Przejdź do treści

Kwiatki i Kwiatuchi

Kwiatki i Kwiatuchi
Zdjęcie: www.kwiatuchi.org
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Z partyzantką ogrodniczą tak naprawdę każdy z nas ma styczność od dzieciństwa. Bo przecież czym są ogródki i zagony wokół osiedlowych bloków?

Idę do sklepu nocnego, jest północ i raczej powinienem się bać, a tu ktoś podchodzi do mnie i mówi: „Cześć, jak tam wasze kwiatki?” – opowiada Kwiatek, który z żoną Martą tworzy duet artystyczny Kwiatuchi i prowadzi na warszawskim Żoliborzu pracownię Kwiaciarnia Grafiki. Jako jedni z nielicznych w Polsce regularnie uprawiają miejską partyzantkę ogrodniczą. Co to takiego?

Guerrilla gardening to termin określający nielegalne uprawianie miejskich nieużytków i terenów zaniedbanych. Może to być wysadzenie kwiatów na łysym trawniku, założenie warzywnika na parkingu opuszczonej fabryki czy po prostu zagospodarowanie ulicznej donicy, w której wcześniej zamiast roślin piętrzyły się kiepy. Ogrodnicza samowolka, chociaż z nazwy brzmi groźnie, bo wskazuje na jej nielegalny charakter, nikomu nie szkodzi. Przeciwnie, przynosi same korzyści, bo niezależnie od motywacji, którymi kierują się ogrodnicy partyzanci – od politycznych po estetyczne – aktywizuje lokalną społeczność. O swoich motywacjach i doświadczeniach opowiada nam Kwiatek.

Pod osłoną dnia

Najczęstsze pytanie, jakie nam zadają, to czy nas kiedyś złapano. Nigdy. Ale nie dlatego, że tak świetnie się maskujemy, tylko dlatego, że nikomu nie szkodzimy. Podczas naszych akcji wielokrotnie mijała nas straż miejska. Nie należy się tego bać. No bo jaka to szkoda sadzenie kwiatów? Nasza pierwsza zasada – działamy w dzień. Im ciemniej, tym bardziej jest się widocznym i podejrzanym. W miejskim zgiełku jest się zupełnie transparentnym, bo zagonieni ludzie kompletnie nie zwracają na siebie uwagi. Nasze ogrodnicze akcje przeprowadzamy celowo za dnia również dlatego, że chcemy, aby ludzie widzieli, skąd się biorą zmiany. Gdybyśmy sadzili kwiaty nocą, pewnie myśleliby, że to robota służb miejskich. Chcemy być widoczni. Szczególnie dla sąsiadów.

Przynęta z marchewki

Kwiatki i Kwiatuchi

Zaczęliśmy od wysadzenia warzyw przed galerią BWA w Zielonej Górze. Marta tam studiowała. Pomyśleliśmy, że być może przeciętnego użytkownika miasta takie działania zaintrygują bardziej niż plakaty z ogłoszeniem o wystawie. I to się udało. Zielonogórzanie bardzo ładnie zareagowali. Przynieśli swoje rośliny i pomagali nam przy sadzeniu, a kilka osób przez poziomki trafiło również do galerii. Zaangażował się nawet pan dozorca, który po naszej akcji obiecał nam, że będzie podlewał ogródek i dbał o rośliny. To bardzo ważne, bo rośliny same sobie rady nie dadzą. Każde działanie w ramach miejskiego ogrodnictwa wymaga późniejszego zaangażowania w pielęgnację roślin. Mamy, niestety, parę roślin na sumieniu.

Na ulicy Hożej w Warszawie zbombardowaliśmy kulami ziemi zmieszanej z nasionami kwiatów betonowe donice, które od lat służyły za popielniki pod jakimś ministerstwem. Efekt był taki, że dwa dni później wszystkie donice zostały uporządkowane i obsadzone kwiatami. Widocznie pan ochroniarz, który nie wiedział, jak ma się ustosunkować do naszych działań, bo z jednej strony nie byliśmy wandalami, ale z drugiej ingerowaliśmy w przestrzeń, której on pilnował, musiał to gdzieś zgłosić.

Największa akcja, którą robimy na Żoliborzu, to cykliczny „Żolibuh” w alei Wojska Polskiego. Dostaliśmy na nią dofinansowanie z miasta, więc jest całkiem legalna. Ale najbardziej zadowolony jestem z akcji „Syrenka” przy podwórkowej rzeźbie na osiedlu Za Żelazną Bramą. Zrobiliśmy ją bez żadnego rozgłosu, rozwieszając kilka plakatów w najbliższych blokach. I, rzeczywiście, przyszli tylko okoliczni mieszkańcy, ale za to tacy, którzy przejęli potem opiekę nad kwietnikiem. Niektórzy z nich do dziś angażują się także w inne nasze działania.

Partyzant z Chomiczówki

Kwiatki i Kwiatuchi

Miejskie ogrodnictwo – wolę taką nazwę niż guerrilla gardening – ma w Polsce swoją własną tradycję. Tak naprawdę każdy z nas ma z tym styczność od dzieciństwa, tylko bez tej romantycznej otoczki działania na nielegalu. Bo przecież czym jest przejmowanie przestrzeni wokół bloków przez mieszkańców parteru? Te wszystkie ogródki pod oknami?

Wychowałem się na warszawskiej Chomiczówce, klasycznym blokowisku. Mieliśmy tam sąsiada, który – ku utrapieniu mojemu i moich kolegów – sadził drzewka na naszym boiskowym trawniku. Walczyliśmy z nim. Ale to on wygrał i teraz, po kilkunastu latach, jest tam pięknie zalesiony kawałek terenu z ławkami między drzewami. Latem służą mieszkańcom za schronienie przed słońcem. Taka piękna tkanka roślinna pośród hardkorowego blokowiska!

Uboczne skutki wandalizmu

Kwiatki i Kwiatuchi

Żeby dobrze się czuć w jakimś miejscu, trzeba się z nim oswoić, a żeby się oswoić, trzeba się nim zająć, zbliżyć do niego. I czemuś takiemu służą wszelkie działania streetartowe. Podobnie jak miejskie ogrodnictwo. Efektem ubocznym naszych działań jest estetyczna poprawa przestrzeni, ale to nie jest nasz cel. Nie chodzi o to, aby było ładniej czy bardziej kolorowo. Chodzi o aktywizację ludzi. Angażując się w miejskie ogrodnictwo, ludzie uczą się inaczej patrzeć na miasto, dbać o nie i doglądać je. Z tego bierze się zaangażowanie w działania na rzecz swojej okolicy. Jeśli chce się coś zmienić, niekoniecznie trzeba pisać do urzędników i czekać, aż ktoś inny coś zrobi, tylko można zrobić to samemu. Ja na przykład jestem niecierpliwy i nie chce mi się czekać latami na ławkę pod blokiem, którą miasto postawi po mojej petycji. Jeśli mam możliwość i trochę kasy, wolę sam ją postawić.

Nie jestem przeciwnikiem wandalizmu. Uważam, że jest potrzebny do zdrowego, zrównoważonego życia. Gdybyśmy żyli w z góry nakreślonym rygorze, tobyśmy się nie rozwijali. Wandalizm oznacza niezgodę na pewną zastaną sytuację. Musi być miejsce na błąd, żebyśmy zaczęli się zastanawiać nad tym, co jest nie tak. Żebyśmy zaczęli myśleć o naszym mieście. Oczywiście, denerwuje mnie, kiedy na nowej elewacji ktoś sieknie krzywego taga. Ale jeśli byłby to tag stylowy i prościutki, nie miałbym najmniejszych pretensji. To jest krew miasta.

Byliśmy w tym roku pierwszy raz na zorganizowanej wycieczce. Tu było zimno, tam było ciepło, więc wykupiliśmy turnus i polecieliśmy. Trafiliśmy do miejscowości zbudowanej całkowicie pod turystów. Nie było tam ani jednego wrzutu graffiti i to mnie przeraziło. Wszystko sztuczne i fasadowe, zero naturalnego życia, tylko jakiś teatr, który się przed nami odgrywał. Ale jak się skręciło w niewłaściwe miejsce, to brud jednak wychodził. Jako ludzie jesteśmy ułomni i ten brud-błąd jest częścią nas. Nie wstydźmy się tego, co najwyżej częściej myjmy.

Więcej informacji znajdziesz na www.kwiatuchi.org

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: