9 min.
Karol Bączkowski, ratownik medyczny: Zdarza się, że nie ma zmiennika i zostajesz na kolejne 12 godzin dyżuru. Bo przecież „karetka musi jeździć”

Ratownik medyczny Karol Bączkowski: Zdarza się, że nie ma zmiennika i zostajesz na kolejne 12 godzin dyżuru. Bo przecież karetka musi jeździć/ Getty Images
Najnowsze
22.04.2021
Szczepienie na COVID-19 a dzień wolny od pracy. To „koszt, który może zostać przez firmy poniesiony”?
21.04.2021
Czy respiratory zabijają a szczepionki to eksperyment „godny Hitlera”? Doktor Michał rozprawia się z teoriami koronasceptyków
19.04.2021
„Chcemy, aby od 10 maja każdy dorosły mógł zapisywać się na szczepienie” – zapowiada premier
18.04.2021
„Karmazynowy przypływ i krwawa Mary”. Jak mówimy o okresie?
18.04.2021
„Wasza ‘wolność’ i ‘spisek’ się kończy, kiedy nie możecie złapać tchu”. Ratownik o nagonce na medyków „zaangażowanych w pandemiczny spisek”
– Gdyby nie śmiech, to byśmy siedzieli i podawali sobie chusteczki do ocierania łez. A płakać nie możemy, bo jak zaczniemy, to będzie po nas” – mówi Karol Bączkowski, ratownik medyczny. W rozmowie z Hello Zdrowie opowiada o walce z pandemią z perspektywy karetki.
Nina Harbuz: Dzień przed naszym spotkaniem napisałeś do mnie chwilę po 11 z pytaniem, czy się widzimy? Odpowiedziałam, że faktycznie jesteśmy umówieni na 11, ale następnego dnia. Roześmiałeś się i napisałeś: “Sorry, żyję w innym świecie”. W jakim świecie teraz żyjesz?
Karol Bączkowski: Kalendarz jest wypełniony po brzegi dyżurami, wsparciem dzieci w zdalnym nauczaniu, odwożeniem córki do przedszkola, wspólnymi sprawami z żoną, dyżurami w pogotowiu, szkoleniami z udzielania pierwszej pomocy, formalnościami związanymi z prowadzeniem firmy. Dni zaczynają się zlewać. Dodatkowo co i rusz ktoś dzwoni, musząc oddać swój dyżur, bo trafił na kwarantannę.
Często to się zdarza?
Ciężko powiedzieć, bo każdy dzień jest inny. Ważniejsze jednak od tego, jak często to się przytrafia, jest uświadomienie sobie, że na kwarantannę nie trafiała zwykle jedna osoba, tylko cały zespół karetki, albo nawet kilka zespołów ratowniczych. Od pewnego czasu testujemy testami antygenowymi pacjentów objawowych. Mamy też możliwość testować objawowych ratowników medycznych. Ratownicy wypełniają grafiki, jeżdżąc z pogotowia do pogotowia, od szpitala do szpitala, ze straży pożarnej do pogotowia. Zespoły się mieszają, przez co wzrastają zachorowania. Więc gdy ktoś zachoruje, to zwykle trzeba znaleźć zastępstwo kilku dyżurów, dla kilku osób. Dodatkowo dni, które trzeba rozdysponować, należy pomnożyć przez wymagany czas izolacji bądź kwarantanny. I tak rodzi się kłopot. To, co się teraz zmieniło, to możliwość pracy, jeśli jesteśmy po kontakcie z chorym, ale nie mamy objawów. Spodziewam się jednak, że do połowy kwietnia, w trakcie drugiego sezonu zachorowań na grypę, sytuacja będzie jeszcze gorsza, bo przecież nikt teraz z przeziębieniem czy stanem podgorączkowym nie chodzi do pracy. Jedynym plusem tej pandemii jest to, że spadła krzywa zachorowań na grypę. Wiąże się to z faktem, że nosimy maseczki, myjemy lub dezynfekujemy częściej ręce i więcej siedzimy w domu.
Ludzie nie będą umierać masowo pod szpitalami czy w karetce, tylko w domach, bo tygodniami nie idą do lekarza. Coraz częściej odpuszczają sobie badania i diagnostykę. Do szpitala trafiają z powikłaniami, kiedy często nie można już pomóc pacjentowi
Wzrosła natomiast liczba zgonów. Czytałam wywiad z jednym z urzędników Stanu Cywilnego na Śląsku. Przewartował stare księgi w mieście, z którego pochodził i okazało się, że liczba zgonów pod koniec ubiegłego roku była tam najwyższa od stu lat. Nie wiadomo, o które miasto chodziło, bo urzędnik wypowiadał się anonimowo, bojąc się zarzutów o angażowanie w politykę.
Uważam, że będzie jeszcze gorzej i liczba zgonów jeszcze wzrośnie. Nie zabije nas sam COVID, tylko sparaliżowany system opieki zdrowotnej. Ludzie nie będą umierać masowo pod szpitalami czy w karetce, tylko w domach, bo tygodniami nie idą do lekarza. Coraz częściej odpuszczają sobie badania i diagnostykę. Do szpitala trafiają z powikłaniami, kiedy często nie można już pomóc pacjentowi. Odpuszczenie sobie rezonansu, cytologii, czy badania krwi w danym miesiącu i zaplanowanie ich na kolejny, albo za pół roku, nie jest bez znaczenia. Później może być za późno. Uważam, że opóźnienia w diagnostyce spowodowane wybuchem epidemii będą nie do nadrobienia, szczególnie w onkologii. Jeden miesiąc pogarsza przeżywalność o ponad 15 proc. Zauważam nawet, że jest nieco mniej nieuzasadnionych wezwań karetki pogotowia, co przed pandemią było plagą. Podejrzewam, że ludzie boją się ratowników medycznych, bo mamy stały kontakt z pacjentami z dodatnim wynikiem.
Ile czasu trzeba czekać na karetkę?
Ciężko powiedzieć, bo są dni, kiedy wszystko idzie gładko i mamy wyjazd za wyjazdem. A są doby, kiedy karetka przetrzymana jest 40 minut, półtorej godziny, a czasem nawet 4. Sama dezynfekcja pojazdu trwa 2 godziny i w tym czasie karetka jest całkowicie wyłączona z użytkowania, a jej zespół czeka. Nie pojedzie ani do pacjenta covidowego, ani do pacjenta, który ma ostre bóle brzucha, złamaną nogę, stracił przytomność, ma padaczkę albo został potrącony przez samochód. Trzeba czekać. Na pewno pacjent, który ma COVID i duszności, poczeka na karetkę dłużej niż osoba, która jest poszkodowana w wypadku. Przed pandemią liczba karetek była niewystarczająca. Jedna przypada średnio na 25 tysięcy mieszkańców. Ale zakup karetek nie rozwiąże problemu. Nie ma ludzi do pracy, nie ma chętnych, bo co raz mniej osób chce pracować na dwa lub trzy etaty. I nie da się „wyprodukować” w jeden tydzień ratownika, który przez trzy lata ma się uczyć, a potem zdobyć 5 tysięcy godzin doświadczenia i praktyki zawodowej. Pandemia te braki uwypukliła i pokazała, że nie tylko z finansowego punktu widzenia nie jest dobrze, żeby ratownik pracował w kilku miejscach. Gdy tak się dzieje, stwarzamy większe ryzyko roznoszenia się wirusa.

Ratownik medyczny Karol Bączkowski / Archiwum prywatne
Ratownicy medyczni relacjonują, że niełatwo jest umieścić pacjenta w szpitalu, bo często nie ma w nim wolnych miejsc. Jadą wtedy do kolejnego szpitala, czasem oddalonego o półtorej, dwie godziny drogi.
Zdarzają się takie dni, kiedy szpitale są przepełnione i trzeba krążyć wiele godzin. Bywają doby, w których całe oddziały, całe izby przyjęć są wyłączane, bo nie ma pracowników. Są chorzy albo na kwarantannie. Oczywiście są też dni, kiedy nowe miejsca na oddziałach się zwalniają, bo pacjenci zdrowieją i wracają do domów albo umierają. Śmierć też zwalnia szpitalne łóżko. Więc my odbieramy pacjenta, sprawdzamy, co mu jest i czy zaraża. Teraz mamy testy antygenowe w karetce, wiec jest trochę łatwiej. Dostajemy od dyspozytora wskazanie, dokąd mamy jechać, ale bywa, że po dotarciu na miejsce jesteśmy odsyłani. I zaczyna się jeżdżenie z punktu A do punktu B. Ostatnio tak było, że półtorej godziny jeździliśmy z pacjentem z dodatnim wynikiem, z narastającą dusznością, czuł się coraz gorzej. Takie sytuacje zdarzają się, ale nie o wszystkich się pamięta. Wyrzucamy je z głowy, bo to zbędny balast, który nas obciąża i utrudnia pracę.
Zapomnienie jest sposobem na stres?
Chyba wszyscy sobie z nim tak radzą. Jak się uda przekazać pacjenta w godzinę, to żartujemy, że szybko poszło. Gdyby nie śmiech, to byśmy siedzieli i podawali sobie chusteczki do ocierania łez. A płakać nie możemy, bo jak zaczniemy, to będzie po nas. Od początku pandemii było wiele sytuacji, w których rządzący ośmieszali służby medyczne. Jednego dnia mówią, że kradniemy maski, następnego, że za dużo ich używamy. Później, że nie chcemy pracować, że się buntujemy albo chowamy łóżka. Niedawno słyszeliśmy, że ludzie umierają, bo pogotowie zostawia ich w domach. No to co mamy zrobić z takimi informacjami? Pozostaje się tylko z nich śmiać i popukać w głowę na te głupoty. Wiem, że w pewnym momencie trzeba upuścić emocje, ale to już każdy musi znaleźć własną złotą chwilę na nie. Czy to jeżdżąc po lesie na rowerze, czy biegając, skacząc albo przytulając się z domownikami.
Jesteśmy zmęczeni. Czasem rozmawiamy ze sobą w pogotowiu, koleżanka cierpliwe słucha kolegi, a na koniec mówi: 'wiesz, opowiadasz mi już o tym trzeci raz…'. Wszystko nam się zlewa. Wyjazd z wyjazdem. Duszność z dusznością
Nawzajem się nie wspieracie?
Jesteśmy zmęczeni. Czasem rozmawiamy ze sobą w pogotowiu, koleżanka cierpliwe słucha kolegi, a na koniec mówi: „wiesz, opowiadasz mi już o tym trzeci raz…”. Wszystko nam się zlewa. Wyjazd z wyjazdem. Duszność z dusznością. Najgorsze są te chwile, gdy siedzisz drugą lub trzecią godzinę w kombinezonie ochronnym. Chce ci się siku tak bardzo, że aż w brzuchu ciśnie i burczy, ale musisz wytrzymać. Na zmianę jest ci gorąco, czujesz, że pot leje się po plecach, a potem stopniowo się wychładzasz i czujesz zimno. Maska ciśnie w głowę, okulary parują, więc ledwo co widzisz. Nie możesz się podrapać, ubranie ci przeszkadza, taśmy łączące nogawki i rękawy z rękawicami ciągną, bo materiał jest za krótki, gumka uwiera, z trudem wykonujesz ruchy. Jest ciasno, niewygodnie, każdy obrót wywołuje szelest, przez co gorzej słychać, co ktoś do ciebie mówi, tym bardziej, że maski tłumią dźwięk. Więc gdy zdejmujesz kombinezon, to doświadczasz ogromnej ulgi i radości, że to koniec męczarni i można założyć swoje ubranie i wrócić do domu.
Wrócić, o ile nie trzeba będzie zostać dłużej na dyżurze, bo zdarzy się wypadek albo ktoś trafi na kwarantannę.
Zgadza się, wtedy trzeba przejąć czyjś dyżur. Kiedyś przed epidemią moja zmiana najdłużej przeciągnęła się o 4 godziny. Mieliśmy wyjazd za wyjazdem i nie było szans, żeby zjechać do bazy i się zmienić. Zdarza się, że nie ma zmiennika i zostajesz na kolejne 12 godzin dyżuru. Bo przecież karetka musi jeździć. I niby masz wybór, możesz nie zostawać dłużej, ale zazwyczaj ludzie pękają i się godzą. Dzwonią wtedy do domu i oznajmiają: dzisiaj nie wrócę. Ich partnerzy czy partnerki już nawet nic nie mówią. Taka robota.
Czytałam, że ratownicy w pandemii pracują teraz po 280-380 h miesięcznie.
Tyle to pracowali przed pandemią. Od czasu, kiedy pojawił się koronawirus, jedynym limitem jest liczba dób w miesiącu. Są osoby, które pracują 300 godzin, co drugi miesiąc. Inni wyciągają po 400 godzin miesiąc w miesiąc. Ja tyle nie pracuję. Zadbałem o własne zdrowie psychiczne i odstawiłem pogotowie na rzecz innych zleceń. Staram się jeździć w karetce około 140 godzin w miesiącu. To jest praca, w której możesz dostać w mordę, ktoś cię opluje, uderzy, kopnie karetkę albo ją zastawi, kiedy ty biegniesz ratować życie. Albo znajdujesz kartkę za szybą: „ty…, gdzie stawiasz?!”. A my nie mam czasu prawidłowo zaparkować na ciasnych osiedlach, kiedy spieszymy się, bo człowiek umiera. Włączamy koguty i biegniemy. Więc jak ze wszystkich stron jesteś bombardowany brakiem szacunku, to możesz mieć dość.
15 marca 2020 roku opublikowałeś na Facebooku post, że złości cię nowa, pandemiczna sytuacja, że boisz się o własną rodzinę. Minął prawie rok od tamtego momentu. Coś się w tym czasie zmieniło?
Ministerstwo Zdrowia nadal tylko składa obietnice, których potem nie realizuje. Nie pochyla się nad naszym czasem pracy, nad formą zatrudnienia, nad zabezpieczeniem ratowników kontraktowych w czasie kwarantanny, gdy jesteśmy pozbawieni pracy i nie zarabiamy. Dostaliśmy jednak 100 proc. dodatek do pensji listopadowej. Praca jest coraz cięższa i coraz więcej ludzi odchodzi z zawodu. To nie jest żadna tajemnica, że tak się dzieje. Pozytywną zmianą jest to, że ludzie zaczęli nas bardziej dostrzegać i rozumieć naszą pracę. Pojawiło się wiele miłych gestów. Ktoś nam obiad podrzuci, ktoś podaruje butelkę wody. Nie chodzi o to, że my nie mamy pieniędzy i nas nie stać, żeby coś sobie kupić. Jest nam zwyczajnie miło, gdy wjeżdżasz na stację benzynową i pytają cię, czy chcemy sobie zrobić herbatę albo kawę na koszt firmy. Nagle poczuliśmy się widziani i doceniani przez zwykłych ludzi. Dzieciaki zwracają na nas uwagę, więc im machamy, wygłupiamy się chwilę. Zaczęliśmy istnieć w społecznej świadomości, że jesteśmy potrzebni, a nasza praca nie jest ani łatwa, ani bezpieczna. Nie wiem, jak długo taki stan się utrzyma, ale póki trwa – jest to uskrzydlające.
Poleć artykuł
Zobacz także

„COVID równa się samotność”. Pielęgniarz Przemysław Błaszkiewicz pokazuje na zdjęciach, jak wygląda walka z pandemią

„Koronawirus odebrał mi wszystkie siły” – mówi chora na Covid-19 Anna, 40-letnia pielęgniarka z Kalisza

Koronawirus jest bardziej niebezpieczny dla polskich mężczyzn niż kobiet – wynika z raportu NIZP-PZH
Podoba Ci się ten artykuł?
Tak
Nie
Powiązane tematy:
Polecamy

21.04.2021
Oleg Nowak, „Lekarz na kółkach”: Nie myślę o sobie jako o osobie niepełnosprawnej. Po prostu pracuję. Ciało nie może mnie ograniczać

19.04.2021
Justyna Moraczewska: gdybym znała swoją wartość, nie dałabym się uderzyć

17.04.2021
Helen Mirren: Mężczyźni robią to, ponieważ młode dziewczyny są bezbronne. Chodzi o władzę i kontrolę

16.04.2021