmawiasz z tymi, którzy jej doświadczyli, tymi, którzy się o nią starali, ale też i tymi, którzy za sam proces odpowiadają. Do której z tych grup było ci najtrudniej dotrzeć?

Najtrudniej było mi dotrzeć, a przede wszystkim namówić na rozmowę osoby, które rozwiązały adopcję, rodzinę zastępczą, bądź rodzinny dom dziecka. Bardzo to przeżyli, za wszelką cenę chcieli pomagać, dawać z siebie wszystko, a gdy pojawiły się problemy, gdy poczuli, że już nie dają rady, nie mogli liczyć na pomoc. Za wszelką cenę starali się zabezpieczyć dzieci, by kolejne zerwanie było dla nich jak najłagodniejsze. Część z nich ma poczucie porażki, ale też wielki żal, bo nie otrzymali w chwili kryzysu pomocy od systemu, który winien był im ją dać.

Co mówili o tym braku wsparcia?

Rolą ośrodków adopcyjnych jest nie tylko znaleźć dom dla dziecka, ale jak mówi Rafał, jeden z moich bohaterów: „To właśnie wtedy, gdy dziecko znalazło nowy dom, ich robota się zaczyna, a nie kończy”. Rafał z Weroniką adoptowali chłopca, którego biologiczny ojciec praktycznie zakatował. Chłopiec przeżył, ale miał problemy ze zdrowiem, a przede wszystkim z przywiązaniem i to okazało się nie do przeskoczenia. Osobom, które tego nie doświadczyły, trudno sobie w ogóle wyobrazić, czym jest RAD – zespół zaburzenia więzi u dzieci, który miał syn Rafała i Weroniki. Moi rozmówcy mówią o niuansach, rzeczach nieuchwytnych, które, jak się ich doświadcza 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu, zaczynają dominować nad relacją i całym życiem. To dzieci ubogie w emocje, chłodne, dla których każdy jest tak samo ważny. Albo w ogóle nikt nie jest ważny. Znam inną parę, która prowadziła rodzinę zastępczą i ostatecznie oddała dziecko z takim zaburzeniem. Dla nich to wielka trauma. Po tym wszystkim ojciec rodziny zachorował na ciężką depresję.

Żeby oddać sprawiedliwość – oczywiście ośrodki adopcyjne oferują wsparcie pracowników, psychologów, ale w ocenie osób, które tego doświadczyły i chciały z tej możliwości skorzystać, jest ona mocno niewystarczająca, a ponadto często rodzice adopcyjni mieli poczucie, że całą odpowiedzialność przerzuca się na nich, że się ich obwinia. A to nie jest takie proste i oczywiste.

No właśnie adopcja ma minimalizować negatywne skutki przebywania dzieci w domach dziecka. Tak powszechnie się o niej myśli. Ty, po rozmowach, które odbyłaś do książki, masz podobne odczucia?

Nie zgodzę się ze stwierdzeniem, że adopcja ma minimalizować skutki przebywania dziecka w domu dziecka. To bardziej złożony problem. Odebranie dziecka z domu biologicznego to wielka trauma dla dziecka. Dochodzi do zerwania, do utraty bezpieczeństwa. Nawet jeśli w domu pojawiały się przemoc, używki, czy choroby, jednak był to świat dziecku znany. Jego. Zabierane dziecko z domu przeżywa to. Zawsze! I zawsze kocha mamę biologiczną, nawet jeśli biła i przykuwała do kaloryfera.

Z czego to wynika?

Najbezpieczniejszym miejscem do wychowywania się dziecka jest środowisko rodzinne. Dlatego istotne, by kłaść nacisk na rozwój pieczy zastępczej rodzinnej: rodzin zastępczych i rodzinnych domów dziecka. Tam dziecko ma szanse obserwować, jak działa prawidłowo funkcjonująca rodzina. Może odzyskać spokój i zdrowo się rozwijać.

piecza zastępcza nad dziećmi

Dom dziecka to powinien być ewentualnie tylko przystanek?

Tak, choć – podkreślę – uważam, że cały nacisk powinien być kładziony na wychowywanie się dzieci w rodzinach zastępczych, czy rodzinnych domach dziecka. Adopcja to nowa ścieżka życiowa, wykasowanie starego życia i ofiarowanie/otrzymanie nowego, z nowym aktem urodzenia, nowym imieniem i nazwiskiem. I nowymi rodzicami. Taki dom zyskał na przykład Gabriel Jan. Trafił do cudownych, kochających, ciepłych ludzi, którzy obdarowali go bezwarunkową miłością. Miłością silniejszą niż więzy krwi i kod genetyczny.

Bo szczęście adopcyjne uzależnione jest od podejścia adoptujących i adoptowanych. Która z grup ma większy problem z odnalezieniem się w nowej sytuacji? Twoje historie udowadniają, że nie zawsze są to dzieci.

Oczywiście najlepiej, gdyby każdy przypadek rozpatrywać jednostkowo. Ale trzeba pamiętać, że z momentem adopcji urzędniczą decyzją dwoje dorosłych ludzi i mały człowiek stają się rodziną. Mamą, tatą i ICH dzieckiem. Dla dzieci to zawsze sytuacja bardziej stresująca. My dorośli możemy sobie wiele rzeczy racjonalizować, tłumaczyć. Monika i Wiktor, para, która adoptowała dziewczynkę, też uczyli się jej od pierwszego momentu. Musieli radzić sobie ze złością małej, z demonami z jej przeszłości. Nawet jeśli dziecko jeszcze nie mówi, to ta przeszłość w nim jest. Nie da się jej nagle z dnia na dzień wygumkować. I oczywiście duża dawka witaminy M, czyli miłości, potrafi zdziałać cuda. Nie jest jednak lekiem na wszystkie problemy.

Piszesz o adopcji z perspektywy doświadczeń ludzi, którzy już się z nią mierzyli. Mówią o tym, co było w tym procesie najtrudniejsze?

Każdy etap w procesie adopcyjnym potrafi być trudny. Ale jest w nim też wiele nadziei i obietnic, które pomagają przetrwać najtrudniejsze chwile. To czas biegania po lekarzach, kompletowania dokumentów, szkoleń, wywiadów, rozmów z psychologami. A potem, po zakończonym kursie – oczekiwania na TEN telefon. Kobiety, nawet te, które nie są matkami biologicznymi, chciały ten okres oczekiwania wypełnić wiciem gniazda, dokładnie tak, jak kobiety, które są w ciąży. Ale tak jak ciąża trwa czterdzieści tygodni, to tutaj ten czas potrafi się bardzo wydłużyć – nawet do czterech lat – i nigdy nie wiadomo, kiedy zadzwonią pracownicy ośrodka, że jest dziecko.

Potem, jeśli wszystko się udaje, dzieci trafiają do domu.

I mija pierwszy moment ekscytacji, nowości, zaskoczenia i zaczyna się życie, to chwila, gdy obydwie strony na chłodno zaczynają się siebie wzajemnie uczyć, poznawać. To też czas, by zrozumieć, że dziecko musi przejść swoistą żałobę po domu biologicznym. Gdy muszą tę stratę – nawet nie do końca uświadomioną, ale równoznaczną z utratą cząstki siebie jakoś odreagować. Przepięknie opisała to Katarzyna Kotowska w książce „Jeż”. Adoptowane dziecko jest tytułowym jeżem, którego rodzice, choć kłuje, tak długo głaszczą i przytulają, aż ostatecznie odpada z malca ostatni kolec. To oczywiście bajka, ale dająca nadzieję, mimo że pokazująca, że może być trudno.

A przyznają się do błędów, które popełnili?

Przyznanie się do błędu nigdy nie jest łatwe, ale myślę, że moi bohaterowie, którzy już zdecydowali się ze mną porozmawiać, byli gotowi mówić o najtrudniejszych emocjach.

Jak próbowali je nazwać?

Szalenie trudne było dla nich, gdy tracili nad sobą panowanie, bo się zdenerwowali, krzyknęli na dziecko. Wtedy bali się nie tylko o malucha, zastanawiali się, czy aby to nie jest tak, że jeśli natura nie dała im naturalnego potomstwa, to może nigdy nie powinni go mieć, że się nie nadają, że są beznadziejni. Że krzywdzą jakby bardziej, niż gdyby to było ich biologiczne potomstwo. Bo to dziecko już doświadczyło zła, straty, rozstania. Rodzice adopcyjni często mają poczucie, że muszą to zrekompensować, że ich dziecko jest bardziej kruche.

Patrycja Olszańska, dawczyni komórek jajowych

W Polsce dużo mówi się o wysokim stopniu skomplikowania procesu adopcyjnego i wyśrubowanych warunkach, które trzeba spełnić. To prawda czy mit?

Myślę, że jedno i drugie. Brak jest niestety jednolitych wymogów i kryteriów stosowanych podczas adopcji. Różne ośrodki stosują różne zasady i wymagają różnej dokumentacji. Stosują różne kryteria kwalifikacyjne i różnie szkolą. A z drugiej strony rzeczywiście należy zgromadzić ogromną ilość dokumentów, ale to jest raczej męczące i zajmuje dużo czasu – ale nie jest trudne. A jeszcze z trzeciej strony przecież kandydatów należy bardzo dokładnie sprawdzić, bo chodzi o zabezpieczenie dziecka, aby już nie doznało kolejnego zerwania, by ci rodzice okazali się już być na zawsze, ci jedyni i kochani.

Jakie pary najczęściej decydują się na adopcje?

Aby wystąpić o adopcję, trzeba się zgłosić do ośrodka adopcyjnego. To one odpowiadają za kwalifikowanie dzieci i przyszłych rodziców, pośredniczą między dziećmi, domami dziecka i kandydatami. Profili rodziców, którzy planują adopcję, nie tworzy się ze względu na ochronę danych osobowych. Ale można wysnuć kilka ogólnych wniosków. Są to ludzie, którzy nie mogą mieć biologicznego potomstwa, próbowali in vitro i źle to znieśli albo z powodów światopoglądowych tego nie akceptują. Chcą kochać i być kochani, stworzyć rodzinę, czy uszczęśliwić osierocone dziecko. Rzadziej zdarzają się rodzice mający już biologiczne potomstwo. Zresztą to pierwsza grupa traktowana jest priorytetowo, ci drudzy spadają zawsze na koniec kolejki oczekujących na dziecko.

Zaskakujące są historie dotyczące konkretnych oczekiwań adoptujących – tak, jak by składali zamówienie na dziecko.

Nie mogę się z tym zgodzić. Każdemu według jego możliwości. Jeśli bym podczas procesu adopcyjnego tak bardzo pragnęła dziecka, że tylko dlatego, by je dostać, powiedziała, że chcę dziecko z wadą serca, albo FAS (alkoholowym zespołem płodowym, gdy matka biologiczna piła w ciąży), a potem by mnie to przerosło? To co? Dla dziecka to dramat. Pracownicy próbują ustalić, kto ile będzie w stanie unieść. I nie, nie przyjmują zamówień na niebieskookie blondynki. Od razu takich rodziców skreślają i ich właśnie traktują jako tych, którzy, jak powiedziałeś, składają zamówienie na dziecko.

Na szczęście nie wszyscy rodzice przychodzą z planem na to, kim będzie ich dziecko. Jak wygląda pierwsza rozmowa z rodzicami adopcyjnymi?

Jest bardzo ogólna. Pracownicy próbują ustalić, czy motywacja rodziców jest zdrowa. Czy to nie jest tak, że oni chcą tylko zaspokoić swoją potrzebę, ale czy mają też coś do zaoferowania i ofiarowania potrzebującemu, skrzywdzonemu dziecku. Czy pokochają. Czy nie chcą tylko wypełnić luki. Pracownicy ośrodka opowiadają, jak wygląda procedura, ile trwa, jakie dokumenty trzeba zgromadzić, kiedy mogłoby się rozpocząć kolejne szkolenie, by kandydaci mogli do niego dołączyć, wręczają broszury informacyjne.

Nawet jeśli dziecko jeszcze nie mówi, to ta przeszłość w nim jest. Nie da się jej nagle z dnia na dzień wygumkować. I oczywiście duża dawka witaminy M, czyli miłości, potrafi zdziałać cuda. Nie jest jednak lekiem na wszystkie problemy

Ten proces jest bardzo skomplikowany. Jakie błędy najczęściej popełniają rodzice starający się o dziecko?

Największym błędem procesu adopcyjnego jest to, że ośrodki podczas szkolenia i spotkań wypełniają pozorną wiedzą. Jakby bali się przestraszyć. A tak jak mówi Rafał, ta „trudna” wiedza jest konieczna, by rzeczywiście decydowali się na ten krok tylko świadomi i pewni swojej decyzji rodzice. Aby ludzie byli przygotowani, że może być trudno. Rafał z żoną rozwiązali adopcję. To był dramat dla nich i ich adoptowanego syna. Z tej perspektywy uważają, że nie tylko oni ponieśli porażkę, ale i ośrodek adopcyjny, który do tego doprowadził. Uważają, że na ich rodzinie przeprowadzono swego rodzaju eksperyment, który działał tylko do pewnego momentu. Jak przyszedł prawdziwy kryzys, ośrodek w zasadzie umył ręce i próbował ich obarczyć winą.

Dobrze, że o tym mówisz, bo media zalewają idealne wizję adopcji – pod postacią rysunków dzieci z brzuszka i serduszkami.

Chyba czas zdjąć przyszłym rodzicom różowe okulary. Powiedzieć im, z czym naprawdę może przyjść im się zmierzyć. Do ich domu wprowadzi się obcy człowiek. Z ciężkim bagażem doświadczeń, przez co może być agresywny, nieufny, wrogi, albo wycofany, bierny, apatyczny. Może nie być taki, jak sobie wymarzyli. I co wtedy? Kto poniesie największe koszty? Ludzie muszą być gotowi, by sobie z tym poradzić. I nie chodzi mi o zniechęcanie do adopcji, to wspaniała decyzja i całym sercem ją popieram, ale trzeba być otwartym i przygotowanym, że nie musi być tak, jak zaplanowaliśmy.

Uważasz, że rodzice często polegają, bo są zwyczajnie źle przygotowani?

Oczywiście nie chciałabym generalizować, bo ile osób, tyle przypadków. Ale tak, taki zarzut pojawiał się u moich rozmówców często. Zofia i Jan też o tym mówili. Stworzyli rodzinę zastępczą dla dwóch sióstr. Dziewczynki przez pierwsze lata – choć pochodziły z patologicznego domu, pełnego alkoholu i najpewniej seksu – były kochane, miłe. Wspólnie się śmiali, grali w gry i jeździli na wakacje. I nagle jakby ktoś tym dziewczynkom wajchę przestawił. Klęły, uciekały ze szkoły, kradły, kłamały. Jan i Zofia uważają, że gdyby nie tkwili w koleinach dobrego wychowania, które wynieśli ze swoich domów, byli lepiej przygotowani podczas szkolenia, uprzedzeni, że być może ich dzieci ich nigdy nie pokochają, mogliby być na to bardziej gotowi. Bo zupełnie gotowym być na coś takiego się chyba nie da.

Jak skończyła się ich historia?

Jan i Zofia formalnie rozwiązali rodzinę zastępczą. Główną przyczyną była ich w pewnym sensie niemoc w zderzeniu z agresją, wyzwiskami, kradzieżami. Ale wciąż czują się rodzicami swoich córek, które w świetle prawa nimi nie są. Wciąż utrzymują kontakt, pomagają, wychowują dzieci swoich „byłych dzieci”, ba nawet przejmują największy ciężar związany z wychowaniem wnuków, które… ich wnukami prawnie nie są. Weronika, która rozwiązała rodzinny dom dziecka wciąż kocha „swoje” dzieci, które z nią mieszkały. Do dziś z większością utrzymuje regularny kontakt, wspiera je.

W tym systemie niekiedy nic nie jest zero-jedynkowe. Dlatego, proszę, powstrzymajmy się od osądów.

Profili rodziców, którzy planują adopcję, nie tworzy się ze względu na ochronę danych osobowych. Ale można wysnuć kilka ogólnych wniosków. Są to ludzie, którzy nie mogą mieć biologicznego potomstwa, próbowali in vitro i źle to znieśli albo z powodów światopoglądowych tego nie akceptują. Chcą kochać i być kochani

A czy dziecko w ogóle da się przygotować dziecko na powrót do ośrodka adopcyjnego?

Nie sądzę. Ja trafiłam na wrażliwych rozmówców, którzy robili wszystko, by w tej dramatycznej sytuacji zabezpieczyć też dzieci. Rafał z Weroniką znaleźli chłopcu nowy dom, w którym przebywał już rodzony brat chłopca. Wiktoria starała się, by w miarę możliwości dzieci wróciły do rodzin biologicznych, pracowała z nimi, wspierała ich.

W tym dramacie nie ma zwycięzców. Tu wszyscy wychodzą pokonani.

Jak dzieci po latach oceniają proces adopcji?

Dzieci najgorzej wspominają odebranie z domu rodzinnego, Samanta, jedna z bohaterek mojej książki, pamięta, jak jej brat krzyczał i czepiał się framugi, gdy pracownicy przyszli ich zabrać z domu biologicznego – choć ten dom był pełen alkoholu, a dzieci głodowały. Ale potem równie źle wspominają każde kolejne przenosiny, zerwania, rozstania. I to że nikt z nimi nie rozmawiał, nie tłumaczył, co się dzieje, dokąd pójdą, gdzie teraz zamieszkają.

O tych dzieciach w środowisku mówi się „dzieci walizki” – pakuje się je jak przedmioty i przestawia z kąta w kąt. To przedmiotowe traktowanie jest dla nich najtrudniejsze. Dzieci powinny zacząć być traktowane wreszcie podmiotowo!

Zwłaszcza, że nowe domy nie zawsze okazywały się dla ich miejscem przyjaznym.

Paweł, którego poznałam w Fundacji po DRUGIE, opowiadał, jak trafił do rodziny zastępczej, gdzie zastępczy ojciec gwałcił jego starszą siostrzyczkę. On sam nic nie mógł zrobić, bo był kilkuletnim chłopcem. Dziś przepełnia go tylko nienawiść do tego człowieka. Pamięta, że jak byli niegrzeczni, podtapiano ich w wannie. A po zgaszeniu światła nie mogli wychodzić na siku. Ojciec zastępczy rozsypywał w wejściu do ich pokoju pinezki. I potem oglądał stopy i kapcie dzieci. Jak znalazł wbitą w klapek pinezkę, to bił albo kazał stać w kącie z podniesionymi rękoma.

Dzieci takie jak Paweł często milczą…

Ale nie dlatego, że nie mają nic do powiedzenia. Milczą ze strachu. Na szczęście starszy brat Pawła zdobył się na odwagę i zgłosił, co dzieje się u nich w domu. Kolejna rodzina zastępcza pokochała rodzeństwo prawdziwą miłością i stworzyła im prawdziwy dom.

Podczas pracy nad książką, często musiałaś mierzyć się z takimi historiami?

Poza historią Pawła, która jest dramatyczna, bardzo smutna jest historia Samanty, która była jak ta wspominana przeze mnie walizka pakowana i przenoszona z kąta w kąt. To dziewczyna, która ponad wszystko na świecie najbardziej pragnie być kochana i mieć się do kogo przytulić, mieć swojego człowieka. Kogoś, kto jest stały w jej życiu i komu na niej zależy. Kto pokocha bezwarunkowo. Do dziś, choć jest dorosła kobietą, nikogo takiego nie spotkała w swoim życiu. Samanta jest samotnością. A Karina? Która, choć ma kochających i cudownych rodziców adopcyjnych, wciąż próbuje nawiązać kontakt z matką biologiczną, która wydaje się być relacją zupełnie niezainteresowana. Dla Kariny ta dziura, niewiedza, niepewność i pustka są jak tortura.

Gdy rozmawiasz ze swoimi bohaterami, widzisz, że adopcja miała wpływ na ich przyszłe życie – także to emocjonalne?

Ona może jedynie prostować ścieżki. Na przyszłe życie mają wpływ doświadczenia z domu biologicznego. To stamtąd pochodzi nasz kod genetyczny, to tam, kształtowała się osobowość. Nie znalazłam tu żadnej zasady. Nawet mocno skrzywdzone i doświadczone dzieci, potrafią budować cudowne relacje ze swoimi rodzicami adopcyjnymi i wykorzystać to w szczęśliwym układaniu sobie dalszego życia. Gabriel Jan, któremu rodzice adopcyjni zbudowali pełen ciepła i miłości dom mówi, że dziś ma mniejsze zaufanie do ludzi, że niby ufa, ale jednak nie, że niby jest otwarty, ale w gruncie rzeczy, to tylko pozory, że nie radzi sobie z krytyką, że nie lubi, gdy kończą się jakieś relacje w jego życiu. Ale jaki byłby, gdyby jego historia była inna? Kto to wie.

Czy osoby, które zostały adoptowane. po latach odwołują się do tego tematu – wspierają domu dziecka, fundacje, czy raczej starają się od tego odciąć, bojąc się np. ostracyzmu?

Ostracyzmu na pewno nie. To raczej zwykła niechęć przed zagłębianiem się w meandry życia z każdą nowo napotkaną osobą. Przecież nie opowiadamy wszem i wobec, że mamy problemy w małżeństwie, czy że właśnie zaobserwowałyśmy u siebie pierwsze objawy menopauzy. Są rzeczy, które są bardziej intymne, prywatne i nie opowiada się o nich na prawo i lewo. Potrzeba zrozumienia, że adopcja, czy przebywanie w pieczy zastępczej, to wydarzenie, na które dziecko – dziś dorosły – nie miało wpływu. I o tym wpływie, a raczej jego braku też warto wspomnieć. Chciałabym, by to się zmieniło, aby jednak ktoś z dzieckiem o tym rozmawiał, aby dziecko miało swojego pełnomocnika w sądzie, aby zostało wysłuchane i usłyszane. Aby takie decyzje nie były podejmowane ponad nim i bez jego udziału, a tak się niestety teraz dzieje.

Ale powracając do pytania, oczywiście ludzie chętniej ludzie przyznają się, że są alkoholikami, niż że byli adoptowani. Wynika to pewnie z historii i tego, że w Polsce bardzo późno, bo dopiero w 2013 roku uznano prawo adoptowanego dziecka do poznania swojej przeszłości i danych biologicznych rodziców. Ale mimo wszystko dziś coraz śmielej się mówi o adopcji, choć to wciąż temat tabu. Na przykład Oliwia, jedna z moich bohaterek, opowiada o tym otwarcie i marzy, żeby w przyszłości pracować z dziećmi z domów dziecka, bo jak sama mówi doświadczyła tego na własnej skórze i wie, co się kryje za wybudowanymi przez te dzieci murami.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: