Przejdź do treści

„Teraz bawią nas memy, ale zaraz może pojawić się potrzeba obśmiania sacrum. I na to nie ma mojej zgody”. Jak językowo oswajamy wojnę, mówi językoznawczyni Małgorzata Majewska

„Po okresie habituacji, czyli przywykania do bodźca, przyszedł czas na obśmiewanie”. Jak językowo oswajamy wojnę mówi Małgorzata Majewska / fot. Magdalena Batog
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

– Na tej wojnie dzieją się takie rzeczy, na które nie mamy szufladki pojęciowej. Nasz umysł nie wie, do jakiej kategorii je przypisać. Bo gdzie umieścić masakrę w Buczy czy ostrzelanie szpitala położniczego? – mówi dr Małgorzata Majewska, językoznawczyni z Instytutu Dziennikarstwa, Mediów i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego, którą pytam o to, jak językowo poradzić sobie z uczuciami towarzyszącymi wojnie w Ukrainie.

 

Uwaga, artykuł zawiera wulgaryzmy

Agnieszka Łopatowska: Skończyły mi się przekleństwa. W dniu, w którym dowiedzieliśmy się o ostrzelaniu szpitala położniczego w ukraińskim Mariupolu, zabrakło mi wulgaryzmów. Poczułam się, jakby ktoś zatkał mi wentyl.

Dr Małgorzata Majewska: Straciłaś misternie wypracowaną strukturę swojego świata. Nasz umysł boi się nieustrukturyzowanej rzeczywistości, więc ją porządkuje metaforą. Coś się wydarza, a ty myślisz: „to jest tak, jak…”. Szukasz jakieś znanego ci porównania. Tylko że na tej wojnie dzieją się takie rzeczy, na które nie mamy szufladki pojęciowej. Nasz umysł nie wie, do jakiej kategorii je przypisać. Bo gdzie umieścić ostrzelanie szpitala położniczego? Wojna w Ukrainie ma miejsce dwa lata po strajkach kobiet w Polsce, których hasłem przewodnim było słowo „wypierdalać” – bezokolicznik mocnego wulgaryzmu w języku polskim. Wtedy, pierwszy raz w historii naszego kraju, przekleństwa weszły do sfery publicznej. Mało tego, autorytety szeroko je cytowały. Pojawiła się potrzeba publicznego użycia wulgaryzmów, co przecież jest przekroczeniem norm grzecznościowych. Polki się wkurwiły.

Minęły dwa lata, okupione pandemią, i dowiadujemy się, że całkiem niedaleko nas jedna osoba, bo podkreślmy, że twarzą tej wojny jest Władimir Putin, napada na sąsiedni kraj i strzela w ludzi. Ostrzeliwuje szpital onkologiczny w Mikołajowie, dom starców w Kreminnej, ludzi w schronach przeciwlotniczych i teatrze w Mariupolu. Twój umysł chciałby powiedzieć „skurwysyn”, ale to wyrażenie wyczerpało się wcześniej na skurwysynów mniejszego kalibru. Nie mamy więc do dyspozycji wystarczająco mocnych wulgaryzmów. Nie możemy użyć metafor – nie powiemy, że to jest tak, jak było w Czeczenii czy podczas wojny na Bałkanach, bo inaczej je odbieraliśmy. One nie były tak blisko nas, a poza tym nie byliśmy w nie aż tak zaangażowani. Już od dawna mamy dużą społeczność ukraińską w Polsce, czujemy się więc, jakby strzelali do naszych. Kiedy nie mamy środków, żeby objąć to umysłem, powstaje nieustrukturyzowana rzeczywistość.

Co nam pomoże w jej uporządkowaniu?

Język. Bo potrzebujemy sobie na nowo stworzyć szufladki pojęciowe. Na całe szczęście pojawił się Wołodymyr Zełenski, prezydent Ukrainy, twarz dobra. Putin jawi nam się jako twarz zła, a Zełenski jako twarz dobra. Swoją drogą, to niezły prztyczek dla tych, którzy wyśmiewali inny model męskości niż typowy macho. Prezydent Ukrainy przed wojną wygrał „Taniec z gwiazdami” i wystąpił w teledysku w lateksowych spodniach i butach na obcasie, a teraz jest symbolem męskości. Nasz umysł ma na czym oprzeć wiarę w dobro: prezydent Ukrainy wygłasza ważną mowę w Kongresie i w innych miejscach na arenie międzynarodowej, dając wszystkim nadzieję. Patrzymy na jego piękną żonę i dostajemy kolejny ważny obraz: kochających się ludzi, którzy walczą o dobro. Równocześnie media podają kolejne informacje o tym, co dzieje się na okupowanych terenach i znowu się destabilizujemy…

Dotychczasowe memy i dowcipy są jeszcze bezpieczne. Śmiejemy się w nich ze zła i kultywujemy dobro. Niestety – i o tym warto mówić na tym etapie – zaraz może pojawić się potrzeba obśmiania sacrum. I na to ja już zgody nie mam

Co zrobić w takim przypadku?

Sięgamy po różne sposoby percepcyjno-językowe, żeby to oswajać. Podkreślam, że nie jest ważny efekt oswajania, bo tego skurwysyństwa się nie da oswoić, tylko sam akt. Gadając, paplając, fantazjując sobie, co by było, gdyby Putin wpadł mi w ręce, uruchamiam złudne poczucie sprawczości. Drugą formą oswajania jest racjonalizacja. Znowu mamy wysyp ekspertów, czy to prawdziwych, czego sobie życzymy, czy byłych wirusologów, przepraszam za złośliwość, których opinie przeglądamy z nadzieją, że ktoś nam wytłumaczy, jak jest. Kolejnym mechanizmem, który właśnie zaobserwowałam u siebie, po 21 dniach, czyli tak zwanym okresie habituacji – przywykania do określonego bodźca, jest obśmiewanie. Bawi mnie mem z Chuckiem Norrisem, który dzwoni do prezydenta Zełenskiego, czy wizerunek czerwonego niedźwiedzia, który zaraz wdepnie w niebiesko-żółty klocek lego. Dotychczasowe memy i dowcipy są jeszcze bezpieczne. Śmiejemy się w nich ze zła i kultywujemy dobro. Niestety – i o tym warto mówić na tym etapie – zaraz może pojawić się potrzeba obśmiania sacrum. I na to ja już zgody nie mam.

Myślisz, że przedmiotem żartów staną się ofiary?

Nie wiem tego. Ale jeśli pojawi się dowcip o zabitej kobiecie rodzącej dziecko, to będzie wspomniane naruszenie sacrum. Może się pojawić, bo rozmiar tragedii jest tak duży, że niektórzy ludzie będą go oswajali, trywializując. Dlaczego warto o tym mówić na poziomie teorii? Bo ważne jest to, by osoby, które tego potrzebują, nie zrobiły tego publicznie. Dla nich takie obśmianie sacrum jest formą dystansowania się, na podobnej zasadzie, jak Roberto Benigni nakręcił film „Życie jest piękne” – komedię z obozu koncentracyjnego, gdzie było dotknięcie trudnego, tyle że w tle. Jeśli coś takiego pojawi się w naszym społeczeństwie i dotrze do innych, nawet nie tych, których tragedia dotyczy bezpośrednio, na poziomie mentalnym potwornie ich zrani. Mnie jako matkę na przykład. Etycznie tym mechanizmom mówię stanowcze nie, natomiast poznawczo i językowo je rozumiem.

Może też pojawić się odwołanie do duchowości. Może pójdzie w kierunku jednej z obecnych religii, a może innej formy duchowości, co wymusi brak zaangażowania Kościoła katolickiego. Będziemy zapewne obserwować nadawanie sensu ezoterycznym detalom, jak znaki na niebie czy przepowiednie albo powrót do religii. Z psychologicznego punktu widzenia poziom oswajania będzie taki sam. Potrzebujemy szukać sensu w czymś, co nie ma sensu.

Jak trwoga, to do Boga?

To jest lękowe, więc przeradza się w rytuały. Nie polega na szukaniu sensu, ale chwilowym „plastrze” na strach, dawaniu pozoru bezpieczeństwa. Psychologowie już przestrzegają przed potężną falą PTSD, zespołu stresu pourazowego, nie tylko wśród osób bezpośrednio dotkniętych działaniami wojennymi, ale również wolontariuszy, którzy się nimi zajmują. Obrazy tej wojny otwierają też stare, niezamknięte do tej pory traumy w rodzinach, choć od poprzednich tragedii minęły dekady. Trauma polega na tym, że dorosły człowiek jakiś fragment rzeczywistości przeżywa po dziecinnemu albo następuje regres w jej przeżywaniu. Zasadne jest, żeby mówić, jak to wygląda językowo. Jeżeli u osoby dorosłej nagle pojawi się nowa narracja, możemy podejrzewać skutki PTSD. Swoją drogą wreszcie powinniśmy dać mężczyznom legitymizację postawy, która pozwoli im na mówienie o trudnym, a nie tylko na bycie twardzielem. Powinniśmy zachęcać do używania języka, ale nie oczekiwać w nim logiki. Pozwalajmy sobie na niespójności, nielogiczności, bo na tym etapie język nie oswoi, ale oswaja.

Znowu natrafiliśmy na duży problem z poprawnością językową, choć jeszcze nawet nie udało nam się dojść do ładu choćby z feminatywami. Czy wojna trwa „na” czy „w” Ukrainie, czy osoby przed nią uciekające możemy nazywać uchodźcami? Jakich słów używać, żeby nikogo nie urazić, ale też nie musieć wszystkiego opowiadać dookoła?

Dla mnie teraz większym problemem pod kątem leksykalnym są wyrażenia typu: uchodźcy, uchodźczynie i osoby uchodźcze. Z jednej strony rozumiem postulat zaakcentowania tej ostatniej formy jako podkreślenie obecności osób niebinarnych wśród ludzi uciekających przed wojną, ale jeśli dany słuchacz nie będzie miał w swoim systemie językowym tego określenia, nadmiernie przykuje ono jego uwagę, a nie zawsze o to chodzi nadawcy. Z kolei określenie „uchodźcy” zakłada wewnętrzny konflikt, ale ku niemu skłaniam się najbardziej. W dyskusji czy „na”, czy „w” Ukrainie chodzi o coś innego: jeśli używamy zaimka „w”, to wysuwamy na pierwszy plan kontur, czyli granice kraju. Poza tym „na” jest również przedrostkiem, który pojawia się w wyrazach „najazd”, „napaść” i innych wyższościowych. Chodzi nie tyle o poprawność językową, ale raczej o to, że podjęcie wysiłku zmiany przyzwyczajenia językowego jest wyrazem szacunku dla ludzi, którzy tam cierpią.

I wszystkich Ukraińców, którzy sami używają formy „w Ukrainie” i o to postulują od dawna.

Ważniejszy od poprawności jest właśnie ten wyraz solidarności i szacunku. Mamy też do czynienia z ofiarami wojny. Znowu: ta ofiara, niby rodzaj żeński, ale nie jest feminatywna

Przyzwyczailiśmy się, że ofiary zazwyczaj są śmiertelne lub ranne.

I ofiary są słabsze, a teraz ogromny wysiłek prezydenta Zełenskiego i mediów koncentruje się na tym, żeby podkreślić siłę narodu ukraińskiego. Jeśli będziemy mówić o ofiarach wojny, wzmocnimy wizerunek kata Putina. Cały czas chodzi o to, by nie uruchomić schematu, jaki na przykład mamy przy słowie partyzant – postaci, która kojarzy się pozytywnie, ale nie ma szans na zwycięstwo. Walka wizerunkowa w języku pod kątem relacji na temat Ukrainy polega na tym, żeby dać temu narodowi siłę. Kolejnym problem, przed którym stajemy, jest czy na ten kraj najechała Rosja, czy Putin. Jeśli mówimy: Putin, z jednej strony podkreślamy, że twarzą zła jest prezydent Federacji Rosyjskiej, a z drugiej w pewnym sensie zwalniamy z odpowiedzialności rosyjskie społeczeństwo, które mimo wszystko w dużej mierze go popiera, jeśli oczywiście wierzyć doniesieniom mediów. Komu przypisać odpowiedzialność? Jeśli samemu Putinowi, to wyobrażam sobie, że oligarchowie powiedzą: „jesteśmy przeciwko niemu, oddajcie nam jachty”. A jeśli idziemy w kierunku odpowiedzialności zbiorowej, jednak powinniśmy wskazać Rosję, bo ktoś na tego Putina głosował, abstrahując od legalności tych wyborów. Nie ma dobrego rozwiązania, ale trzeba pamiętać, że każde z nich niesie za sobą określone konsekwencje. Bardzo chciałabym, żebyśmy, nie tylko w kontekście tej wojny, ale i pandemii koronawirusa, i strajku kobiet, zobaczyli siłę języka. Że nie ma w nim neutralności. Każdy przekaz językowy uruchamia jakiś obraz.

W przypadku katastrofy czy konfliktu zbrojnego potrzebujemy stworzyć wspólnotę. Jako Polacy w tej sytuacji zdaliśmy egzamin idealnie. Natomiast mamy bardzo duży problem, by w tej wspólnocie negocjować własne granice i potrzeby

Którego się nie da wygumkować.

Nie da się. Następnym ważnym zjawiskiem, którego się spodziewamy, będzie faza złości. Jeszcze mamy ogrom współczucia, solidarności, ale nauka badająca reakcje na takie sytuacje wskazuje, że pojawią się napięcia. Do Polski przyjechała ogromna liczba ludzi dramatycznie cierpiących, z których większość nie chce jechać dalej, czekając w zasadzie na sygnał możliwości powrotu do domu. Zrobiło się gęsto. Kiedy w pewnym sensie nasz mózg przyzwyczai się do tej wojny, jednocześnie pojawi się coraz więcej konfliktów na jej tle – pretensje o darmowe parkowanie, dostęp do służby zdrowia, dalsze życie z rodzinami, które Polacy przyjęli pod swój dach. Prawdopodobnie nastąpi wzrost agresji słownej.

Takie głosy już się pojawiają.

Wszystko zależy od tego, ile to jeszcze potrwa. Zaczynam już myśleć, jak pewnie większość z nas, że nie skończy się tak szybko, jak mieliśmy nadzieję. Problemy pojawią się w przedszkolach, szpitalach psychiatrycznych, służbie zdrowia. Będą bardzo trudne tematy społeczne i nie mamy pewności, czy my, jako społeczeństwo, je udźwigniemy. Człowiek ma tendencję do upraszczania rzeczywistości, a ta sytuacja nie jest czarno-biała. W pierwszych dwóch tygodniach scaliliśmy się niesamowicie, co było godne podziwu. Ale z każdym kolejnym dniem nasze dawne podziały dawały o sobie znać, nie zniknęły. To normalne. W przypadku katastrofy czy konfliktu zbrojnego potrzebujemy stworzyć wspólnotę. Jako Polacy w tej sytuacji zdaliśmy egzamin idealnie. Natomiast mamy bardzo duży problem, by w tej wspólnocie negocjować własne granice i potrzeby.

Na dodatek boimy się, że wojna przekroczy naszą wschodnią granicę. W jednym ze swoich postów podałaś przykład znajomej, która, kiedy zwierzyła się komuś bliskiemu, że boi się wojny, usłyszała odpowiedź: „To się nie bój”, czyli jedną z najgorszych. Jak dawać wsparcie w takiej chwili?

Jedną z najważniejszych potrzeb człowieka jest poczucie ważności, czyli poczucie, że jestem widziana i słyszana przez drugą osobę. Jeśli przychodzę do ciebie i mówię ci o moim strachu, a ty ze swoim własnym strachem nie jesteś poukładana, wtedy mój otworzy twoje trudne emocje. Dla ciebie spotkanie ze mną będzie konfrontacją ze swoim strachem, którego nie chcesz widzieć. Ten mój znajomy na jej strach przylepił etykietkę „to się nie bój”, bo pozwalała mu pozostać bezpiecznym. Zrobił to, żeby ochronić siebie, a nie ją. Realne wsparcie może dać na przykład dopytywanie. Jeśli dziecko mówi: „boję się”, pytam: „a gdyby twój strach był zwierzątkiem, to jakim?”, jeśli jest starsze: „na ile się boisz w skali od 0 do 10?”. Kiedy mamy do czynienia z dorosłym, dopytujemy, czego się boi, że co się stanie? W ten sposób pozwalamy mu na oswajanie tego strachu poprzez nazywanie trudnego.

Oprócz strachu często w ostatnich tygodniach przeżywamy wyrzuty sumienia.

Kiedy wybuchła wojna, moją pierwszą myślą było to, że nie ochronię zwierząt. Wstydzę się tego, bo w mojej hierarchii ludzie są wyżej. Miałam do siebie pretensje, że tak myślałam, że nie pomyślałam o ludziach. U mnie to wywołało poczucie winy, z którego zwierzyłam się bliskiej osobie. Ona odpowiedziała: „Zakładasz, że twoja dorosła córka sobie poradzi, a twoje psy są zdane na ciebie. Więc to nie jest opowieść o psach, tylko o tej części rzeczywistości, za którą czujesz się całkowicie odpowiedzialna”. Te słowa dopiero dały mi przyzwolenie na takie myślenie. Mamy przekonanie, że wiemy, co inni powinni robić: powinniśmy się nie bać, o czymś myśleć, o czym innym nie myśleć. A tak naprawdę nikt nie wie, co ja powinnam, bo sytuacja, w jakiej się wszyscy znaleźliśmy, okrutnie nie pasuje do żadnej z kategorii naszego dotychczasowego świata. Nie używajmy „powinnaś”, „trzeba”, „należy”, tylko dopytujmy. W naszym wzorcu kulturowym wydaje nam się, że inni oczekują od nas złotej rady. Tymczasem oni potrzebują bycia wysłuchanym i usłyszanym. Żeby ktoś im pomógł poradzić sobie z własnym wstydem czy poczuciem winy i wysłuchał ich bez oceny.

Rozmawiając z Ukraińcami mieszkającymi od wielu lat za granicą, często słyszę, że inni im mówią: „powinieneś jechać na wojnę”.

To kolejna bardzo trudna kwestia. W konstrukcjach: „powinieneś”, „trzeba”, „należy” albo „każdy normalny facet wraca na wojnę”, jest jeden z mechanizmów społecznej kontroli, czyli zawstydzanie. „Powinieneś się wstydzić, że nie jesteś na wojnie” to forma przemocy symbolicznej. Im dłużej przyglądam się językowi, tym bardziej dziwi mnie to, jakie jest ogromne przyzwolenie na to, żeby mówić ludziom, jak powinni żyć. Świetną odpowiedzią jest napis na miejscach parkingowych przeznaczonych dla osób z niepełnosprawnościami „zabrałeś mi miejsce, zabierz moje kalectwo”. Każdy z nas podejmuje decyzje i za nie płaci. Jeśli jest mężczyzną w wieku poborowym i nie wraca na wojnę, bo zajmuje się swoją rodziną na miejscu, też poniesie jakąś cenę. Dlaczego ludzie tak mówią? Bo dopóki zajmują się innymi, im radzą, nie muszą zajmować się sobą i mogą zapomnieć, że sami się boją. To mechanizm obronny.

Mówisz, że dobrze jest z kimś porozmawiać, ale wielu ludzi jest samotnych, nie ma się do kogo zwrócić po wsparcie. Czy to paplanie damy radę tak ukierunkować, żeby się samego siebie dopytać, ugłaskać i uspokoić?

Tutaj odpowiedzią jest przepiękne określenie pani Olgi Tokarczuk „czuły narrator”. Bardzo nam brakuje czułości do siebie. Wielu z nas przez pierwsze kilka dni wojny nie robiło nic, bo nie było w stanie. Czułość polega na tym, żeby dać sobie zgodę na każde przeżywanie, które jest dla nas karmiące. Jeśli dla kogoś jest to leżenie i patrzenie w sufit albo oglądanie Netfliksa, nic się nie stanie, jeśli to traumatyczne dla nas wszystkich doświadczenie przeżyje w ten sposób. Jeśli ta wojna uruchamia w kimś traumy albo inaczej wpływa na jego zdrowie psychiczne, dajmy sobie prawo, żeby to wybrzmiało, bo wtedy możemy dać sygnał światu, jak sobie pomóc.

Czy napisanie tego, co nas dręczy, pomoże?

Pomoże wszystko, co jest ubraniem w słowa. Słowa mają funkcję oswajania rzeczywistości. Coś, co ma nazwę, dla naszego umysłu istnieje. Piszmy, opowiadajmy, udzielajmy się w internecie, ale nie krzywdźmy tym innych. Nie tylko same słowa są ważne, ale również gramatyka. Jeżeli ktoś zacznie opowiadać o tym, jak zwalczać szkodniki rośliny, gramatyka tego zdania pokaże, że jest to opowieść o jego sprawczości. Malutka, ale uruchomiona. Zasadne jest pytanie, czy to, co mówisz, zbliża cię do siebie i cię karmi, czy pozwala uciec od trudnego. Wszystkie drogi, które prowadzą do kontaktu z tym trudnym: złością, smutkiem, bezsilnością, bezradnością, są dobre. Ważna może być dla niektórych różnica między bezsilnością a bezradnością. Ta pierwsza polega na tym, że wiem, co mam zrobić, ale nie mam na to siły, na przykład w depresji, a w drugim przypadku nie mam rady. W byciu bezradnym uruchamia się nasze myślenie o sprawczości, a w bezsilności częściej poczucie winy. W obu potrzebne są słowa.

Znajdziemy wyrażenia, których powinniśmy teraz używać ze zdwojoną mocą, skoro przekleństwa się skończyły?

Pierwsze, które mi przyszło do głowy, to skierowane do bliskich osób „jestem”. Wysłane komunikatorem, wypowiedziane przez telefon. Bez komentarza. Żeby ludzie mieli poczucie, że mamy otwartość na ich trudne emocje. Drugie powinno być związane ze sprawczością, na przykład „mam prawo czuć to, co czuję” i „każda emocja jest dobra”, „każde rozwiązanie jest dobre”. Kolejne: „każda emocja jest ważna”. Bo przysłuchując się ludziom, odnoszę wrażenie, że nie dają sobie prawa do swojego trudnego, bo nam jest ciężko, ale to nic w porównaniu z tym, jak ciężko jest tym, którzy są w Buczy, Kijowie czy Mariupolu. „Mój strach jest niczym w porównaniu do ich strachu” – myślimy, znowu nie dając sobie prawa do czucia. I wreszcie: „kiedy czujesz wstyd, zatrzymaj się i zobacz, o czym on mówi”. Nie pozwalaj sobie na to, żeby ktoś szantażował cię wykluczeniem. Odpowiedz sobie, jak będziesz się czuć, kiedy ludzie dowiedzą się o tobie tego, czego się wstydzisz. Albo co wtedy pomyślisz o sobie? Pamiętajmy, że dla siebie jesteśmy najsurowszymi krytykami.

 

Dr Małgorzata Majewska – językoznawczyni z Instytutu Dziennikarstwa, Mediów i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalistka w zakresie komunikacji werbalnej i niewerbalnej. Zajmuje się relacjami między językiem a psychologią. Prowadzi liczne zajęcia ze studentami i warsztaty rozwojowe.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: